2008-10-22 18:20:30
Wracały z przedszkola.
- Co było dziś w przedszkolu?
- Śpacielek.
- I co się działo na tym spacerku?
- Źnalaźłam ziuka.
- Żuka? Naprawdę? I co z nim zrobiłaś?
- Zaniośłam do pani.
- O, i co pani na to? - zaciekawiła się matka, notabene nauczycielka biologii.
- A pani na to „śpieldalaj z tym sińśtwem!”
„Nie należałoby przypuszczać, że matki zrzekają się doglądania i mycia swoich dzieci z powodu zamiłowania do wygód; ewolucja społeczna i ekonomiczna zmusza pracownicę do opuszczania domu w celu zdobywania chleba dla dzieci i to staje się powodem zaniedbania obowiązków, które byłyby dla niej bardzo miłe. Pociesza się wszakże świadomością, że jej dzieci są dobrze pielęgnowane i strzeżone. Sprawa ta nie ogranicza się jedynie do dzieci klasy pracującej; rozciąga się również i na dzieci klasy mieszczańskiej, których matki są pracownicami umysłowymi. Nauczycielki rozmaitego rodzaju, profesorki etc., które poza oficjalnymi zajęciami dają również lekcje prywatne, bywają często zmuszone pozostawiać dzieci pod opieką ordynarnej i nieodpowiedniej służącej”1 pisała na początku dwudziestego wieku Maria Montessori, jedna z najważniejszych postaci tzw. Nowego Wychowania, reformatorka pedagogiki, zasłużona dla rozwoju edukacji dzieci młodszych oraz niepełnosprawnych. Dziś „system Montessori” uznaje się za jeden z nurtów pedagogiki alternatywnej, jak większość „alternatywnych” nurtów cechujący się przede wszystkim pozostawieniem dziecku znacznej wolności działania, niemniej sporo ze stosowanych przez nią metod i technik przeniknęło do „głównego nurtu” pedagogicznych zmagań.
Historyjka o żuku przypomniała mi się w związku z opublikowanymi niedawno wynikami badań dotyczącymi liczby dzieci uczęszczających do przedszkoli w poszczególnych krajach UE i – z drugiej strony – w związku z medialnym szumem wokół obniżenia wieku obowiązkowej edukacji szkolnej, czyli przeniesienia sześciolatków ze szkolnych i przedszkolnych zerówek do pierwszych klas. Pisanie o Januszu Korczaku postanowiłam odłożyć do czasu obejrzenia ekranizacji „Króla Maciusia Pierwszego”, która weszła w październiku na ekrany kin. Pozostanę jednak jeszcze przy tematyce dziecięcej – zgodnie z podtytułem swego bloga.
Nie, nie będę się upierać, że we wszystkich przedszkolach polskich w roku pańskim 1978 rozwijanie wrażliwości na piękno przyrody (bo o edukacji ekologicznej jeszcze się nie mówiło...) oraz wpajanie kultury słowa wyglądało właśnie tak. Zresztą nie wiem, jeszcze mnie wtedy na świecie nie było... O co więc chodzi z tą edukacją przedszkolną i wcześniejszym wiekiem szkolnym?
Jak nie wiadomo, o co chodzi, to...
Pozornie sprawa jest prosta: wyrównywanie szans edukacyjnych i rozwojowych kontra ciemni i wypłoszeni rodzice, na siłę trzymający dzieci w domu. Ale jak zwykle kij ma nawet nie dwa, ale całkiem sporo końców, jak rosochaty, solidnie rozgałęziony patyk.
Już na pierwszy rzut oka można zauważyć przynajmniej kilka aspektów problemu. Pierwszym z nich jest przedszkole jako instytucja odciążająca rodziców, pozwalająca im, zwłaszcza matce, podjąć pracę czy studia. Drugim – przedszkole jako usługa, świadczona przez państwo lub samorząd, lub przez firmy czy osoby prywatne. Trzecim – przedszkole jako miejsce wychowania w wymiarze indywidualnym i społecznym, czwartym – jako pierwszy lub jeden z pierwszych szczebelków kształcenia.
