2015-04-29 18:11:07
Całkowita aberracja polityczna kandydatów w wyborach prezydenckich, reprezentujących swoje środowiska polityczne, zmusza do postawienia pytania o przyszłość. Jakie są najważniejsze wyzwania dla Polski, wynikające z nich zarówno zagrożenia jak i szanse. W jaki sposób tych pierwszych unikać, a te drugie wykorzystywać. Naiwne było oczekiwanie, że kampania wyborcza zmusi startujących kandydatów i ruchy polityczne do opowiedzenia się, zabrania głosu w niezbędnej przecież dyskusji o przyszłości społeczeństwa i kierunku w jakim powinien podążać nasz kraj. W tym kontekście najsmutniejszym elementem jest całkowita degeneracja lewicy.
Błędne jest przekonanie elit politycznych, że po wejściu Polski do NATO i UE, jako kraj straciliśmy cel, do realizacji którego powinniśmy dążyć. Zarówno przystąpienie do paktu północno-atlantyckiego jak i wielkiej europejskiej rodziny nie okazało się tak dużym sukcesem, jakim oczekiwaliśmy, że się stanie. Wątpliwości czy NATO zadziała tak jak powinno w momencie zagrożenia naszej suwerenności, czy możemy liczyć na wsparcie w momencie zagrożenia, są dziś większe niż kiedykolwiek. Akcesja do Unii Europejskiej wprawdzie okazała się korzystna, ale chyba nie tak bardzo jak oczekiwaliśmy. Nie w tej skali, o której marzyliśmy. Sukces jest prowizoryczny i złudny, a zwycięstwo pyrrusowe. Miliony osób emigrujących za pracą, lepszym życiem do krajów „starej Unii”, są miarą naszej porażki. Przykładem klęski jest pokolenie urodzone po 1989 roku, w demokratycznej i wolnej Polsce, nie widzące najmniejszych szans na realizację swoich marzeń w naszym kraju. 40% młodych Polaków nie widzi perspektyw w Polsce, a do 2,5 mln osób, które już wyemigrowały, za chwilę może dołączyć kolejny milion. Kampanie wyborcze, a właściwie jedna permanentnie trwająca kampania wyborcza zinfantylizowała całkowicie jakikolwiek spór między partiami i kandydatami. Jeszcze dekadę temu kampania wyborcza trwała miesiąc, może dwa przed wyborami, a dzisiaj dzieje się praktycznie cały czas. Polityczny zegar, nie tak dawno, tykał od jednych wyborów, do następnych. Dzisiaj od sondażu do sondażu. Długość procesu prowadzenia kampanii wyborczej jest odwrotnie proporcjonalna do jej jakości. W tej właśnie się kończącej jako uważny obserwator sceny politycznej, nie usłyszałem nawet jednego zdania, które dawałoby jakiekolwiek nadzieje, że w końcu zaczniemy rozmawiać o sprawach naprawdę poważnych. Tych jest bardzo dużo, a czas nagli. Niestety działa na naszą niekorzyść.
