2014-01-14 15:48:56
Jeśli chcemy kogoś do czegoś przekonać, czy w ogóle podjąć jakąkolwiek rozmowę, musimy w jakimś stopniu wyobrazić sobie perspektywę tej osoby bądź grupy. Pozwala to dostosować naszą argumentację do założeń i wyobrażeń o świecie naszych adwersarzy, a także uniknąć zerwania dyskusji tezami absolutnie dla nich nieakceptowalnymi. Jednak to chlubne otwarcie się na inne punkty widzenia posunięte o krok za daleko nie tylko nie ułatwia, ale wręcz uniemożliwia dialog. Bo jeśli przepełnieni uważnością dla cudzych przekonań czujemy się w obowiązku porzucić ważne dla nas poglądy, to właściwie możemy równie dobrze darować sobie całą rozmowę. Pełne szacunku dostosowywanie się do cudzej perspektywy zmienia się wtedy w paternalistyczne traktowanie innych jak dzieci, które do pewnych idei nie dorosły, więc nie ma co z nimi w ogóle tych tematów poruszać, albo co najwyżej w sposób bardzo, bardzo oględny.
Ponadto w sytuacji, gdy staramy się dostosować do grup kulturowo wykluczonych, rzadko mających możliwość wyrażenia swoich opinii w mediach, dodatkowym problemem jest rekonstrukcja ich poglądów, która łatwo może się zamienić w projektowanie w peryferyjnych „zwykłych ludzi” opinii, za którymi sami chcemy się opowiedzieć, albo też takich, które pozwalają nam przyjąć pozycję szlachetnie pochylonych nad prostym ludem, a przy tym jakże empatycznych edukatorów. I mam wrażenie, że właśnie w takie pułapki wpada Aleksandra Bilewicz.
Krytykuje ona deklarację Katarzyny Bratkowskiej, że usunie ciążę w wigilię, jako „ostentacyjne odwrócenie się od większości społeczeństwa i najbardziej elementarnych dla niego wartości”. Czy jednak aby na pewno owo „społeczeństwo” podziela wyrażone najmocniej przez Dominikę Wielowieyską (jakby nie było, przedstawicielkę elity) oburzenie, że Bratkowska „nienawidzi, więc napluła”? Wydaje się, że dla znacznej części społeczeństwa Boże Narodzenie bynajmniej nie jest owym idyllicznym Świętem Wspólnoty, zgodnym z lansowaną w mediach sielanką, ale czasem niezwykle stresującym czy wręcz traumatycznym. Po pierwsze wiąże się ono z koniecznością dodatkowych wydatków – jak sprawić, by starczyło na prezenty i huczną wieczerzę, gdy zwykle z trudem wystarcza do pierwszego? Nic dziwnego, że to właśnie wtedy największe żniwo zbierają firmy oferujące lichwiarskie „chwilówki”, ale zwykłe banki także nie pogardzą okazją, by wykorzystać w reklamach kredytów bożonarodzeniowe motywy. Święto Wspólnoty jeszcze długo potem odbija się czkawką, chociaż nawet zapłaciwszy tak wysoką cenę wiele rodzin nie unika poczucia, że dalece odstają od medialnych wzorców świętowania.
Jednak nawet dla ludzi niemających poważniejszych problemów finansowych, którzy w Polsce nie są chyba jednak większością, lansowana w mediach świąteczna idylla często jest źródłem poczucia gorszości i odstawania od „normy”, nawet jeśli w rzeczywistości spełniona jest ona tylko przez mniejszość. Trudno ocenić skalę różnego rodzaju przemocy domowej w Polsce. Statystyki policyjne ujmują tylko jej najbardziej jaskrawe przypadki, bo przemoc psychiczna, ekonomiczna, ale także seksualna, często pozostaje ukryta. A święta Bożego Narodzenia pogarszają sytuację ofiar przemocy, bo nie dość że zamykają w rodzinnym kręgu zmuszając do ciągłego przebywania w patologicznym otoczeniu, to jeszcze zderzają tę rzeczywistość z medialnymi obrazkami podobno normalnej sielanki. Często frustracja wywołana nieprzystawaniem do nich powoduje tym gorsze wybuchy przemocy, prowadzące nawet do morderstw. I wcale nie są one rzadkie. Ciekawe czy Dominika Wielowieyska poczułaby, że jej napluto w twarz, gdyby jej przytoczyć stwierdzenie zasłyszane od pewnej psychoterapeutki, że w okresie świątecznym stan jej pacjentek i pacjentów zwykle się pogarsza? A może „ostentacyjne odwrócenie się od większości społeczeństwa”, o którym pisze Bilewicz, polega raczej na idealizacji tego święta pomimo jego traumatyczności dla znacznej części owego społeczeństwa?