Pierwszy aspekt wydaje się bezdyskusyjny. Mało kto kwestionuje, że nieodpłatna lub nisko płatna opieka nad dzieckiem bywa dla rodziców nieocenioną pomocą. Pozostawmy na boku problem, czy nie ułatwia pracodawcom wyzysku pracowników i żądania od nich pełnej dyspozycyjności od świtu do nocy, i przyjrzyjmy się owej pozytywnej stronie.
Aby przedszkole było rzeczywiście tanie i dostępne dla tych, którzy go najbardziej potrzebują, powinno być dofinansowane z publicznych funduszy. Pozornym paradoksem wydaje się, że w ideę wczesnej obowiązkowej instytucjonalnej edukacji dzieci (zarówno szkolnej, jak i przedszkolnej) zaangażował się neoliberalny rząd, starający się na wszelkie sposoby ciąć wydatki socjalne. Teoretycznie – im bardziej rodzice będą przekonani o niezbędności przedszkoli i innych tego typu instytucji, tym więcej dzieci w publicznych przedszkolach i tym większe wydatki na tę instytucję. Tylko teoretycznie.
Mieszkam we Wrocławiu – mieście, w którym dostępność publicznych przedszkoli jest bardzo ograniczona, kolejne placówki są zamykane, a o miejsce rodzice walczą przy zapisach pazurami i zębami. Przewidziane przez ustawodawcę bezpłatne pięciogodzinne przedszkole jest całkowitą fikcją, jak zresztą chyba we wszystkich miastach. Towarzyszy temu zarazem promocja edukacji przedszkolnej w ogóle, i tworzonych aktualnie „miniprzedszkoli” prywatnych, zakładanych przy pomocy gminy, zapewne tańszych w utrzymaniu, często pewnie lepszych i bardziej kameralnych, ale pobierających za swoje usługi dość spore opłaty...
Mając do wyboru drogie przedszkole prywatne i bezpłatne lub nisko płatne przedszkole publiczne (choć opłaty za przedszkole publiczne też nie należą w Polsce do najniższych), rodzice mogą się zastanawiać nad wyborem jednej z opcji. O ile jakość usług w prywatnej i publicznej placówce nie będzie znacząco odbiegać od siebie, wybiorą przedszkole publiczne, nawet jeśli będzie ich stać na prywatne. A zatem z punktu widzenia krótkowzrocznej oszczędności na wydatkach socjalnych – dobre, wysokiej jakości publiczne przedszkole, samo w sobie drogie, jest dodatkowo nieopłacalne. Jednak z perspektywy polityka samorządowego dbającego o wyborców – złe publiczne przedszkole może zmniejszyć poparcie wśród niezadowolonych beneficjentów tej instytucji.
Jak wyjść z tej sprzeczności? Położyć nacisk na niezbędność przedszkola w edukacji, potraktować je jako inwestycję w dziecko – nie jako sposób ulżenia rodzicom. Tym sposobem nacisk z pojmowania przedszkola jako czegoś, co należy się rodzicom, zostaje przesunięty na przedszkole jako coś, co rodzice powinni zapewnić dziecku dla jego dobra. Celem jest to, aby rodzice, o ile tylko będą w stanie, z dobrej woli wybrali to, co droższe, i wysłali dziecko do przedszkola prywatnego – bo któż oszczędzałby w tak kluczowej sprawie, jak edukacja dziecka i zapewnienie mu korzystnej lokaty w wyścigu szczurów? Paradoksalnie więc przedszkola mogą pójść tym samym torem, co służba zdrowia, i za dwa – trzy lata usłyszymy, że w imię poprawy jakości tych placówek należy je wszystkie skomercjalizować...
