2013-07-17 14:39:47
Na portalu Nowe Peryferie ukazał się niedawno tekst zatytułowany „Ruch kobiecy w służbie społeczeństwu”. Jest to wywiad, w którym Katarzyna Sierakowska opowiada Weronice Grzebalskiej o początkach feminizmu w Polsce. Oczywiście warto się zapoznać z historią, ale mam nieodparte wrażenie, że tekst nie został przez redakcję zamierzony wyłącznie jako jej przypomnienie i – chyba nie do końca zgodnie z intencjami twórczyń wywiadu – jego rolą jest bycie pewnego rodzaju zawoalowanym manifestem. Tytuł przywodzi bowiem na myśl właśnie postulat czy deklarację tego, jak ruch kobiecy powinien wyglądać: sięgnijmy do pięknych, przedwojennych tradycji, gdy kobiety walczyły nie o równe prawa, ale o równe obowiązki! Gdy ruch kobiecy przede wszystkim służył społeczeństwu, a nie jakimś egoistycznym, partykularnym celom kobiet.
Dlaczego mam takie wrażenie? Nie chodzi mi tylko o fakt, że wywiad ma ponadprzeciętnie dużo „lajków” jak na artykuły na tym portalu, czy że jedna ze współpracowniczek redakcji opatrzyła link do tekstu na facebookowym profilu Nowych Peryferii nawet nie lajkiem, ale wielkim, gorejącym sercem! Wydaje się, że samo przedstawienie historycznych faktów bez jakiegoś szerszego, acz niewypowiedzianego, kontekstu nie budziłoby jednak takich emocji. Tym bardziej, że fakty te w dużej mierze nie są wcale aż tak wesołe.
Bo przede wszystkim tytuł ten jest niezgodny z tym, o czym mowa w wywiadzie – ruch kobiecy nie jest tam przedstawiony jako tożsamy ze „służbą społeczeństwu”. Po pierwsze, dowiadujemy się, że owa „służba” niestety nie za bardzo chciała się sama z siebie przełożyć na prawo głosu: „Przedstawicielki ruchu kobiecego były przekonane, że ponieważ Polki wielokrotnie angażowały się po stronie zrywów narodowościowych, to dostaną to, o co walczą. Wkrótce okazało się, że wcale tak nie jest – gdy zaczęto przygotowywać projekt konstytucji odradzającego się państwa, to praw wyborczych dla kobiet w nim nie uwzględniono.” Konieczne były dodatkowe, zdecydowane działania, a przeszkód było wiele, bo partie polityczne chętnie korzystały z pracy kobiet, świadome, że niewiele bez niej zdziałają, ale w większości opowiadały się przeciw prawom wyborczym, a socjaliści nawet w pewnym momencie zakazali swoim członkiniom uczestnictwa w zebraniach emancypantek.
Stwierdzając, że po uzyskaniu praw wyborczych walka o prawa kobiet zeszła na dalszy plan, a wiele działaczek podjęło szeroko rozumianą aktywność na rzecz społeczeństwa, Katarzyna Sierakowska mówi: „Można powiedzieć, że w okresie międzywojennym feminizm przestał być bojowy, stracił ten pazur, który miał w okresie walki o prawa wyborcze. Stał się bardziej rozproszony, wsiąkł w materię społeczną.” A przyczyn owej utraty impetu – rozumianej ewidentnie jako coś negatywnego – szuka w nieumiejętności dotarcia do kobiet z klasy robotniczej czy o innym pochodzeniu etnicznym, a także w tym, że dla większości kobiet niemożliwe było pogodzenie aktywności zawodowej i obywatelskiej z obowiązkami domowymi – walka o ich równy podział między płciami jeszcze się wtedy nie zaczęła. Rozmówczynie omawiają tarcia między tym, co feministyczne, a tym, co narodowe, zaś XIX-wieczne rozumienie feminizmu jako walki o równe obowiązki, a nie prawa, zostaje wspominane przez Weronikę Grzebalską jako „brzemię w postaci specyficznego rozumienia kobiecego obywatelstwa jako poświęcenia dla narodu, a nie równych praw w jego ramach”.
Zatem owa tytułowa „służba społeczeństwu” wydaje się mieć znaczenie delikatnie mówiąc ambiwalentne: jako marchewka stosowana przez partie, które potem pokażą figę, gdy przyjdzie do konkretów w kwestii praw wyborczych; albo też jako ideologiczny impas, gdy stare hasła już nie wystarczają, a nie ma jeszcze nowych idei. Prawo głosu zostało uzyskane, ale nie nadszedł jeszcze moment, by zakwestionować podział pracy domowej czy połączyć feminizm z kwestiami ekonomicznej i etnicznej dominacji. Dlatego żeby w tej rozmowie zobaczyć „ruch kobiecy w służbie społeczeństwu”, trzeba „nie zauważyć” wielu fragmentów tekstu, skupiając się jedynie na tych, w których Katarzyna Sierakowska opisuje owe „rozproszone” działania byłych emancypantek.
