2011-10-03 09:48:54
Wybór między strażakami Pawlaka, córeczkami Napieralskiego, stadionami Tuska a enigmatycznym „więcej” Kaczyńskiego nie jest wbrew pozorom trudny. Nie kupuję. Nie kupuję tego całego kitu.
„Więcej” czego? Wszystkiego? Pieniędzy? Lustracji? Frustracji? Polityki historycznej? To hasło nie sugeruje zmiany, przełomu tylko kontynuację. A więc może więcej stadionów i autostrad? Ale to miejsce jest już zajęte przez Boba Budowniczego Tuska, który proponuje ludziom, żeby mieszkania kupili sobie na kredyt. Cóż z tego, że mało kogo stać? Oba hasła dwóch głównych konkurentów oznaczają kontynuację. Polska w budowie znaczy tyle, co „tak trzymać! Alleluja i do przodu!, bo partia rządząca zadowolona jest z siebie i podtrzymuje, że mimo iż droga wyboista to kierunek w zasadzie słuszny. W tej sytuacji obietnica, że wystarczy zagłosować na SLD, żeby jutro było bez obaw zakrawa na jakiś żart. Żeby ludzie przestali się bać, ktoś im musi przynajmniej obiecać, że dostaną umowy o pracę na czas nieokreślony, bo większość dziś boi się bezrobocia, które w sytuacji załamania jakiejkolwiek polityki społecznej oznacza nędzę i obsunięcie się do poziomu lub poniżej poziomu biologicznego przetrwania. Żeby przestali się obawiać musi istnieć jakiś system zasiłków socjalnych, który w razie choroby, bezrobocia czy niskich zarobków pozwoli chociaż nie przymierać głodem. Zapobiegnie niedożywieniu dzieci, eksmisjom i wyłączaniu prądu z powodu nie zapłaconych rachunków. I tu pojawia się jak diabeł z pudełka PSL z socjalnymi obietnicami opartymi na trochę spóźnionym odkryciu, że „człowiek jest najważniejszy”. Czy klepiąc wszystkie antyspołeczne posunięcia rządu PO Pawlak nie wiedział, a może jeszcze nie wiedział, że człowiek jest najważniejszy? Jeszcze nie tak dawno minister pracy z ramienia PSL zapowiadała waloryzację progów dochodowych uprawniających do korzystania z pomocy społecznej o 1.5%. Ta sama Jolanta Fedak przyznała, że od czasu, gdy te progi po raz ostatni waloryzowano, czyli od 2006 roku koszty utrzymania wzrosły o 40%. Człowieka zatem Polskie Stronnictwo Ludowe dostrzegło dopiero gdy w obliczu zbliżających się wyborów jego poziom poparcia zaczął niebezpiecznie oscylować w pobliżu 5% progu.
Kiedy tak wszystkie partie parlamentarne na czas kampanii ciążą w lewo obiecując każdemu coś miłego, dziennikarze słusznie pytają skąd wziąć? Podczas poprzednich wyborów Donald obiecał cud. Wydatki budżetowe miały rosnąć, a podatki spadać. W rezultacie dramatycznie zwiększył się obszar biedy, a dług publiczny, mimo wzrostu gospodarczego, poszybował pod niebiosa. Każdy, kto kiedyś miał długi wie, że im gorsza jego sytuacja, na tym gorszych warunkach musi pożyczać. Zatem ograniczenie długu publicznego jest koniecznością, jeżeli nie chcemy pożyczać wszyscy na coraz wyższy procent. Nawet taka potęga jak USA, idąc drogą ciągłego zadłużania państwa, stanęła na skraju bankructwa. W takiej sytuacji są dwa wyjścia. Albo tniemy wydatki socjalne na pomoc tym, którzy przestali sobie radzić, albo podnosimy podatki tym, którzy radzą sobie znakomicie. We Włoszech Senat wprowadził dodatkową, wyższą stawkę podatkową dla najbogatszych pod wpływem strajku i ulicznych protestów. W Polsce pomysł przerzucenia kosztów kryzysu na najzamożniejszą część społeczeństwa nie znalazł zwolenników w żadnej z czterech partii parlamentarnych walczących o mandaty. Wprawdzie prezes Kaczyński napomknął nieśmiało o sięganiu, w ostateczności, do głębokich a nie płytkich kieszeni, ale już na Szczycie Ekonomicznym w Krynicy stękał coś mętnie o ograniczeniu liczby formularzy podatkowych, bez ruszania systemu. Tym razem to PiS wierzy w cuda i obiecuje, że samym dobrym zarządzaniem, porządkowaniem bałaganu, gospodarnością poradzi sobie z kryzysem finansów publicznych. Tak więc od PiS-u Polacy dostaną więcej, ale tego samego. Należy więc bez obaw o jakieś zmiany przyjąć, że proces biednienia biednych i bogacenia się bogatych będzie trwał i nasilał się niezależnie od tego, która z czterech partii dostanie więcej głosów. Cała banda czworga (PO-PiS-PSL-SLD) podziela religię wzrostu, choć mimo, że wzrost wciąż trwa, zwykłemu Kowalskiemu żyje się coraz biedniej.