Matka wychowująca dziecko jest również skutecznym sposobem na zaoszczędzenie wydatków z funduszy publicznych, może być więc mile widziana przez liberalne państwo – nie jest jednak mile widziana przez liberalnego przedsiębiorcę (z którym liberalny polityk jest związany siecią zależności). I to zarówno przez tego przedsiębiorcę, który mógłby ową matkę zatrudnić, jak i tego, który świadczy usługi w zakresie opieki nad dzieckiem. Temu pierwszemu ubywa potencjalnych pracowników, ten drugi nie zarabia. Instytucja babci pomagającej w opiece nad dzieckiem jest równie niekorzystna dla usługodawcy, jak wszelkiego rodzaju ekonomiczno-alternatywne systemy Lets czy banki czasu.
Potężnym narzędziem dla pozyskania jak najliczniejszej klienteli dla usług opiekuńczych może tu być – jak w przypadku wielu innych usług - „tyrania ekspertów” i specjalizacja. Rozwijający się rynek wszelkich „klubów dziecięcych”, „akademii malucha”, kursów angielskiego i tenisa w pieluchach, sal zabaw i innych miejsc, będących czasami rajem dla dziecka, a czasem zwykłą przechowalnią, pospołu z producentami wszelakich edukacyjnych zabawek, stara się o rozwijanie w rodzicach poczucia, że dbanie o rozwój dziecka jest wiedzą tajemną, dostępną tylko ekspertom, i wymagającą wyjątkowych warunków oraz odpowiednio kosztownych akcesoriów. Znajoma pedagog, pracująca jako terapeutka dzieci niepełnosprawnych w ośrodku wczesnej interwencji, powiedziała mi niedawno:
- Kiedy rodzice uczestniczą w zajęciach dziecka, robią wielkie oczy, widząc, że zwyczajnie bawię się z dzieckiem w „sroczka kaszkę warzyła” albo biorę je na kolana, głaszczę i kołyszę. Nie chcą wierzyć, że tak wygląda profesjonalna terapia. Mają tak mało zaufania do własnego instynktu, że nie mieści im się w głowie, żeby takie „normalne” zachowania, które praktykuje prawie każda matka czy babcia, mogły mieć jakiekolwiek edukacyjne czy terapeutyczne znaczenie...
Innym sposobem na zmniejszenie kosztów opieki jest przeniesienie edukacji dzieci młodszych częściowo do szkół. Konflikt wokół wcześniejszego posyłania do szkół sześciolatków przedstawiany jest w mediach wedle tego samego schematu: umożliwmy dzieciom rozwój, posyłając je obowiązkowo do szkoły. Na drugi plan schodzi fakt, że aktualnie obowiązkowa jest edukacja - w szkole lub przedszkolu - dla sześciolatków. Cóż zatem stałoby na przeszkodzie, aby w owym przedszkolu realizować ten sam program edukacyjny, który ma być od przyszłego roku realizowany w szkole? Ano właśnie. Fundusze.
Szkoły, pracujące krócej, nie mające tak rozbudowanego zaplecza socjalnego jak przedszkola (miejsca do odpoczynku, posiłków) i istniejące w większej liczbie niż przedszkola, są, jako miejsce edukacji sześciolatków zdecydowanie tańsze, choć zdecydowanie mniej przyjazne. Dodatkowo skutkiem „wcześniejszego rozpoczynania nauki szkolnej” ma być również szybsze zakończenie owej obowiązkowej edukacji i dodatkowe oszczędności z tym związane.
W przedszkolu naszym nie jest źle...
Rzecz jasna, to co tanie dla państwa, może (choć nie musi) być dobre dla dzieci (najlepiej byłoby, aby te dwa aspekty się pokrywały), i powyższe uwagi o materialnym aspekcie wdrażanych rozwiązań nie dyskwalifikują tychże rozwiązań. Odrębnym problemem jest rola wychowania i kształcenia przedszkolnego w rozwoju dziecka.