Jako osoba o lewicowych przekonaniach, najwięcej krytycznych uwag mam do lewicy. Nie mam na myśli tutaj konkretnej partii, czy też jej przedstawiciela. Marginalne partie typu RSS czy Zieloni, nie są w stanie narzucić tematu dyskusji społecznej. SLD mogłoby, ale chyba nie jest zainteresowane, dlatego jest cieniem swojej potęgi sprzed lat. Wielu polityków Sojuszu pamięta doskonale tamten okres. Czas wzlotu i upadku SLD. O ile przy tym pierwszym trzymanie się określonej taktyki i strategii działania jest logiczne, o tyle w przypadku upadku, wydaje się irracjonalne. Sojusz wraz z popieraną przez siebie kandydatką na urząd prezydenta – Magdaleną Ogórek marnuje czas, który dla lewicy powinien być chwilą tryumfu, a być może stanie się momentem klęski. SLD nie potrafi wyartykułować postulatów, które wśród partii z „lewicowej europejskiej rodziny”, stają się kluczowymi argumentami w debacie publicznej. Kandydatka Ogórek lubi powoływać się na Leszka Balcerowicza, a powinna na Tadeusza Kowalika czy nawet na Michała Kaleckiego. W ten sposób SLD okrąża partię centrową, jaką jest dziś PO, z prawej strony. Nie zmienią tego wyrwane z kontekstu postulaty socjalne, bo nie są umocowane w żadnym szerszym, całościowym programie, koncepcji i wizji społeczeństwa, państwa i gospodarki. Tymczasem stoimy przed wyzwaniem ogromnych zmian, niestety również perturbacji wynikających z infantylizmu klasy politycznej, kolejnych ekip rządowych. Rozwój gospodarczy, inwestycje, rynek pracy oparty obecnie na funduszach unijnych w ciągu najbliższych pięciu-sześciu lat musi się całkowicie przewartościować. Ulgi i zwolnienia podatkowe przestaną przyciągać inwestorów do Polski. Mit niskich podatków, słabego państwa, elastycznego prawa pracy ciągle jest uznawany za niepodważalny dogmat. Kraje, które swój rozwój gospodarczy budowały w oparciu na unijnych funduszach (Hiszpania, Portugalia, Grecja), znajdują się obecnie w głębokiej recesji. O ile w początkowym okresie tego typu polityka przynosi określone korzyści, o tyle na dłuższą metę jest zgubna. Polska niestety podąża drogą wytyczoną przez Hiszpanów, Portugalczyków i Greków lata temu. Idziemy w tym samym kierunku, wiec efekt może być tylko jeden. Propozycje Magdaleny Ogórek i w jakiejś części również SLD promujące przedsiębiorczość, samozatrudnienie jako sposobu rozwiązania problemu bezrobocia i emigracji to strzał w stopę. W Beninie (państwo w zachodniej Afryce), 90% osób pracujących to przedsiębiorcy. W Niemczech i Szwecji odpowiednio 5% i 6%. Rynek pracy oparty na mikro i małych firmach jest typowy dla krajów zacofanych, mało innowacyjnych gospodarek. Mikro i małe firmy konkurują kosztami pracy, elastycznymi umowami, niskimi pensjami, a nie technologią czy innowacyjnością. Gospodarka innowacyjna oparta jest na dużych, silnych i stabilnych przedsiębiorstwach. W Europie liczba przedsiębiorstw na 100 osób najwyższa jest w ogarniętych kryzysem krajach południa – Portugalia (8,5), Grecja (8). Tymczasem w Niemczech wynosi on 2,6. W Wielkiej Brytanii 2,7. W Polsce około 4. Wnioski nasuwają się same. Odsetek osób samozatrudnionych w odniesieniu do wszystkich osób pracujących również jest najwyższy w biednych krajach południa (Grecja – 37%, Włochy – 25%, Portugalia – 22%, Hiszpania – 17,5%). W Polsce – 22%. Tymczasem w Szwajcarii – 10,7%, w Danii – 9,1%, w Norwegii – 6,9%. Pod względem innowacyjności gospodarki, patentów na 1 mln mieszkańców, górują znowu te same państwa: Szwajcaria prawie 90, w Szwecji 74, w Niemczech 61, a w Finlandii 52. Tymczasem – w Grecji - 0,7; Portugalii – 0,9; Hiszpanii – 3,8; Polsce – 0,5 patentu na 1 mln mieszkańców. Zbyt duży udział mikro i małych firm w gospodarce oznacza mniejszą innowacyjność i ogranicza liczbę patentów.