Prezydent Barack Obama wygłosił przemówienie przed połączonymi izbami Senatu i Reprezentantów, w którym zapowiedział pobudzanie koniunktury za pomocą starych Keynesowskich metod: roboty publiczne, zwiększony transfer socjalny. W Stanach też zbliżają się wybory. Ponieważ nie zapowiedział sięgania do „głębokich kieszeni”, a więc opodatkowania tych, którzy na kryzysie nie tylko nie tracą, ale wręcz zarabiają, Obama obiecał, że nadrukuje więcej pieniędzy. Ten swoisty mini New Deal wzorowany na administracji Roosevelta ma kosztować 447 miliardów dolarów. Poprzednio wydrukowano dodatkowo 700 miliardów by ratować spekulantów i gospodarka pogrążyła się jeszcze bardziej. Teraz może coś z tego wyniknie, skoro Roosveltowi się udało.
Różnica polega na tym, że prezydent USA sięga po śmiałe rozwiązania, podczas gdy nasi politycy trwają w intelektualnym marazmie i samozadowoleniu. PO trzyma się dobrych, „sprawdzonych” recept każdego młodego utracjusza. Jak zabraknie w kasie to można znowu coś z domu wynieść i opylić. Tak jak to uczyniła Pani prezydent Hanna Gronkiewicz-Waltz, która bizantyjskie inwestycje (dwa wielkie stadiony zamiast jednego) zamierza odbić sobie sprzedając między innymi dochodowy i prosperujący SPEC (Stołeczne przedsiębiorstwo Energetyki Cieplnej). PiS nie chce prywatyzować, więc nie ma pomysłu skąd wziąć, a kiedy rządził to właśnie ta partia napełniła głębokie kieszenie obniżając podatki dla najbogatszych.
Trudno się oprzeć wrażeniu, że wszystkie partie parlamentarne myślą na krótką metę, w perspektywie kampanii i co najwyżej jednej kadencji. Wszystkie one też kłamią, co najłatwiej zauważyć porównując pochylanie się nad ubogim w okresie wyborczym, aby go spławić jakimś „spieprzaj dziadu!” po wyborach. Zwykli obywatele stają się dla polityków widzialni w czasie kampanii, aby zniknąć z pola widzenia klasy politycznej do następnych wyborów.
Nie należy się więc dziwić, ze frekwencja zapowiada się słaba, a wielu pokaże władzy język oddając głos nieważny albo popierając któreś z ugrupowań pozaparlamentarnych, którym pracownie badania opinii publicznej nie dają większych szans. Przełomu więc nie będzie, ale może chociaż jakieś niezłe jaja?
„Więcej” czego? Wszystkiego? Pieniędzy? Lustracji? Frustracji? Polityki historycznej? To hasło nie sugeruje zmiany, przełomu tylko kontynuację. A więc może więcej stadionów i autostrad? Ale to miejsce jest już zajęte przez Boba Budowniczego Tuska, który proponuje ludziom, żeby mieszkania kupili sobie na kredyt. Cóż z tego, że mało kogo stać? Oba hasła dwóch głównych konkurentów oznaczają kontynuację. Polska w budowie znaczy tyle, co „tak trzymać! Alleluja i do przodu!, bo partia rządząca zadowolona jest z siebie i podtrzymuje, że mimo iż droga wyboista to kierunek w zasadzie słuszny. W tej sytuacji obietnica, że wystarczy zagłosować na SLD, żeby jutro było bez obaw zakrawa na jakiś żart. Żeby ludzie przestali się bać, ktoś im musi przynajmniej obiecać, że dostaną umowy o pracę na czas nieokreślony, bo większość dziś boi się bezrobocia, które w sytuacji załamania jakiejkolwiek polityki społecznej oznacza nędzę i obsunięcie się do poziomu lub poniżej poziomu biologicznego przetrwania. Żeby przestali się obawiać musi istnieć jakiś system zasiłków socjalnych, który w razie choroby, bezrobocia czy niskich zarobków pozwoli chociaż nie przymierać głodem. Zapobiegnie niedożywieniu dzieci, eksmisjom i wyłączaniu prądu z powodu nie zapłaconych rachunków. I tu pojawia się jak diabeł z pudełka PSL z socjalnymi obietnicami opartymi na trochę spóźnionym odkryciu, że „człowiek jest najważniejszy”. Czy klepiąc wszystkie antyspołeczne posunięcia rządu PO Pawlak nie wiedział, a może jeszcze nie wiedział, że człowiek jest najważniejszy? Jeszcze nie tak dawno minister pracy z ramienia PSL zapowiadała waloryzację progów dochodowych uprawniających do korzystania z pomocy społecznej o 1.5%. Ta sama Jolanta Fedak przyznała, że od czasu, gdy te progi po raz ostatni waloryzowano, czyli od 2006 roku koszty utrzymania wzrosły o 40%. Człowieka zatem Polskie Stronnictwo Ludowe dostrzegło dopiero gdy w obliczu zbliżających się wyborów jego poziom poparcia zaczął niebezpiecznie oscylować w pobliżu 5% progu.