Wspomniana Montessori, która poświęciła większość życia tworzeniu placówek zbiorowego wychowania, nie była bynajmniej przekonana o jego niezbędności w edukacji małych dzieci. Doceniając plusy związane z „uspołecznieniem wychowawczyni”, w szczególności dla najuboższych rodzin i zaniedbanych dzieci, widziała niebezpieczeństwa z tym związane. „Przygotować je do życia społecznego jest rzeczą równie konieczną, jak nie odrywać zbyt pospiesznie małego dziecka od matki, aby je zaprowadzić do szkoły. Case dei Bambini próbują tego dokonać; znajdują się one w dzielnicach, w których mieszkają rodzice, wobec czego krzyki dziecka mogą dojść do matki, i moźe mu ona na nie odpowiedzieć”2
Współczesna Marii Montessori, szwedzka feministka, socjalistka i pedagog, również wybitna przedstawicielka tzw. Nowego Wychowania, Ellen Key w „Stuleciu dziecka” pisała z kolei: „Nie ulega wątpliwości, że cały ten ruch, któremu powstanie swe zawdzięcza „Dom Pestalozziego i Froebla” oraz inne na jego wzór stworzone instytucje, wywarł wpływ głęboki, gdyż wykształcił lepsze wychowawczynie. Uważam jednak za wielką klęskę wzmagającą się wciąż skłonność do uważania żłobka, ogródka dziecięcego i szkoły za ideał wychowawczego systemu. (...) Jest to niezaprzeczoną prawdą, że w teraźniejszych warunkach, gdy jest mnóstwo matek zmuszonych pracować poza domem lub nieprzygotowanych do swych macierzyńskich obowiązków, żłobek i ogródek dziecięcy jest zbawieniem dla wielu dzieci. Pewien typ ogródka dziecięcego może zawsze będzie niezbędny w szczególnych warunkach dla dzieci np. pozbawionych towarzystwa dziecięcego lub dla tych, których matka nie chce lub nie umie się nimi zajmować (...)Dzisiaj sądzimy, że kształcimy ludzi, gdy już dwu- i trzyletnim dzieciom każemy żyć w gromadzie, w gromadzie występować, pracować według planu i gromadnie wykonywać wciąż te same bezsensowne robótki; w ten sposób musztrujemy tylko numery. Kto sam, dzieckiem będąc, bawił się na wybrzeżu morskim lub w lesie, w obszernym pokoju dziecinnym lub na strychu i widział inne dzieci bawiące się w ten sposób, ten wie, jak olbrzymią wartość posiada taka zabawa, jak pogłębia duszę, pobudza przedsiębiorczość i fantazję, jak zyskuje w porównaniu z zabawami i zajęciami rozpoczynanymi i przerywanymi na rozkaz starszych.(...) Zdanie Froebla „Żyjmy dla naszych dzieci” należałoby zmienić w obszerniejsze treścią: „Dajmy żyć dzieciom naszym”. Między innymi znaczy to: zwolnijmy je od tresury i wyuczania, od metodycznego formalizmu, od ucisku gromady w tych latach, gdzie cicha ukryta praca duszy ma to samo znaczenie co powolny rozwój ziarna w łonie ziemi. System ogródka froeblowskiego porównać można do kiełkowania ziarna na talerzu. Dusze Niemców ćwiczą się już w ogródku froeblowskim do munduru i ogólnie mówiąc, szkoła ze swoim zmysłem koleżeńskim i korporacyjnym toruje drogę publicznej bezduszności i niesumienności. Tym sposobem teraźniejsze społeczeństwo dochodzi do odtwarzania wszystkich występków wieków minionych, i to nawet przez ludzi w prywatnym życiu nieposzlakowanych. Wybitne a niesumienne jednostki bowiem, które występny kierunek ogółowi nadają, nigdy nie zdołałyby poruszyć masy, gdyby ona nie była masą właśnie, stworzoną na to, by się stosować do zbiorowych praw honoru, zbiorowych uczuć patriotycznych i zbiorowych pojęć obowiązku. Dziecko uczy się posłuszeństwa dla szkoły, lojalności wobec kółka kolegów tak samo, jak później dla uniwersytetu, pułku, urzędu – uczy się tego wcześniej, niż rzetelności wobec własnego sumienia, własnych pojęć sprawiedliwości i własnych popędów. Uczy się przymykać oczy na winy swych kolegów, swej korporacji, swego narodu albo też winy te upiększać lub im przeczyć”3
Z pewnością istnieje pewien procent dzieci, które na jak najwcześniejszej edukacji przedszkolnej zyskają – te z rodzin o bardzo złej sytuacji materialnej, zaniedbanych wychowawczo z różnych przyczyn. Z pewnością spora część rodziców po prostu dziecko do przedszkola posłać musi/potrzebuje, i w związku z tym problemem dla nich nie jest "czy posyłać" ale "jak znaleźć najlepsze przedszkole". Z tych faktów nie wynika jednak, że edukacja taka jest najlepszym rozwiązaniem dla wszystkich dzieci, albo też, że powinna być obligatoryjna.