Mam pretensje do lewicy, że nie przywołuje takich danych wskazujących, że jeśli nie zmienimy kierunku rozwoju naszej gospodarki, to nigdy nie dogonimy bogatszych państw UE. Zamiast tego mówi dziś o zmniejszaniu podatków dla przedsiębiorców, o konieczności rozwoju przedsiębiorczości i samozatrudnienia i innych neoliberalnych dogmatów. Nie ulega wątpliwości, że czekają nas ogromne perturbacje. Zmiany zachodzące w gospodarce wymuszą na nas podjęcie konkretnych decyzji. W pierwszej kolejności należy skrócić czas pracy, podzielić ją między większą ilość osób, w ten sposób angażując osoby bezrobotne. Nie może się to wiązać z uszczupleniem dochodów społeczeństwa, ponieważ odbiłoby się to negatywnie na konsumpcji i popycie, a w konsekwencji podaży – spadłoby zapotrzebowanie na miejsca pracy. Konieczne są reformy dążące do „spłaszczenia dochodów”, o skali można dyskutować, ale stosunek 1:10 wydaje się tym maksymalnym. To ograniczy nierówności dochodowe i „wpuszczając” na rynek konsumentów z niego wypchniętych i pobudzi się gospodarkę. Należy z jednej strony uelastycznić maksymalnie prawo pracy (zatrudnianie, zwalnianie pracowników), a z drugiej wprowadzić w życie koncepcję bezwarunkowego dochód podstawowego. Praca powinna być użytecznie przydatna społeczeństwu. Tylko taka ma wartość. Jestem zdania, że należy zerwać z uzależnieniem otrzymywania dochodu połączonego z aktywnością zawodową. Każdy człowiek powinien otrzymywać określoną kwotę, która pozwoli mu się utrzymać, ale wykonywanie pracy ma tylko wtedy sens, jeśli niesie za sobą określoną korzyść dla społeczności lokalnej lub państwa. Doświadczenie wskazuje, że tylko kilka procent osób korzystających z bezwarunkowego dochodu, odmawia podejmowania jakiejkolwiek aktywności zawodowej. To margines, który nie może rzutować na całość. Rynek pracy powinien być maksymalnie zliberalizowany, prawo uproszczone. Taki system działa w Danii i doskonale się sprawdza. Gospodarka jest elastyczna, szybko reaguje na zachodzące zmiany, a z drugiej strony każdy obywatel ma zapewniony dochód, który nie wpycha go w biedę, a także co ważne stabilizuje się w ten sposób popyt – podaż. Liberalizacja prawa pracy musi iść w parze z wysokimi zabezpieczeniami społecznymi. Pytanie czy wprowadzenie tego typu reform jest możliwe w naszym kraju jest nieracjonalne. Zapytać należy nie czy, ale kiedy. Im bardziej będziemy oporni na zachodzące zmiany, tym bardziej nasz kraj będzie dostarczycielem taniej siły roboczej, na którą popyt będzie malał. Niskie podatki i ulgi nie będą przyciągać inwestorów, bo niestety idą one w parze ze słabą infrastrukturą, marną edukacją, kiepsko wyedukowanymi i wykwalifikowanymi pracownikami, a także niskim popytem, który nie generuje podaży, a więc powstawania miejsc pracy. Rozwój gospodarczy oparty na płacach (Michał Kalecki), dochodach społeczeństwa jest stabilniejszy i bezpieczniejszy, bowiem zwykli obywatele dostając do ręki pieniądze szybko je wydają, inwestują, a gospodarka się rozpędza. Co ważne jest oparta na realnych i rzeczywistych fundamentach. W ten sposób generuje się realny popyt napędzający realną podaż. Dotacje, zwolnienia i ulgi dla przedsiębiorców są kosztem, który ponosi społeczeństwo, a zysk nie jest pewny, bowiem firmy często zamrażają środki finansowe, akumulują je w okresie kryzysu gospodarczego, tym samym jeszcze bardziej pogłębiając jego skutki. Nie potrafię zrozumieć, dlaczego lewica zamiast poruszać tego typu tematy, woli powielać neoliberalne dogmaty, nie tyle strzelając sobie w stopę, co wprost w głowę.
Dane statystyczne zaczerpnąłem z portalu magazynkontakt.pl
Krzysztof Derebecki