Kiedy tak wszystkie partie parlamentarne na czas kampanii ciążą w lewo obiecując każdemu coś miłego, dziennikarze słusznie pytają skąd wziąć? Podczas poprzednich wyborów Donald obiecał cud. Wydatki budżetowe miały rosnąć, a podatki spadać. W rezultacie dramatycznie zwiększył się obszar biedy, a dług publiczny, mimo wzrostu gospodarczego, poszybował pod niebiosa. Każdy, kto kiedyś miał długi wie, że im gorsza jego sytuacja, na tym gorszych warunkach musi pożyczać. Zatem ograniczenie długu publicznego jest koniecznością, jeżeli nie chcemy pożyczać wszyscy na coraz wyższy procent. Nawet taka potęga jak USA, idąc drogą ciągłego zadłużania państwa, stanęła na skraju bankructwa. W takiej sytuacji są dwa wyjścia. Albo tniemy wydatki socjalne na pomoc tym, którzy przestali sobie radzić, albo podnosimy podatki tym, którzy radzą sobie znakomicie. We Włoszech Senat wprowadził dodatkową, wyższą stawkę podatkową dla najbogatszych pod wpływem strajku i ulicznych protestów. W Polsce pomysł przerzucenia kosztów kryzysu na najzamożniejszą część społeczeństwa nie znalazł zwolenników w żadnej z czterech partii parlamentarnych walczących o mandaty. Wprawdzie prezes Kaczyński napomknął nieśmiało o sięganiu, w ostateczności, do głębokich a nie płytkich kieszeni, ale już na Szczycie Ekonomicznym w Krynicy stękał coś mętnie o ograniczeniu liczby formularzy podatkowych, bez ruszania systemu. Tym razem to PiS wierzy w cuda i obiecuje, że samym dobrym zarządzaniem, porządkowaniem bałaganu, gospodarnością poradzi sobie z kryzysem finansów publicznych. Tak więc od PiS-u Polacy dostaną więcej, ale tego samego. Należy więc bez obaw o jakieś zmiany przyjąć, że proces biednienia biednych i bogacenia się bogatych będzie trwał i nasilał się niezależnie od tego, która z czterech partii dostanie więcej głosów. Cała banda czworga (PO-PiS-PSL-SLD) podziela religię wzrostu, choć mimo, że wzrost wciąż trwa, zwykłemu Kowalskiemu żyje się coraz biedniej.
Prezydent Barack Obama wygłosił przemówienie przed połączonymi izbami Senatu i Reprezentantów, w którym zapowiedział pobudzanie koniunktury za pomocą starych Keynesowskich metod: roboty publiczne, zwiększony transfer socjalny. W Stanach też zbliżają się wybory. Ponieważ nie zapowiedział sięgania do „głębokich kieszeni”, a więc opodatkowania tych, którzy na kryzysie nie tylko nie tracą, ale wręcz zarabiają, Obama obiecał, że nadrukuje więcej pieniędzy. Ten swoisty mini New Deal wzorowany na administracji Roosevelta ma kosztować 447 miliardów dolarów. Poprzednio wydrukowano dodatkowo 700 miliardów by ratować spekulantów i gospodarka pogrążyła się jeszcze bardziej. Teraz może coś z tego wyniknie, skoro Roosveltowi się udało.
Różnica polega na tym, że prezydent USA sięga po śmiałe rozwiązania, podczas gdy nasi politycy trwają w intelektualnym marazmie i samozadowoleniu. PO trzyma się dobrych, „sprawdzonych” recept każdego młodego utracjusza. Jak zabraknie w kasie to można znowu coś z domu wynieść i opylić. Tak jak to uczyniła Pani prezydent Hanna Gronkiewicz-Waltz, która bizantyjskie inwestycje (dwa wielkie stadiony zamiast jednego) zamierza odbić sobie sprzedając między innymi dochodowy i prosperujący SPEC (Stołeczne przedsiębiorstwo Energetyki Cieplnej). PiS nie chce prywatyzować, więc nie ma pomysłu skąd wziąć, a kiedy rządził to właśnie ta partia napełniła głębokie kieszenie obniżając podatki dla najbogatszych.
Trudno się oprzeć wrażeniu, że wszystkie partie parlamentarne myślą na krótką metę, w perspektywie kampanii i co najwyżej jednej kadencji. Wszystkie one też kłamią, co najłatwiej zauważyć porównując pochylanie się nad ubogim w okresie wyborczym, aby go spławić jakimś „spieprzaj dziadu!” po wyborach. Zwykli obywatele stają się dla polityków widzialni w czasie kampanii, aby zniknąć z pola widzenia klasy politycznej do następnych wyborów.
Nie należy się więc dziwić, ze frekwencja zapowiada się słaba, a wielu pokaże władzy język oddając głos nieważny albo popierając któreś z ugrupowań pozaparlamentarnych, którym pracownie badania opinii publicznej nie dają większych szans. Przełomu więc nie będzie, ale może chociaż jakieś niezłe jaja?