2013-07-13 21:22:51
Sytuacja, która sprawiła, że postanowiłam zacząć pisać bloga miała miejsce już około miesiąc temu. Ale formalności związane z założeniem go trochę trwały, a potem zrobiło się zagęszczenie deadline’ów. Do sprawy warto jednak wrócić.
Otóż, na konferencji „Gdzie jest demos w demokracji?” postanowiłam w pewnym momencie zabrać głos podczas dyskusji panelowej. Dyskusja dotyczyła organizacji pozarządowych i jeden z uczestników konferencji wyraził opinię, że ludzie o lewicowych poglądach niepotrzebnie angażują się w działania mające marginalny wpływ na zmianę rzeczywistości, takie jak kooperatywy spożywcze, wegańskie knajpy czy inicjatywy promujące kulturę niezależną. Jego zdaniem wyczerpuje to czas i energię, które mogłyby zostać skierowane na działania bardziej efektywne z punktu widzenia zmian systemowych. Nie zgodziła się z nim panelistka, Joanna Erbel, która stwierdziła, że budowanie poczucia wspólnoty, które jest efektem takich działań, jest niezbędne do tego, żeby potem razem podejmować inne akcje. Ludzie, którzy znają się z kooperatyw czy koncertów na skłotach, z większym prawdopodobieństwem udadzą się potem na demonstrację, nawet jeśli podnoszony tam problem nie będzie dotyczył ich osobiście. W odpowiedzi inny uczestnik konferencji, którego akurat znam osobiście, odparł, że przecież takie kooperatywy to inicjatywy dla mocno ograniczonego spektrum ludzi, które nie znalazłyby oddźwięku u szerzej rozumianego „ludu”.
I właśnie to stwierdzenie sprowokowało mnie do zaoponowania, bo tak się składa, że coś wiem o ludowych inicjatywach. Od kilkunastu lat interesuję się kulturą tradycyjną, o czym pisałam np. w artykule „Wyzwól swoją wiochę!” opublikowanym w zeszłym roku w „Przekroju”, a także tutaj. Przynależę do dosyć już licznego i wciąż rozwijającego się środowiska ludzi, którzy jeżdżą na wieś, uczą się tradycyjnych tańców, śpiewów i muzyki. Ale w tych wyprawach nie chodzi tylko o znalezienie dla siebie zapomnianych we współczesnej kulturze sposobów ekspresji. Ważne jest także to, żeby niejako oddać ludziom ze wsi ich kulturę, bo jej zanikanie i wykluczenie wynika właśnie stąd, że to, co wiejskie, zostało uznane za gorsze. Dlatego czasami dopiero miejskie uznanie i zainteresowanie starą muzyką sprawia, że zagłuszone przez radiowe i telewizyjne „wzorce” śpiewaczki i zapomniani muzykanci mogą odzyskać uznanie swoich sąsiadów. I wspaniale jest, gdy przejmują oni inicjatywę i aktywnie biorą udział na przykład w organizacji Wiejskich Klubów Tańca. Co więcej, cieszy to, że także dzieciaki i młodzież zaczynają sięgać z entuzjazmem do tego, co przecież jest ich własnym dziedzictwem, jak na przykład Młodzieżowa Grupa Działania „Kaj idziesz”.
I gdy tak opowiadałam o tym, że przecież takie lokalne inicjatywy budujące poczucie wspólnoty jak najbardziej istnieją też u „ludu”, kolega, z którym polemizowałam, przerwał mi i powiedział tonem kończącym dyskusję: „Nie zrozumieliśmy się. Ja miałem na myśli bardzo konkretne grupy. Zresztą [tu lekki, zdławiony chichot] nie sądzę, żeby te grupy taneczne chciały zmieniać świat.” Gdy otwierałam usta, żeby odpowiedzieć, kolega powtórzył z naciskiem: „NIE ZROZUMIELIŚMY SIĘ”. I koniec. Nie, nie brał pod uwagę, że może to on czegoś nie zrozumiał, więc może dobrze by było, gdybym mogła wyjaśnić. Na wypadek, gdybym jednak usiłowała to zrobić, w tym momencie zainterweniował prowadzący dyskusję mówiąc: „To już w kuluarach.”
