2014-01-19 16:43:17
Aleksandra Bilewicz napisała kolejny tekst w dyskusji, w której wzięłam udział w poprzednim wpisie. Jest to głównie odpowiedź na polemiczny tekst Andrzeja W. Nowaka. Autorka wspomina krótko o mojej polemice jednak całkowicie ignoruje lub zbywa gołosłownymi stwierdzeniami moje argumenty, co niezbyt dobrze świadczy o jej woli rozmowy tak podkreślanej w jej postulatach niewykluczającego, otwartego języka. Dlatego niniejszy tekst nie jest kontynuacją dyskusji – bo o niej niespecjalnie można tutaj mówić – ale raczej protestem: przeciwko kilku stwierdzeniom zawartym w jej kolejnym artykule, oraz przeciwko manipulacji, jaka moim zdaniem leży u podstaw jej obydwu tekstów. Za jej pomocą Bilewicz kreuje się na „wyważoną i otwartą” feministkę, w rzeczywistości dostarczając narzędzi do dyscyplinowania osób mających odwagę realnie walczyć z seksizmem tym, którzy uważają, że z hasłami feministycznymi im do twarzy, ale przecież nie idźmy w ekstrema: w żadnym razie nie może to za sobą pociągać jakiegokolwiek ubytku na ich „naturalnej” pozycji i przywilejach!
Na mój zarzut, że jej pochylanie się nad rzekomo obrażonymi przez Bratkowską „zwykłymi kobietami” jest tak naprawdę promowaniem jej własnej wizji grzecznego feminizmu, Bilewicz odpowiada następująco: „Szacunek dla kobiet o odmiennych poglądach nie ma nic wspólnego z ugrzecznieniem. To raczej „niegrzeczny feminizm” na dzień dzisiejszy okazuje się bezzębny i w gruncie rzeczy dla status quo niegroźny.” Po pierwsze, szacunek nie ma nic wspólnego również z paternalizmem, który, jak wykazywałam, zakradł się do jej tekstu pod postacią założeń, że z kobietami z „ludu” trzeba jakoś specjalnie: łagodnie i nieprowokacyjnie rozmawiać o aborcji. Tak jakby same jej nie dokonywały i jakby w kulturze ludowej wypowiadano się wyłącznie przyciszonym, grzecznym tonem bez absolutnie żadnych agresywnych prowokacji! Po drugie zaś grzeczność, o której pisałam, nie dotyczyła szacunku do innych kobiet, którego braku moim zdaniem Katarzynie Bratkowskiej zarzucić nie można, ale ugłaskiwania feministycznych postulatów tak, aby nie naruszały dobrego samopoczucia mężczyzn.
Do tej sprawy jeszcze wrócimy, ale najpierw przyjrzyjmy się drugiemu zdaniu z przytoczonego cytatu, które jest jednak dosyć oburzające i to nie tylko dlatego, że jest zwyczajnie fałszywe. Bowiem to właśnie „niegrzecznym feministkom”, które miały odwagę ryzykować – czasami bardzo wiele! – Bilewicz zawdzięcza choćby to, że może pisać swoje teksty. I one wszystkie okazują się „bezzębnie niegroźne”! Najwyraźniej nawoływania Bilewicz do szacunku i nieobrażania nie stosują się do feministek, a jedynie do jakichś peryferyjnych „starszych pań”, nad którymi może się szlachetnie pochylać przypisując im wygodne dla własnych tez oburzenie. Powtórzę za moim poprzednim wpisem: wszelki feminizm godny tej nazwy podważa zastane relacje społeczne, co samo w sobie odbierane jest jako „wojujące” i dlatego spotyka się zwykle z agresywną reakcją. Przypomnę, że sufrażystkom zdarzało się stosować przemoc fizyczną, bo same były więzione, czy nawet torturowane, jak Alice Paul, którą karmiono siłą, gdy podjęła w więzieniu głodówkę. I tamta walka również była przeciwko „wspólnocie” – zarzucano im, że upominanie się o prawo głosu, gdy ojczyzna prowadzi wojnę, jest egoistycznie niepatriotyczne.