Przede wszystkim istnieje niewiele danych, które dawałyby rzetelne wskazania korzyści, jakie daje edukacja przedszkolna, a to, w jaki sposób owe korzyści określać i mierzyć, również jest kontrowersyjne. Jednym z argumentów "za przedszkolem" są np. badania prowadzone przez Bank Światowy, które wykazały, że dorośli, którzy uczęszczali do przedszkoli, pracują o 10-30% wydajniej... Wczesna edukacja w tym wypadku byłaby więc przede wszystkim skutecznym sposobem wdrażania w machinę kapitalistyczną.
Małe dziecko rozwija się wielostronnie: ruchowo, werbalnie, emocjonalnie, społecznie... w bardzo zindywidualizowanym tempie. Dodatkowo niektóre umiejętności mogą być oceniane jako szybki, korzystny rozwój lub jako sztuczne i przedwczesne wyuczanie rzeczy zbędnych (np. czytanie, obsługa komputera czy jeżdżenie na łyżwach). Jedna ze znajomych matek czterolatków była załamana: jej synek osiągnął fatalne wyniki w jednym z najpopularniejszych testów badających rozumienie znaczenia słów, a polegającym na nazywaniu obrazków. Złe rezultaty wzięły się stąd, że dziecko nie znało m.in. słów „karabin”, „pizza” i „keczup”, a niewiedza ta była równie źle oceniana, jak nieznajomość słowa „dom” czy „pies”... Strach wychowywać dziecko bez przemocy lub stosować zdrowe żywienie, bo nie wiadomo, co będzie, jak je przetestują...
W zależności od przyjętych założeń osiąga się więc różne rezultaty badań. Zbyt sztywne procedury oceniania postępów dziecka są też od wielu lat przedmiotem krytyki zwłaszcza w krajach, które wprowadziły wczesną edukację szkolną (np. w Wielkiej Brytanii).
Dosyć częstym argumentem za wczesnym wychowaniem przedszkolnym są wyniki amerykańskich badań w ramach przeprowadzonego w latach 60. tzw. eksperymentu Perry, z których wynika, że uczęszczanie do dobrego przedszkola było statystycznie korzystniejsze dla rozwoju badanych dzieci, niż przebywanie w domu. Rzadko kiedy jednak zwraca się uwagę na owo "dobre przedszkole", które w warunkach amerykańskich badań oznaczało miejsce, w którym grupą maksymalnie ośmiorga dzieci zajmują się dwie wychowawczynie... W polskim przedszkolu aktualnie na 25 osób w grupie przypada wychowawczyni i tzw. pomoc wychowawcy. Udział tej drugiej, z racji oszczędności, często bywa fikcją. A liczebność grupy na wszystkich etapach edukacji jest jedną z najistotniejszych kwestii. O ile większość ludzi dorosłych jest w stanie zająć się pojedynczym przedszkolakiem, zwłaszcza własnym, w sposób w miarę satysfakcjonujący, kształcący intelektualnie i rozwijający emocjonalnie dla obu stron, o tyle piecza nad czworgiem maluchów naraz przeraża wielu, a opiekowanie się jednocześnie dwudziestką wydaje się fizyczną niemożliwością.