I w ten jakże szybki i sprawny sposób odebrano mi głos. Tak po prostu. Dodam, że była to moja pierwsza wypowiedź w tym panelu, a niektóre osoby wypowiadały się po kilka razy, nie zawsze do końca blisko tematu, ale nikt nikomu nie przerywał. Byłam pierwszą osobą, którą to spotkało i – co za zbieg okoliczności! – pierwszą kobietą, która ośmieliła się zabrać głos, nie licząc panelistki, której prawo do wypowiedzi przysługiwało jednak z definicji.
W ten sposób z dyskusji o ludzie i demokracji został (jakże demokratycznie!) wykluczony głos dotyczący tego, jak lud się organizuje (o zgrozo, nieco inaczej na wsi niż w mieście) i jak tworzy własne wspólnoty. Nie mogłam wyjaśnić, że rozmowa dotyczyła przecież w ogóle działań „małych” i lokalnych, angażujących niewielkie grupy i budujących poczucie przynależności, i właśnie o takich działaniach mówiłam. I że zakładanie, że „lud” nie da się skłonić do udziału w tego typu inicjatywach, jest błędne – po prostu mogą one przyjmować nieco inne formy. Poza tym właściwie dlaczego grupka ludzi kupujących razem warzywa w ilościach hurtowych, żeby mieć taniej i lepiej, miałaby bardziej „zmieniać świat” niż inna grupka ludzi, która uczy się lokalnej muzyki i tańców od starszych osób? Tutaj też można przecież mówić o wyjściu poza rynek – tym razem rynek kultury popularnej, w którym kultura nie jest już żadną kulturą, ale (badziewnym do bólu) produktem. O partycypacji, upodmiotowieniu, budowaniu własnej wartości itede nie wspominając.
Tego jednak nikt nie chciał usłyszeć, więc wyszłam stamtąd protestacyjnie – skoro nie mam prawa do wypowiedzi, nie będę siedzieć i słuchać. Skoro nie mam prawa głosu, to to nie jest moja lewica! To jest jakaś Partia Obrony Kutasów! – myślałam mocno wzburzona. A ponieważ nie była to bynajmniej pierwsza przygoda tego typu, jaka przydarzyła mi się w ostatnich czasach, więc stwierdziłam, że mam już tego serdecznie dosyć. Odpadam. Nie mam siły wciąż i wciąż walczyć o to, żeby „feminiści” przyznali mi równe prawa do zabierania głosu – bo zarówno kolega dyskutant, jak i prowadzący panel, który usłużnie pomógł mu zakończyć niewygodny wątek w dyskusji, otwarcie i wielokrotnie identyfikowali się w ten sposób. Skoro na tej lewicy nie mam równych praw, to niech se ta „lewica” spada na drzewo. Ja mam jeszcze parę innych pomysłów na życie. Do widzenia, w coś takiego nie wchodzę.
Po paru dniach stwierdziłam jednak, że nie zostawię tak tego. Nie pozwolę, żeby czyjś seksizm odebrał mi moje ideały. A przynajmniej spróbuję. Przynajmniej będę co jakiś czas podgryzać samozadowolenie tych, którzy wycierając sobie usta feminizmem uważają, że mają prawo odbierać kobietom głos. Bo to po prostu naturalne. Jeśli „nie zrozumieliśmy się”, to oczywiście to ja nie zrozumiałam i mam to sobie w ciszy przetrawić, a nie oponować, jak mnie nie proszą! Gdzie indziej pisałam o tym, że kobietom odbiera się głos za pomocą subtelnych środków ledwo zauważalnych i dla obserwatorów, i dla samych stosujących tego typu dyskryminację. Ale jak widać subtelność nie jest tutaj niezbędna: można też bardziej prosto. I to na lewicowej dyskusji dotyczącej partycypacji, gdzieżby indziej!
Nie, nie jest to tylko moje osobiste, jednostkowe doświadczenie – odpowiadam z góry tym, którzy zaczną mówić, że przecież nic takiego się nie stało i o co w ogóle taki raban? Takie rzeczy się przecież normalnie nie dzieją, to tylko wyjątek, który potwierdza regułę! Czy ktoś kiedyś słyszał podobne protesty innych kobiet?
