2008-04-24 14:22:02
Requiem dla Łysego z Kitką
Co roku pierwszego maja po południu Łysy z Kitką, ubrany w garnitur i czerwony krawat, brał małżonkę pod pachę i razem z trójką dzieci wyruszali na świąteczny spacer po okolicy.
No, wyruszali, to wyruszali, wolno im. Co z tego? Dzień wolny, święto, to spacerowali. Ooo, nie. To nie takie proste. Druga połowa lat osiemdziesiątych. Świąteczny spacer w wykonaniu Łysego z Kitką to była demonstracja, jaskrawsza niż udanie się na pochód, podobnie jak flaga, powiewająca w jego oknie i ściągana pierwszego wieczorem, najdalej drugiego. To była równie czytelna manifestacja, jak robocze łachy trzeciego maja i w każdą niedzielę czy kościelne święto, i pilne ogródkowe lub remontowe prace, które w te dni musiał wykonać, kręcąc się wokół domu, pod czujnym okiem sąsiadów. To był tak klarowny przekaz, jak wywieszana trzeciego maja – nie wcześniej! - flaga w stojącym naprzeciwko domu moich rodziców, jak wystawione w tym dniu w ich otwartym oknie radio z „Wolną Europą” grającą na cały regulator pieśni patriotyczne, jak ich trzeciomajowy spacer z nami – dziećmi – po okolicy i ich robocze łachy w ogródku pierwszego maja.
Łysy z Kitką był rencistą. Większą część dnia spędzał, wyglądając przez kuchenne okno – tak, tak, cały tydzień zwykle nie miał nic do roboty, póki nie przyszła niedziela. Albo Boże Narodzenie. Albo trzeci maja. Z okna miał znakomity widok na małą, polną uliczkę między dwoma rzędami świeżo postawionych, szeregowych domków. Ich mieszkańcy znali się nieźle – trochę jak na wsi, trochę jak w osadzie pionierów. Ci szaleńcy, którzy znęceni absurdalnie niską ceną użytkowania wieczystego działki na przedmieściu Wrocławia zaprzęgli się w pamiętnym roku osiemdziesiątym do własnoręcznej budowy domu, byli szczerymi przyjaciółmi, zżytymi pośród bojów o załatwianie cegieł i cementu kumplami. Pilnowali sobie wzajem dobytku, pożyczali cukru, szpadli, betoniarek i pieniędzy. To nie była społeczność, w której możesz być anonimowy i nie podlegać sąsiedzkiej ocenie. Mieszkańcy znali nawzajem swoje wnętrza domków, gdzie zwykle wykończono jedno lub dwa pomieszczenia, a reszta – w stanie surowym zamkniętym – czekała na lepsze czasy, znali swoje zawody, hobby i imiona psów. Nawet najbardziej niechętni plotkom wiedzieli mimochodem, kto się akurat upił, kto spuścił dziecku lanie, kto kupił sobie nowy płaszcz, a kto rzadko myje okna. Do najbliższego kiosku dwa kilometry, do centrum dziesięć, autobus wtedy raz na godzinę, do tego wspólne budowlane doświadczenia, podobny wiek i moment zamieszkania – enklawa sprzyjająca mocnym więziom i silnej społecznej kontroli. I wyrazistej autoidentyfikacji.
Łysy z Kitką pozostawał więc w zażyłych stosunkach z moimi rodzicami. Codzienna życzliwość podszyta była otwarcie niekiedy okazywanym wzajemnym lekceważeniem i irytacją, wynikłymi z politycznej animozji. Całe osiedle miało uciechę z tej majowej rywalizacji politycznej na płaszczyźnie symboli i rytuałów, w której z jednej strony startował samotnie Łysy z Kitką, zaś z drugiej kilka bardziej solidarnościowych rodzin. Większa część osiedla krzywym okiem patrzyła na równie samotny niedzielny nonkonformizm Łysego z Kitką. Myślę, że Łysemu to odpowiadało – w otoczeniu obojętnie tolerancyjnym jego ideowe gesty nie miałyby tej wagi.