Naiwnością jest myślenie, że "łatwiej zreformować przedszkole, niż rodzinę". Pogardzany i nisko płatny zawód przedszkolanki, o ile ma być wykonywany dobrze, wymaga większych osobistych predyspozycji i umiejętności, niż opieka sprawowana przez rodzica czy opiekuna – dla większości klasyków pedagogiki, łącznie z cytowanymi wyżej, nauczyciel powinien być „artystą wychowania”. Z trudnych, koszarowych warunków pracy i negatywnej selekcji do zawodu wynika zapewne również podatność przedszkoli i szkół na wszelkie patologie i zwykłą bylejakość. Co wrażliwszym czytelnikom, wydelikaconym na skutek medialnej propagandy o prawach dziecka i jego mimozowatej psychice, obdarzonym gorszą pamięcią i większym sentymentem odnośnie własnego sielskiego dzieciństwa, wierzącym w zbawienną rolę zbiorowego wychowania lub, w przeciwieństwie do mnie, nie trafiającym na bezmyślną rutynę, sadomasochistyczne rytuały i rozliczne absurdy w każdej instytucji edukacyjnej, z którą się bezpośrednio zetknęli, proponuję opuszczenie poniższego opisu, który dotyczy najlepiej – bo z autopsji – znanego mi przedszkola.
Było ogromne, z czerwonej cegły, całe wyłożone buraczkową lub brązową wykładziną dywanową. W każdym roczniku po cztery grupy, w każdej grupie wyżowo-demograficzne przepełnienie. Pani Dana, wychowawczyni, postawiona przed koniecznością opanowania czterdzieściorga czterolatków, zazwyczaj próbowała to uczynić przy pomocy kapcia o drewnianej podeszwie. Od pani Dany dowiedziałam się o istnieniu innych placówek, w których znajdują się ludzie gotowi mną zaopiekować: „pójdziesz do domu dziecka!” albo „do poprawczaka cię wyślę!” - krzyczała do szczególnie zatwardziałych recydywistów, na których nie działał ani kapeć, ani klęczenie w kącie z rękami w górze, ani seria przysiadów, groźba pobytu w szpitalu, porwania przez milicjanta i wiedźmę lub zastrzyku w gabinecie pielęgniarki. Pani Dana starała się dobrze poznać życie swoich podopiecznych: podczas zajęć na temat: „gdzie pracują twoi rodzice” na oświadczenie jednego z dzieci „moja mama jest sędzią i pracuje w sądzie” zapytała z zachłanną ciekawością: „a skazuje twoja mama na karę śmierci?”
Że bywały podówczas subtelniejsze przedszkolanki, przekonałam się osobiście: w następnym roku, w pięciolatkach, panią Danę zastąpiła łagodna pani Jola – jeśli biła, to ręką, nie drewniakiem, jeśli stawiała w kącie, to nie kazała trzymać rąk w górze, jeśli straszyła, to łyżką tranu, nie poprawczakiem. Łyżka tranu była groźbą całkiem realną. Kiedy w przedszkolu aplikowano po raz pierwszy ten specyfik wszystkim (zarówno grzecznym, jak i nie), aby zapobiec zbiorowej panice i nakłonić dzieci do spokojnego czekania na swoją kolej pod gabinetem pielęgniarki, pani Jola ogłosiła, że pielęgniarka daje po łyżce soku pomarańczowego...
Oczywiście, coś w przedszkolu się działo. Spacery, zbiorowe zabawy z gatunku nieśmiertelnych, jak „stary niedźwiedź”, i indywidualne – jak mocowanie się z niedającą się ugnieść i kruszącą się plasteliną. Rytualne ustawianie się parami, zajmujące masę czasu i energii. Do tego leżakowanie, urozmaicone zmaganiami przedszkolanki z tymi, którzy nie byli w stanie na komendę zasnąć, a kończące się napiętnowaniem tych, którzy jeszcze się moczyli.