Otóż dzieją się i to często, ale nie słychać o tym i nie widać tego po prostu dlatego, że zauważenie tego jest zbyt przykre. Nie będę tu opisywać w szczegółach, jak się czułam wyszedłszy stamtąd ze świadomością, że ludzie, których skądinąd szanuję, z którymi pod wieloma względami się zgadzam, potrafią mi tak po prostu odebrać głos. I że w takim razie nie mogę czuć się przynależna na równych prawach do grup walczących o sprawy dla mnie ważne. Walczących – o paradoksie! – właśnie o równość. Ale taką jakby nie dla mnie…
Może niektórzy potrafią sobie wyobrazić, jak się czuje człowiek w takiej sytuacji – mogę zapewnić, że miło nie jest. Serio. Dlatego gdy nam przerwą, lepiej tego po prostu nie zauważyć. Lepiej uznać, że to przecież nic ważnego, więc dokończę w kuluarach. I w ogóle to na pewno po prostu nie zrozumiałam, więc przepraszam. Nic się nie stało. W takich tłumaczeniach można dojść do wprawy, tym bardziej, że to wszystko takie naturalne: że nie rozumiem i inni o tym wiedzą lepiej i po prostu niech już nie zawracam im głowy. Ale jakby był z tym jakiś problem – coś tu mogłoby jednak uwierać – to prewencyjnie lepiej po prostu się nie odzywać. Słuchać. Tak jest naturalniej i bezpieczniej. Przypomnę, że byłam pierwszą kobietą, która zabrała głos w tej sesji, a niektórzy koledzy wypowiadali się po kilka razy.
I to właśnie takie – albo ciut bardziej subtelne – sytuacje sprawiają, że na lewicy jest tak mało kobiet. Ten blog będzie zatem dla tych wszystkich, które bały się powiedzieć, że im odebrano głos, albo w ogóle nie ośmieliły się go zabrać. Ale też dla tych, którzy nie mając w sumie złych intencji, pomimo to wpadają w „naturalne” mechanizmy dające im poczucie, że to oni wiedzą lepiej, kto czego nie zrozumiał i że mają prawo tak po prostu zakończyć dany temat.
Będzie głównie o seksizmie, ale także o innych uprzedzeniach – zwróćmy uwagę na ten chichocik towarzyszący jakże absurdalnej idei, że wiejskie tańce mogłyby zmienić świat. I będzie też o wszystkim innym, czego nie będę mogła tak po prostu zostawić.
Otóż, na konferencji „Gdzie jest demos w demokracji?” postanowiłam w pewnym momencie zabrać głos podczas dyskusji panelowej. Dyskusja dotyczyła organizacji pozarządowych i jeden z uczestników konferencji wyraził opinię, że ludzie o lewicowych poglądach niepotrzebnie angażują się w działania mające marginalny wpływ na zmianę rzeczywistości, takie jak kooperatywy spożywcze, wegańskie knajpy czy inicjatywy promujące kulturę niezależną. Jego zdaniem wyczerpuje to czas i energię, które mogłyby zostać skierowane na działania bardziej efektywne z punktu widzenia zmian systemowych. Nie zgodziła się z nim panelistka, Joanna Erbel, która stwierdziła, że budowanie poczucia wspólnoty, które jest efektem takich działań, jest niezbędne do tego, żeby potem razem podejmować inne akcje. Ludzie, którzy znają się z kooperatyw czy koncertów na skłotach, z większym prawdopodobieństwem udadzą się potem na demonstrację, nawet jeśli podnoszony tam problem nie będzie dotyczył ich osobiście. W odpowiedzi inny uczestnik konferencji, którego akurat znam osobiście, odparł, że przecież takie kooperatywy to inicjatywy dla mocno ograniczonego spektrum ludzi, które nie znalazłyby oddźwięku u szerzej rozumianego „ludu”.
