2013-03-26 01:54:44
Cypr pogrążył się w niepewności, a banki pozostaną zamknięte również dzisiaj. Władze boją się, że sytuacja wymknie się spod ich kontroli, kiedy rozwścieczeni obywatele dorwą się do demontowania systemu finansowego. Dlatego wybierają najprostszy sposób: odsuwają problem w czasie. A zagranica testuje, jak katastrofa małego państwa strefy euro wpłynie na jej walutę.
Wraz z kolejnymi falami kryzysu, jak bumerang powraca kwestia przystąpienia Polski do tego grona. Sondaże pokazują, że przynajmniej tu Polacy nie dają się nabrać na panujący (u nas) dogmatyzm: większość jest temu przeciwna. Czy określany jedynie sondażami vox populi jest jednak nie tylko wiążący, ale i reprezentatywny? Inne z badań ujawniło, że aż 80% z nas ciągle jest za utrzymaniem państwowego charakteru funkcji właścicielskiej w kluczowych sektorach gospodarki, a nawet w kontekście tego bankowego chce tego 6 na 10 obywateli. Czy coś z tego wynika? Nie przekłada się to na wybory polityczne i nie jest dla nikogo wiążące. Podatki ciągle postrzegamy jako złodziejstwo, a ZUS, największą instytucję publicznej polityki społecznej, jako „łowcę haraczy”.
Krąży też plotka, że główni aktorzy polskiej polityki porozumieją się w sprawie euro. PO zaakceptuje referendum (wcześniej partia nomen omen „Obywatelska” jakoś tego nie chciała), o ile PiS poprze zmiany w konstytucji, umożliwiające wprowadzenie wspólnotowej waluty. Bez tego nie będzie to na razie w żaden sposób możliwe. Stary schemat o budowaniu wolnorynkowej gospodarki ponad świadomością i wolą społeczeństwa również powraca. Najpierw zmiana ustawy zasadniczej nad głowami obywateli, a dopiero potem łaskawie rzucone im z pańskiego stołu pytanie o zgodę. A jak się nie zgodzą? Traktat lizboński przetarł szlaki. Pytać można do skutku, nawet dwukrotnie tych samych ludzi, jeżeli przyjmujemy, że wysłuchamy tylko jednej wersji ich odpowiedzi.
Euro ma zalety, trudno temu zaprzeczyć. Zagrożenie w postaci Europy dwóch prędkości to nie melodia przyszłości, tylko teraźniejszość. Wygodnie jest być w tym klubie, który w praktyce decyduje o dzieleniu unijnego tortu. A do tego nie każda integracja walutowa jest zła. Czym wszak, jak nie dobrze funkcjonującą unią walutową, jest amerykański dolar? Poszczególne stany są autonomiczne, a ich sytuacja gospodarcza radykalnie odmienna. To właśnie wspólna waluta stanowi podstawę mechanizmu stabilizowania sytuacji tych słabszych, opartego na finansowaniu ich przez te bogatsze.
Ale trudno pominąć przede wszystkim wady euro. Po pierwsze, czy samo zasiadanie w tym klubie rzeczywiście daje realny wpływ, nawet dużym państwom? Takie drobne Włochy miały się swego czasu wycofać z pomysłu na swoją suwerenność, kiedy szef EBC, nagabywał premiera tego maciupeńkiego kraiku ze swoimi przyjacielskimi poradami, w ramach których przyjaźnie zalecał mu zmiany w konstytucji i wydanie odpowiednich dekretów, z określeniem przy tym nawet terminu dla ich wprowadzenia. Nam, tak potężnym, takie zdrabnianie przecież oczywiście nie może grozić…
Po drugie jednak, a może: przede wszystkim, przyjęcie euro oznacza dostosowanie się do drakońskich kryteriów konwergencji. Polska spełniała je parę lat temu, dzisiaj jednak już tego nie czyni. Gdybyśmy chcieli, aby ten stan powrócił, zaaplikowalibyśmy sobie po raz drugi szokową transformację. Kryteria te, niekiedy zwane również kopenhaskimi, zawierają modelowy katalog neoliberalnych wytycznych, czyli dogmatów, a nie czegoś co opisalibyśmy jako ekonomiczną racjonalność. Chodzi np. o poziom długu publicznego. Taki sam niezależnie od wielkości państwa, a przecież nawet na bazie prawa Engla dałoby się wytłumaczyć, że możliwości płatnicze państw są tak różne, że jednolity odsetek PKB dla Malty i Polski nie jest nijak porównywalny. Kryteria te obejmują też wymóg rekordowo niskiej inflacji. Problemem polskich gospodarstw domowych jest zadłużenie, a problemem samych Polaków – niskie pensje. Dopóki mało zarabiamy, naszą konkurencyjność opieramy wyłącznie na tym, że jesteśmy tanią, a nie innowacyjną siłą roboczą. Nikt w nas nie inwestuje, chodzi tylko o niskie koszty. To uzależnia od eksportu, co jest fatalne w sytuacji światowego kryzysu. Koło się nakręca: mamy niskie pensje i nie pobudzamy popytu wewnętrznego. Nie stać nas na kupno mieszkań, dlatego bierzemy je, tak jak wszystko, na kredyty. Ich bańki pęcznieją i to one są problemem, a nie inflacja. Przystąpienie do euro nie rozwiąże więc naszych kluczowych problemów, ale... je pogłębi.