Czy to zabieg celowy czy nie do końca świadome myślenie życzeniowe, które widzi to, co chce widzieć? Ciężko stwierdzić. Ale z pewnością środowiska związane z Nowym Obywatelem czy Nowymi Peryferiami często powołują się na przedwojenne tradycje. O ile jednak odwoływanie się np. do idei spółdzielczości jak najbardziej ma sens, o tyle powrót do przedwojennej formy ruchów kobiecych, byłby poważnym krokiem do tyłu. Chociaż oczywiście to zrozumiałe, że równe obowiązki przy nierównych prawach brzmią kusząco. Jakiś czas temu ujęła mnie stopka pisma Nowy Obywatel. Redakcja: pięciu mężczyzn. Wsparcie redakcji przy pracy nad danym numerem: pięć kobiet i jeden mężczyzna. Przy czym jeden z członków redakcji wyraził na facebooku opinię, że bardzo ubolewają oni nad zmaskulinizowaniem swojej redakcji, ale naprawdę nie wiedzą, skąd wziąć do niej kobiety!
Publikując ten wywiad pod takim tytułem – który oczywiście ukierunkowuje też percepcję czytelników uwypuklając owe „służebne” aspekty ruchu kobiecego – redakcja może zatem upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu. Z jednej strony, jest to alibi dla seksizmu: oczywiście, że jesteśmy feministami, sięgamy do tradycji przedwojennej i jesteśmy za równością obowiązków! Z drugiej, mamy tu przednią okazję, by pouczyć te wstrętne egoistki, którym zachciało się równych praw zamiast służby społeczeństwu! Bo oczywiście obrona męskich, „naturalnych” przywilejów z egoizmem nic wspólnego nie ma.
Chciałoby się zatem powiedzieć, że jak ktoś chce się zajmować służbą społeczeństwu, to niech się zajmuje, ale niech nie miesza do tego feminizmu. Niech nie używa „służby społeczeństwu” jako reakcyjnego narzędzia przeciwko walce o równość.
Jednak to nie do końca prawda, że służba społeczeństwu i feminizm to dwie różne sprawy. Jak wykazywałam tutaj prawdziwy patriotyzm polega na budowaniu takiego państwa, w którym będzie miejsce na wszelkie punkty widzenia, w którym zniesione zostaną relacje oparte na dominacji. Feminizm jest zatem kluczowym elementem takiego patriotyzmu - a także wszelkich lewicowych, równościowych projektów. I to feminizm rozumiany jak najbardziej szeroko i radykalnie. Walka nie tylko o równość praw, ale też o realną równość szans: równość kryteriów oceny, równość płac, równy podział obowiązków domowych i udział we władzy. Bo tylko dzięki temu takie lewicowe czy patriotyczne projekty mają szanse być prawdziwie uniwersalnymi.
Dlaczego mam takie wrażenie? Nie chodzi mi tylko o fakt, że wywiad ma ponadprzeciętnie dużo „lajków” jak na artykuły na tym portalu, czy że jedna ze współpracowniczek redakcji opatrzyła link do tekstu na facebookowym profilu Nowych Peryferii nawet nie lajkiem, ale wielkim, gorejącym sercem! Wydaje się, że samo przedstawienie historycznych faktów bez jakiegoś szerszego, acz niewypowiedzianego, kontekstu nie budziłoby jednak takich emocji. Tym bardziej, że fakty te w dużej mierze nie są wcale aż tak wesołe.
Bo przede wszystkim tytuł ten jest niezgodny z tym, o czym mowa w wywiadzie – ruch kobiecy nie jest tam przedstawiony jako tożsamy ze „służbą społeczeństwu”. Po pierwsze, dowiadujemy się, że owa „służba” niestety nie za bardzo chciała się sama z siebie przełożyć na prawo głosu: „Przedstawicielki ruchu kobiecego były przekonane, że ponieważ Polki wielokrotnie angażowały się po stronie zrywów narodowościowych, to dostaną to, o co walczą. Wkrótce okazało się, że wcale tak nie jest – gdy zaczęto przygotowywać projekt konstytucji odradzającego się państwa, to praw wyborczych dla kobiet w nim nie uwzględniono.” Konieczne były dodatkowe, zdecydowane działania, a przeszkód było wiele, bo partie polityczne chętnie korzystały z pracy kobiet, świadome, że niewiele bez niej zdziałają, ale w większości opowiadały się przeciw prawom wyborczym, a socjaliści nawet w pewnym momencie zakazali swoim członkiniom uczestnictwa w zebraniach emancypantek.