I właśnie to stwierdzenie sprowokowało mnie do zaoponowania, bo tak się składa, że coś wiem o ludowych inicjatywach. Od kilkunastu lat interesuję się kulturą tradycyjną, o czym pisałam np. w artykule „Wyzwól swoją wiochę!” opublikowanym w zeszłym roku w „Przekroju”, a także tutaj. Przynależę do dosyć już licznego i wciąż rozwijającego się środowiska ludzi, którzy jeżdżą na wieś, uczą się tradycyjnych tańców, śpiewów i muzyki. Ale w tych wyprawach nie chodzi tylko o znalezienie dla siebie zapomnianych we współczesnej kulturze sposobów ekspresji. Ważne jest także to, żeby niejako oddać ludziom ze wsi ich kulturę, bo jej zanikanie i wykluczenie wynika właśnie stąd, że to, co wiejskie, zostało uznane za gorsze. Dlatego czasami dopiero miejskie uznanie i zainteresowanie starą muzyką sprawia, że zagłuszone przez radiowe i telewizyjne „wzorce” śpiewaczki i zapomniani muzykanci mogą odzyskać uznanie swoich sąsiadów. I wspaniale jest, gdy przejmują oni inicjatywę i aktywnie biorą udział na przykład w organizacji Wiejskich Klubów Tańca. Co więcej, cieszy to, że także dzieciaki i młodzież zaczynają sięgać z entuzjazmem do tego, co przecież jest ich własnym dziedzictwem, jak na przykład Młodzieżowa Grupa Działania „Kaj idziesz”.
I gdy tak opowiadałam o tym, że przecież takie lokalne inicjatywy budujące poczucie wspólnoty jak najbardziej istnieją też u „ludu”, kolega, z którym polemizowałam, przerwał mi i powiedział tonem kończącym dyskusję: „Nie zrozumieliśmy się. Ja miałem na myśli bardzo konkretne grupy. Zresztą [tu lekki, zdławiony chichot] nie sądzę, żeby te grupy taneczne chciały zmieniać świat.” Gdy otwierałam usta, żeby odpowiedzieć, kolega powtórzył z naciskiem: „NIE ZROZUMIELIŚMY SIĘ”. I koniec. Nie, nie brał pod uwagę, że może to on czegoś nie zrozumiał, więc może dobrze by było, gdybym mogła wyjaśnić. Na wypadek, gdybym jednak usiłowała to zrobić, w tym momencie zainterweniował prowadzący dyskusję mówiąc: „To już w kuluarach.”
I w ten jakże szybki i sprawny sposób odebrano mi głos. Tak po prostu. Dodam, że była to moja pierwsza wypowiedź w tym panelu, a niektóre osoby wypowiadały się po kilka razy, nie zawsze do końca blisko tematu, ale nikt nikomu nie przerywał. Byłam pierwszą osobą, którą to spotkało i – co za zbieg okoliczności! – pierwszą kobietą, która ośmieliła się zabrać głos, nie licząc panelistki, której prawo do wypowiedzi przysługiwało jednak z definicji.
W ten sposób z dyskusji o ludzie i demokracji został (jakże demokratycznie!) wykluczony głos dotyczący tego, jak lud się organizuje (o zgrozo, nieco inaczej na wsi niż w mieście) i jak tworzy własne wspólnoty. Nie mogłam wyjaśnić, że rozmowa dotyczyła przecież w ogóle działań „małych” i lokalnych, angażujących niewielkie grupy i budujących poczucie przynależności, i właśnie o takich działaniach mówiłam. I że zakładanie, że „lud” nie da się skłonić do udziału w tego typu inicjatywach, jest błędne – po prostu mogą one przyjmować nieco inne formy. Poza tym właściwie dlaczego grupka ludzi kupujących razem warzywa w ilościach hurtowych, żeby mieć taniej i lepiej, miałaby bardziej „zmieniać świat” niż inna grupka ludzi, która uczy się lokalnej muzyki i tańców od starszych osób? Tutaj też można przecież mówić o wyjściu poza rynek – tym razem rynek kultury popularnej, w którym kultura nie jest już żadną kulturą, ale (badziewnym do bólu) produktem. O partycypacji, upodmiotowieniu, budowaniu własnej wartości itede nie wspominając.
Tego jednak nikt nie chciał usłyszeć, więc wyszłam stamtąd protestacyjnie – skoro nie mam prawa do wypowiedzi, nie będę siedzieć i słuchać. Skoro nie mam prawa głosu, to to nie jest moja lewica! To jest jakaś Partia Obrony Kutasów! – myślałam mocno wzburzona. A ponieważ nie była to bynajmniej pierwsza przygoda tego typu, jaka przydarzyła mi się w ostatnich czasach, więc stwierdziłam, że mam już tego serdecznie dosyć. Odpadam. Nie mam siły wciąż i wciąż walczyć o to, żeby „feminiści” przyznali mi równe prawa do zabierania głosu – bo zarówno kolega dyskutant, jak i prowadzący panel, który usłużnie pomógł mu zakończyć niewygodny wątek w dyskusji, otwarcie i wielokrotnie identyfikowali się w ten sposób. Skoro na tej lewicy nie mam równych praw, to niech se ta „lewica” spada na drzewo. Ja mam jeszcze parę innych pomysłów na życie. Do widzenia, w coś takiego nie wchodzę.