Łysy z Kitką miał duszę kontestatora. Kontestatora tragicznego i śmiesznego zarazem, bo wspierającego System przeciw Społeczeństwu. Bo Łysy z Kitką szedł na spacer i wywieszał flagę nie tylko pierwszego maja, ale i dwudziestego drugiego lipca. Na dobrą sprawę nawet i ten złośliwy przydomek wyraża coś z dramatycznego rozdarcia tej postaci. Otóż z przodu był łysy jak Gomułka, Ochab albo w ogóle prezydium KC PZPR, z tyłu natomiast siwiejące włosy związywał w mizerny kucyk – atrybut młodzieżowego buntu. W tym schyłkowym peerelu Łysy z Kitką był groteskowo nie na miejscu – czynił bohaterski wyłom w tym przedmiejskim, mocno zintegrowanym i konserwatywnym światku w imię podupadłej, postępowej i skompromitowanej Władzy. Kiedy, już po śmierci Łysego z Kitką, z nierozumiejącej obserwatorki politycznych powikłań stałam się obserwatorką nieco bardziej refleksyjną, większość pochodów pierwszomajowych w nowym ustroju miała dla mnie twarz Łysego z Kitką, a te, które się odcinały od bliskiego Łysemu nurtu, musiały walczyć z przygniatającymi cieniami Łysego z Kitką i wielu innych, mniej i bardziej od niego ideowych, albo zupełnie bezideowych – Łysych, owłosionych, wąsatych, brodatych, ogolonych, ale stojących po stronie Systemu – po ciemnej stronie Mocy.
Ale Łysy z Kitką miał jeden moment, kiedy odstąpił od swoich zasad – o tym muszę napisać, choć nie dotyczy to w żaden sposób pierwszomajowego święta. Około sześćdziesiątki, był najstarszy wśród sąsiadów i ponad dwadzieścia lat starszy od moich rodziców. Ale dzieci urodziły mu się późno, jego córka, Kasia, była o rok młodsza ode mnie. I właśnie z powodu Kasi Łysy z Kitką w pewnym momencie sromotnie poległ na ideowym froncie. Kasia absolutnie nie nadawała się na bohaterkę opowieści o nietolerancyjnych dzieciach z Ciemnogrodu i ich ofierze – była najbardziej lubianą dziewczynką w okolicy. I to okazało się pułapką, której Łysy nie dostrzegł. Bo czy mogłyśmy dopuścić, żeby nasza najlepsza przyjaciółka poszła do piekła? We dwie z Asią zabrałyśmy się za jej nawracanie. Opowiedziałyśmy Kasi – pierwszoklasistce, jak wesoło jest na lekcjach religii, pomijając taktownie przykre aspekty, jak czekające zbyt wesołych katechizowanych bicie przez siostrę kijem po łapach. Roztoczyłyśmy przed nią eschatologiczne wizje raju, nie wdając się przezornie w problem alternatyw. Do tego jeszcze w perspektywie była pierwsza Komunia, i to chyba Kasię zachęciło najbardziej, bo pierwszej Komunii nam mocno zazdrościła. Moja kuzynka, córka milicjanta, nie ochrzczona ze strachu, nie uczestniczenie w tym obrzędzie też przeżywała bardzo boleśnie.
I Kasia poszła na religię – w konspiracji przed rodzicami. Jak to możliwe, że siedmioletnia Kasia przez pół roku chodziła na religię, odbywającą się poza szkołą w przykościelnej salce, bez wiedzy i zgody rodziców? Gdyby dzisiaj opisać coś takiego w prasie, czytelnicy zlinczowaliby „nieodpowiedzialnych dorosłych”, którzy zostawiają dziecko bez dozoru. Zachodzę w głowę, jak to możliwe, że – my, dziewczynki z porządnych domów – mając po siedem lat jeździłyśmy bez opieki do szkoły autobusem i biegały same kawał drogi między szkołą i salką katechetyczną – i nikt nie twierdził, że jesteśmy na to za małe i za głupie, a za każdym krzakiem czeka na nas pedofil i kidnaper. A było to raptem około dwudziestu lat temu. Zresztą pedofil, owszem, czekał, ale nie za krzakiem, lecz w szkolnej harcówce.
Więc Kasia, córka Łysego z Kitką, trafiła do siostry, która ją po cichu ochrzciła, dała jej na pamiątkę medalik i obrazek. I bardzo się przywiązała do dziecka, które przyszło się z własnej woli nawrócić – i to mając ledwie siedem lat. Ja byłam dumna ze swojego sukcesu misjonarskiego. Łysy z Kitką przesiadywał w swoim oknie i nie miał pojęcia o niczym. A Kasia dopiero po pół roku pękła pod ciężarem tajemnicy i powiedziała o wszystkim mamie. I mama Kasi zgodziła się na tę religię, tylko żeby Kasia nic nie mówiła tacie, bo się strasznie zdenerwuje. Ale w końcu przyznały się Łysemu z Kitką. Łysy walczył długo, zacięcie i ostro, ale skapitulował. Bo do Komunii już Kasia szła jawnie, w białej sukience. I chyba – bo nie pamiętam – tamtej niedzieli Łysy nie pracował w ogródku.