Podobnie wątpliwe jest założenie, że dla większości społeczeństwa oburzające jest samo publiczne wyrażenie zamiaru wykonania aborcji. Owszem, w badaniach opinii jedynie około jedna trzecia osób opowiada się za możliwością przerywania ciąży z przyczyn społecznych. Ale czym innym deklaracje, a czym innym praktyka. Gdy niechciana ciąża ma wywrócić do góry nogami nasze własne życie, kończy się moralizowanie, a zaczyna szukanie ogłoszeń o „przywracaniu miesiączki”. Nie przypomnę sobie dokładnie, ale pamiętam w jakimś numerze Zadry sprzed paru lat tekst przedstawiający postawy kobiet ze wsi w kwestii aborcji. I bardzo wiele bohaterek tekstu przejawiało właśnie tego rodzaju niespójności między teoretycznie wyznawanymi zasadami, a decyzjami w konkretnych przypadkach. Owszem, mówiły, aborcja jest zła, ale przecież jeśli nie ma za co wykarmić, to jak rodzić? Albo jeśli dziewczyna przez wakacyjną przygodę szkół nie pokończy i życie zmarnuje – jak można ją na coś takiego skazywać?
Aleksandra Bilewicz apeluje o łagodny i delikatny, nikogo nie obrażający feministyczny język. Jednak z mojej znajomości kultury wiejskiej wynika, że dużo bardziej cenione jest tam bezpośrednie mówienie prosto z mostu, a nie powściągliwe i subtelne ważenie słów. Niewykluczone, że dla wielu tzw. „prostych kobiet” otwarta deklaracja Bratkowskiej, zabrzmiała nie jak obraza, ale raczej jak wyzwolenie: publiczne poruszenie tematu, który im samym jest aż za dobrze znany od strony praktycznej, ale same nie mogą o tym mówić. Oczywiście potrzebne by tu były badania, chociaż w obecnej sytuacji prawnej trudno byłoby oczekiwać szczerych odpowiedzi w tej kwestii.
Mam silne wrażenie, że apelując o łagodny język feministyczny Bilewicz używa rzekomo obrażonej przez Bratkowską „zwykłej kobiety” do wsparcia własnej wizji feminizmu grzecznego. Kłopot w tym, że feminizm nie może być miły i sympatyczny, bo podważanie przyjętych sposobów zachowania, oceniania czy społecznego definiowania różnych grup jest samo w sobie postrzegane jako agresywne. Co gorsza, zwykle zmusza ono dominujących do zrezygnowania z pewnych przywilejów, które dotąd uznawali za naturalne i oczywiste, i do tego jeszcze wzbudza w nich poczucie winy. To naprawdę ogromnie niemiłe! Nic dziwnego, że postawieni w takiej sytuacji mężczyźni reagują agresją – i zwykle, zwłaszcza wśród oświeconych lewicowych feministów, jest to agresja nie wprost, polegająca na przypięciu tej wstrętnej feministce, przez którą nam tak niemiło, gęby awanturnicy. Jest to bardzo łatwe, ponieważ agresywność kobiet i mężczyzn oceniana jest według zupełnie innych kryteriów. Dlatego jeśli „człowiek, czyli mężczyzna” czuje potrzebę naskoczyć na kobietę i pouczyć ją, że „chrzani”, to ma do tego pełne prawo i nikogo to nie razi. Ale jeśli kobieta odpowie mu tą samą miarką, to spotka się z powszechnym oburzeniem i oczywiście zostanie oskarżona o spowodowanie całej awantury – gdy się broni „naturalnego” porządku społecznego, nie trzeba się przecież przejmować zasadami w stylu „przyczyna nie może być późniejsza od skutku”.