Przedszkole miało swoje jasne strony: bardzo radośnie np. przyjęłam wybuch elektrowni w Czarnobylu, dzięki któremu nie musiałam pić przedszkolnego mleka. Trzeba jednak przyznać, że nie było u nas zmory – karmienia na siłę. Bo i któż mógłby się bawić w karmienie na siłę jakiegoś niejadka, pilnując takiego stada bachorów? Niektóre dzieci nawet z własnej woli wykazywały się heroizmem w tej mierze, zwłaszcza te, które wiedziały, z jakim trudem rodzice dokonują aprowizacji na potrzeby domowe. Pamiętam sąsiadkę ze stolika – Patrycję, której zdarzyło się zwymiotować na talerz z drugim daniem. Wcelowała w ziemniaczki i surówkę, omijając kotlet schabowy panierowany. „No, to ja chociaż ten kotlecik zjem” - rzekło z westchnieniem bystre maleństwo, uświadomione w trudnościach zaopatrzeniowych, i jak powiedziało, tak zrobiło, nie powstrzymywane przez nikogo.
No dobrze, dobrze. Wiem, że to było dwadzieścia parę lat temu, nie wczoraj, i że pamięć mam zbyt upierdliwą. Niemniej wielu dorosłych znajomych – z różnych miast i środowisk, w różnym wieku – wspomina szkołę i przedszkole, lub przynajmniej jedną z tych placówek, jako najbardziej pełne przemocy i poniżenia miejsca spośród tych, z którymi się w życiu zetknęli – i to w wieku, w którym nie uświadamiali sobie, że może być inaczej. Odwołując się do literatury - między przedszkolem Piotra Ibrahima Kalwasa (opisanym w „Salaamie”) czy Jacka Kaczmarskiego (w piosence o tym tytule, znamiennie metaforycznej, ale tchnącej realizmem) – tymi z lat sześćdziesiątych – a moim z pierwszej połowy lat osiemdziesiątych nie znalazłam wielkich różnic. Urocza książeczka ze zbeletryzowanymi wspomnieniami Anny Kamieńskiej „Wielkie, małe rzeczy” prowadzi mnie do wniosku, że ochronka z lat trzydziestych różniła się od przedszkola z pierwszej połowy lat osiemdziesiątych głównie warunkami socjalno – bytowymi.
Nie znaczy to wszakże, że nie istnieją i nie istniały bardziej przyjazne dzieciom placówki. Nie znaczy to również, że nie należy dążyć do poprawy jakości istniejących. W warunkach polskich z pewnością ważne jest domaganie się większej liczby przedszkoli publicznych i wysokiego standardu ich usług - te, które są, nie mogą pomieścić wszystkich chętnych. Natomiast obniżanie wieku obowiązkowej edukacji - w szkole i przedszkolu - wydaje się pomysłem chybionym.
Na szczęście wbrew wszelkim nieudanym reformom edukacji gdzieniegdzie istnieją zarówno dobrzy nauczyciele, dobre przedszkola, jak i dobre szkoły. Od niedawna torujący sobie drogę w Polsce homeschooling jest propozycją ciekawą, ale możliwą do realizacji przez nielicznych, i raczej głównie na początkowym etapie kształcenia.
Na kluczową reformę natomiast – którą byłaby podwyżka wynagrodzeń nauczycieli i zmniejszenie liczebności klas szkolnych i grup przedszkolnych - pewnie przyjdzie nam jeszcze długo poczekać.
Przypisy:
1 Maria Montessori, Domy dziecięce. Metoda pedagogiki naukowej stosowana w wychowaniu najmłodszych dzieci, Warszawa 2005, s. 45.
2. Tamże, s. 87
3. Ellen Key, Stulecie dziecka, Warszawa 2005, s.136 – 141.