Po paru dniach stwierdziłam jednak, że nie zostawię tak tego. Nie pozwolę, żeby czyjś seksizm odebrał mi moje ideały. A przynajmniej spróbuję. Przynajmniej będę co jakiś czas podgryzać samozadowolenie tych, którzy wycierając sobie usta feminizmem uważają, że mają prawo odbierać kobietom głos. Bo to po prostu naturalne. Jeśli „nie zrozumieliśmy się”, to oczywiście to ja nie zrozumiałam i mam to sobie w ciszy przetrawić, a nie oponować, jak mnie nie proszą! Gdzie indziej pisałam o tym, że kobietom odbiera się głos za pomocą subtelnych środków ledwo zauważalnych i dla obserwatorów, i dla samych stosujących tego typu dyskryminację. Ale jak widać subtelność nie jest tutaj niezbędna: można też bardziej prosto. I to na lewicowej dyskusji dotyczącej partycypacji, gdzieżby indziej!
Nie, nie jest to tylko moje osobiste, jednostkowe doświadczenie – odpowiadam z góry tym, którzy zaczną mówić, że przecież nic takiego się nie stało i o co w ogóle taki raban? Takie rzeczy się przecież normalnie nie dzieją, to tylko wyjątek, który potwierdza regułę! Czy ktoś kiedyś słyszał podobne protesty innych kobiet?
Otóż dzieją się i to często, ale nie słychać o tym i nie widać tego po prostu dlatego, że zauważenie tego jest zbyt przykre. Nie będę tu opisywać w szczegółach, jak się czułam wyszedłszy stamtąd ze świadomością, że ludzie, których skądinąd szanuję, z którymi pod wieloma względami się zgadzam, potrafią mi tak po prostu odebrać głos. I że w takim razie nie mogę czuć się przynależna na równych prawach do grup walczących o sprawy dla mnie ważne. Walczących – o paradoksie! – właśnie o równość. Ale taką jakby nie dla mnie…
Może niektórzy potrafią sobie wyobrazić, jak się czuje człowiek w takiej sytuacji – mogę zapewnić, że miło nie jest. Serio. Dlatego gdy nam przerwą, lepiej tego po prostu nie zauważyć. Lepiej uznać, że to przecież nic ważnego, więc dokończę w kuluarach. I w ogóle to na pewno po prostu nie zrozumiałam, więc przepraszam. Nic się nie stało. W takich tłumaczeniach można dojść do wprawy, tym bardziej, że to wszystko takie naturalne: że nie rozumiem i inni o tym wiedzą lepiej i po prostu niech już nie zawracam im głowy. Ale jakby był z tym jakiś problem – coś tu mogłoby jednak uwierać – to prewencyjnie lepiej po prostu się nie odzywać. Słuchać. Tak jest naturalniej i bezpieczniej. Przypomnę, że byłam pierwszą kobietą, która zabrała głos w tej sesji, a niektórzy koledzy wypowiadali się po kilka razy.
I to właśnie takie – albo ciut bardziej subtelne – sytuacje sprawiają, że na lewicy jest tak mało kobiet. Ten blog będzie zatem dla tych wszystkich, które bały się powiedzieć, że im odebrano głos, albo w ogóle nie ośmieliły się go zabrać. Ale też dla tych, którzy nie mając w sumie złych intencji, pomimo to wpadają w „naturalne” mechanizmy dające im poczucie, że to oni wiedzą lepiej, kto czego nie zrozumiał i że mają prawo tak po prostu zakończyć dany temat.
Będzie głównie o seksizmie, ale także o innych uprzedzeniach – zwróćmy uwagę na ten chichocik towarzyszący jakże absurdalnej idei, że wiejskie tańce mogłyby zmienić świat. I będzie też o wszystkim innym, czego nie będę mogła tak po prostu zostawić.