Dlatego jeśli Aleksandrze Bilewicz leży na sercu dobro feminizmu, to przede wszystkim konieczne jest unikanie wpychania go w „grzeczność”, w której traci on swoją moc wywoływania zmiany społecznej. Bo pomimo deklarowanych chęci „zaniesienia feminizmu pod strzechy” zastosowanie jej postulatów sprawiłoby raczej, że nie byłoby już czego zanosić. Jej tekst wpisuje się w standardowe pouczanie feministek, jak powinny mówić, żeby nie zniechęcać, w czym oczywiście największymi ekspertami, jak i we wszystkim, są mężczyźni. Szczególnie ci, którzy nie splamili się nigdy żadną działalnością na rzecz równouprawnienia. Jednak kobieta wypowiadająca się w podobnym tonie, to dla nich szczególny skarb, zwłaszcza jeśli deklaruje się jako feministka. Wtedy można użyć jej wypowiedzi do dyscyplinowania tych, które ośmieliły się być niemiłe i wyjść poza wyznaczone przez „dobrych feministów” granice, stwierdzając, że to nie jest prawdziwy feminizm, bo prawdziwy feminizm to mamy o, tutaj. Proszę, jaki grzeczny!
Feminizm, tak na wsi, jak i w mieście, polega w dużej mierze na ryzykowaniu. Potrzebna jest odwaga, żeby zakwestionować dominujące poglądy, sposoby zachowania czy postrzegania. Żeby narazić się na niezadowolenie, wyśmianie lub nawet agresję ze strony tych, których przywileje i dobre samopoczucie się podważa. Dlatego podstawą feminizmu musi być solidarność. Bo najgorsze, co może nas spotkać – i niestety bardzo dobrze wiem, o czym mówię – to sytuacja, gdy „siostry feministki” odwracają się tyłem wybierając wspieranie swoich ulubionych kolegów, którzy akurat zachowali się w sposób, który byłby seksistowski w wykonaniu każdego innego, nie tak feministycznego mężczyzny. Sytuacja, gdy zamiast wsparcia w sytuacji nagonki otrzymujesz kazania pouczające cię, że niby co do meritum masz rację, ale trzeba było nie być tak niemiłą. A Katarzyna Bratkowska zaryzykowała naprawdę tak dużo, że należy jej się bezwarunkowa solidarność wszystkich osób uważających się za związane z feminizmem, nawet jeśli sądzą, że nie było to najlepsze posunięcie ze strategicznego punktu widzenia. Chociaż o prawie do aborcji mówiono już chyba na wszystkie możliwe sposoby – i mniej, i bardziej łagodnie – i nie zapobiegło to próbom zaostrzenia już i tak restrykcyjnej ustawy. Akcja Bratkowskiej w końcu skutecznie poruszyła opinię publiczną i pokazała niemożliwość wyegzekwowania istniejących zakazów.
Kobiety z tzw. „ludu” mają z pewnością dużo mniejsze złudzenia w kwestii magii i wspólnotowości świąt Bożego Narodzenia niż Dominika Wielowieyska czy Aleksandra Bilewicz i same wiedzą, że w wielu sytuacjach życiowych aborcja jest koniecznością. Nie trzeba ich do tego specjalnie przekonywać, a już na pewno nie w ugłaskany, grzeczny sposób, bo w wiejskiej piosence nie jest niczym dziwnym, gdy baba grozi: „oj ty dziadygo piorunie, ja ci te gnaty połumie!” To, co można i należy robić, to walka przeciwko dominacji kościoła katolickiego i o prawo umożliwiające bezpieczne przerywanie ciąży z przyczyn społecznych. Bo jak wykazuje wiele badań, ludzkie opinie w dużej mierze idą właśnie za tym, co oficjalnie dozwolone lub nie.