W tle jest jeszcze to, do czego sami się zobowiązaliśmy w traktacie akscesyjnym. Ale czy nieokreślony czasowo w prawie międzynarodowym wymóg musimy traktować jako tak ściśle wiążący? Niektórzy twierdzą, że owszem, że nie możemy tego prawa psuć. Ciekawe co ci rygoryści sądzą jednak, trzymając się tematyki prawa międzynarodowego: o interwencji w Iraku, a ekonomii: o prowadzeniu przez polski rząd polityki pełnego zatrudnienia. Przecież mamy ją zapisaną w konstytucji, czyli najwyższym akcie naszego prawa!
Czy powinniśmy przyjmować wspólnotową walutę? Tak, ale nie tyle nie w takim momencie, kiedy sceptycyzm obywateli zostanie uśpiony, a na fali chwilowej mody władze wybiorą projekt strategiczny, pisany na lata. Tu nie chodzi o moment, ale o metodę i warunki. Będziemy mogli to zrobić z czystym sumieniem, ale dopiero wtedy, kiedy będzie to po prostu inna waluta, realnie, a nie tylko z nazwy.
Wraz z kolejnymi falami kryzysu, jak bumerang powraca kwestia przystąpienia Polski do tego grona. Sondaże pokazują, że przynajmniej tu Polacy nie dają się nabrać na panujący (u nas) dogmatyzm: większość jest temu przeciwna. Czy określany jedynie sondażami vox populi jest jednak nie tylko wiążący, ale i reprezentatywny? Inne z badań ujawniło, że aż 80% z nas ciągle jest za utrzymaniem państwowego charakteru funkcji właścicielskiej w kluczowych sektorach gospodarki, a nawet w kontekście tego bankowego chce tego 6 na 10 obywateli. Czy coś z tego wynika? Nie przekłada się to na wybory polityczne i nie jest dla nikogo wiążące. Podatki ciągle postrzegamy jako złodziejstwo, a ZUS, największą instytucję publicznej polityki społecznej, jako „łowcę haraczy”.
Krąży też plotka, że główni aktorzy polskiej polityki porozumieją się w sprawie euro. PO zaakceptuje referendum (wcześniej partia nomen omen „Obywatelska” jakoś tego nie chciała), o ile PiS poprze zmiany w konstytucji, umożliwiające wprowadzenie wspólnotowej waluty. Bez tego nie będzie to na razie w żaden sposób możliwe. Stary schemat o budowaniu wolnorynkowej gospodarki ponad świadomością i wolą społeczeństwa również powraca. Najpierw zmiana ustawy zasadniczej nad głowami obywateli, a dopiero potem łaskawie rzucone im z pańskiego stołu pytanie o zgodę. A jak się nie zgodzą? Traktat lizboński przetarł szlaki. Pytać można do skutku, nawet dwukrotnie tych samych ludzi, jeżeli przyjmujemy, że wysłuchamy tylko jednej wersji ich odpowiedzi.