Stwierdzając, że po uzyskaniu praw wyborczych walka o prawa kobiet zeszła na dalszy plan, a wiele działaczek podjęło szeroko rozumianą aktywność na rzecz społeczeństwa, Katarzyna Sierakowska mówi: „Można powiedzieć, że w okresie międzywojennym feminizm przestał być bojowy, stracił ten pazur, który miał w okresie walki o prawa wyborcze. Stał się bardziej rozproszony, wsiąkł w materię społeczną.” A przyczyn owej utraty impetu – rozumianej ewidentnie jako coś negatywnego – szuka w nieumiejętności dotarcia do kobiet z klasy robotniczej czy o innym pochodzeniu etnicznym, a także w tym, że dla większości kobiet niemożliwe było pogodzenie aktywności zawodowej i obywatelskiej z obowiązkami domowymi – walka o ich równy podział między płciami jeszcze się wtedy nie zaczęła. Rozmówczynie omawiają tarcia między tym, co feministyczne, a tym, co narodowe, zaś XIX-wieczne rozumienie feminizmu jako walki o równe obowiązki, a nie prawa, zostaje wspominane przez Weronikę Grzebalską jako „brzemię w postaci specyficznego rozumienia kobiecego obywatelstwa jako poświęcenia dla narodu, a nie równych praw w jego ramach”.
Zatem owa tytułowa „służba społeczeństwu” wydaje się mieć znaczenie delikatnie mówiąc ambiwalentne: jako marchewka stosowana przez partie, które potem pokażą figę, gdy przyjdzie do konkretów w kwestii praw wyborczych; albo też jako ideologiczny impas, gdy stare hasła już nie wystarczają, a nie ma jeszcze nowych idei. Prawo głosu zostało uzyskane, ale nie nadszedł jeszcze moment, by zakwestionować podział pracy domowej czy połączyć feminizm z kwestiami ekonomicznej i etnicznej dominacji. Dlatego żeby w tej rozmowie zobaczyć „ruch kobiecy w służbie społeczeństwu”, trzeba „nie zauważyć” wielu fragmentów tekstu, skupiając się jedynie na tych, w których Katarzyna Sierakowska opisuje owe „rozproszone” działania byłych emancypantek.
Czy to zabieg celowy czy nie do końca świadome myślenie życzeniowe, które widzi to, co chce widzieć? Ciężko stwierdzić. Ale z pewnością środowiska związane z Nowym Obywatelem czy Nowymi Peryferiami często powołują się na przedwojenne tradycje. O ile jednak odwoływanie się np. do idei spółdzielczości jak najbardziej ma sens, o tyle powrót do przedwojennej formy ruchów kobiecych, byłby poważnym krokiem do tyłu. Chociaż oczywiście to zrozumiałe, że równe obowiązki przy nierównych prawach brzmią kusząco. Jakiś czas temu ujęła mnie stopka pisma Nowy Obywatel. Redakcja: pięciu mężczyzn. Wsparcie redakcji przy pracy nad danym numerem: pięć kobiet i jeden mężczyzna. Przy czym jeden z członków redakcji wyraził na facebooku opinię, że bardzo ubolewają oni nad zmaskulinizowaniem swojej redakcji, ale naprawdę nie wiedzą, skąd wziąć do niej kobiety!
Publikując ten wywiad pod takim tytułem – który oczywiście ukierunkowuje też percepcję czytelników uwypuklając owe „służebne” aspekty ruchu kobiecego – redakcja może zatem upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu. Z jednej strony, jest to alibi dla seksizmu: oczywiście, że jesteśmy feministami, sięgamy do tradycji przedwojennej i jesteśmy za równością obowiązków! Z drugiej, mamy tu przednią okazję, by pouczyć te wstrętne egoistki, którym zachciało się równych praw zamiast służby społeczeństwu! Bo oczywiście obrona męskich, „naturalnych” przywilejów z egoizmem nic wspólnego nie ma.
Chciałoby się zatem powiedzieć, że jak ktoś chce się zajmować służbą społeczeństwu, to niech się zajmuje, ale niech nie miesza do tego feminizmu. Niech nie używa „służby społeczeństwu” jako reakcyjnego narzędzia przeciwko walce o równość.
Jednak to nie do końca prawda, że służba społeczeństwu i feminizm to dwie różne sprawy. Jak wykazywałam tutaj prawdziwy patriotyzm polega na budowaniu takiego państwa, w którym będzie miejsce na wszelkie punkty widzenia, w którym zniesione zostaną relacje oparte na dominacji. Feminizm jest zatem kluczowym elementem takiego patriotyzmu - a także wszelkich lewicowych, równościowych projektów. I to feminizm rozumiany jak najbardziej szeroko i radykalnie. Walka nie tylko o równość praw, ale też o realną równość szans: równość kryteriów oceny, równość płac, równy podział obowiązków domowych i udział we władzy. Bo tylko dzięki temu takie lewicowe czy patriotyczne projekty mają szanse być prawdziwie uniwersalnymi.