Euro ma zalety, trudno temu zaprzeczyć. Zagrożenie w postaci Europy dwóch prędkości to nie melodia przyszłości, tylko teraźniejszość. Wygodnie jest być w tym klubie, który w praktyce decyduje o dzieleniu unijnego tortu. A do tego nie każda integracja walutowa jest zła. Czym wszak, jak nie dobrze funkcjonującą unią walutową, jest amerykański dolar? Poszczególne stany są autonomiczne, a ich sytuacja gospodarcza radykalnie odmienna. To właśnie wspólna waluta stanowi podstawę mechanizmu stabilizowania sytuacji tych słabszych, opartego na finansowaniu ich przez te bogatsze.
Ale trudno pominąć przede wszystkim wady euro. Po pierwsze, czy samo zasiadanie w tym klubie rzeczywiście daje realny wpływ, nawet dużym państwom? Takie drobne Włochy miały się swego czasu wycofać z pomysłu na swoją suwerenność, kiedy szef EBC, nagabywał premiera tego maciupeńkiego kraiku ze swoimi przyjacielskimi poradami, w ramach których przyjaźnie zalecał mu zmiany w konstytucji i wydanie odpowiednich dekretów, z określeniem przy tym nawet terminu dla ich wprowadzenia. Nam, tak potężnym, takie zdrabnianie przecież oczywiście nie może grozić…
Po drugie jednak, a może: przede wszystkim, przyjęcie euro oznacza dostosowanie się do drakońskich kryteriów konwergencji. Polska spełniała je parę lat temu, dzisiaj jednak już tego nie czyni. Gdybyśmy chcieli, aby ten stan powrócił, zaaplikowalibyśmy sobie po raz drugi szokową transformację. Kryteria te, niekiedy zwane również kopenhaskimi, zawierają modelowy katalog neoliberalnych wytycznych, czyli dogmatów, a nie czegoś co opisalibyśmy jako ekonomiczną racjonalność. Chodzi np. o poziom długu publicznego. Taki sam niezależnie od wielkości państwa, a przecież nawet na bazie prawa Engla dałoby się wytłumaczyć, że możliwości płatnicze państw są tak różne, że jednolity odsetek PKB dla Malty i Polski nie jest nijak porównywalny. Kryteria te obejmują też wymóg rekordowo niskiej inflacji. Problemem polskich gospodarstw domowych jest zadłużenie, a problemem samych Polaków – niskie pensje. Dopóki mało zarabiamy, naszą konkurencyjność opieramy wyłącznie na tym, że jesteśmy tanią, a nie innowacyjną siłą roboczą. Nikt w nas nie inwestuje, chodzi tylko o niskie koszty. To uzależnia od eksportu, co jest fatalne w sytuacji światowego kryzysu. Koło się nakręca: mamy niskie pensje i nie pobudzamy popytu wewnętrznego. Nie stać nas na kupno mieszkań, dlatego bierzemy je, tak jak wszystko, na kredyty. Ich bańki pęcznieją i to one są problemem, a nie inflacja. Przystąpienie do euro nie rozwiąże więc naszych kluczowych problemów, ale... je pogłębi.
W tle jest jeszcze to, do czego sami się zobowiązaliśmy w traktacie akscesyjnym. Ale czy nieokreślony czasowo w prawie międzynarodowym wymóg musimy traktować jako tak ściśle wiążący? Niektórzy twierdzą, że owszem, że nie możemy tego prawa psuć. Ciekawe co ci rygoryści sądzą jednak, trzymając się tematyki prawa międzynarodowego: o interwencji w Iraku, a ekonomii: o prowadzeniu przez polski rząd polityki pełnego zatrudnienia. Przecież mamy ją zapisaną w konstytucji, czyli najwyższym akcie naszego prawa!
Czy powinniśmy przyjmować wspólnotową walutę? Tak, ale nie tyle nie w takim momencie, kiedy sceptycyzm obywateli zostanie uśpiony, a na fali chwilowej mody władze wybiorą projekt strategiczny, pisany na lata. Tu nie chodzi o moment, ale o metodę i warunki. Będziemy mogli to zrobić z czystym sumieniem, ale dopiero wtedy, kiedy będzie to po prostu inna waluta, realnie, a nie tylko z nazwy.