Obecnie feminizm również wymaga odwagi ryzykowania, ale oprócz wielu innych spraw, które wywalczyło dla niej kilka pokoleń „niegrzecznych feministek”, Aleksandra Bilewicz zawdzięcza im także temat do tekstów – to one bowiem są dla niej głównym punktem odniesienia. Redakcja Nowych Peryferii anonsując tekst Bilewicz na swoim profilu fb stwierdza, że autorka „konsekwentnie rysuje [w nim] swoją wizję feminizmu”. Owszem, feministki często się spierają i krytyka wewnętrzna na pewno jest feminizmowi potrzebna, ale chciałam jednak zauważyć, że polega on przede wszystkim na walce z męską dominacją i seksizmem. A o ich źródłach i sposobach ich zwalczania niewiele możemy się dowiedzieć z tekstów Aleksandry Bilewicz. Odnosi się wrażenie, że wystarczy, aby feministki zmieniły ton głosu na taki, który jej zdaniem spodoba się „starszej pani siedzącej przed telewizorem, nad którym wisi święty wizerunek”, a dyskryminacja kobiet szczęśliwie wyląduje na śmietniku historii. Wbrew zdrowemu rozsądkowi i wyraźnym deklaracjom samej zainteresowanej Bilewicz konsekwentnie utrzymuje, że prowokacja Bratkowskiej była wymierzona właśnie w ową „starszą panią”, a nie w posła Żalka i innych panów łudzących się, że mają możliwość zmniejszyć liczbę aborcji poprzez zakazy. Tak jakby sprawa rozstrzygała się między feministkami, a kobietami z „ludu”, natomiast ci panowie nie mieli tam nic do powiedzenia. Podczas gdy – dopowiedzmy oczywistą oczywistość – to oni mają tutaj pełnię władzy i to ich dobre samopoczucie chciała zburzyć Katarzyna Bratkowska.
Nie, niechętne lub agresywne reakcje na feministyczne postulaty nie są kwestią formy, ale treści. Zastanawiam się, czy zdaniem Aleksandry Bilewicz mój zeszłoroczny tekst o przyczynach trwałości seksizmu napisany jest odpowiednim, niewykluczającym językiem, jaki autorka postuluje? Wydaje się, że tak – nie stosuję tam prowokacji, nikogo nie obrażam, nie wykluczam żadnych „starszych pań”, natomiast przytaczam kilka teorii naukowych na różne sposoby odpowiadających na postawione przeze mnie pytanie. Ciekawa jestem, jak poruszone tam kwestie trwałości seksizmu, także wśród osób deklaratywnie mu przeciwnych, mieszczą się w „wizji feminizmu” Aleksandry Bilewicz? Albo jak się w niej mieszczą diagnozy męskiej dominacji przeprowadzane z perspektywy marksistowskiej, o których pisałam niedawno, również bardzo mi bliskie i dostarczające niezbędnego uzupełnienia dla wcześniejszych analiz?
Te wszystkie teorie wskazujące na źródła seksizmu mają jedną wspólną cechę – podważają dobre samopoczucie mężczyzn pokazując, w jaki sposób podtrzymują oni dyskryminację kobiet i z niej korzystają. Dlatego na wypadek, gdyby Aleksandra Bilewicz chciała w swojej „wizji feminizmu” podjąć kiedyś takie zagadnienia i wejść na niebezpieczny grunt podważania męskiej dominacji, muszę ją ostrzec, że linkowany wyżej tekst o trwałości dyskryminacji został odrzucony przez redakcję Nowych Peryferii. Powtórzę: nie z powodu formy, ale treści – stanowczo zbyt niemiłej i co gorsza solidnie uzasadnionej! I był to początek końca mojej współpracy z tą redakcją. Czy Bilewicz byłaby skłonna coś takiego zaryzykować? Bo póki co „niegrzecznym feministkom” zawdzięcza ona nie tylko tematy do tekstów, ale też swoją niezwykle wygodną pozycję „wyważonej feministki”: wychwalanej, bo umożliwiającej przejęcie tego hasła osobom, które potrzebują go jako listka figowego ukrywającego ich seksizm. Gdyby nie istniała wywierana przez owe „niegrzeczne” presja sprawiająca, że do seksizmu stanowczo nie wypada się już w pewnych kręgach przyznawać, nie byłyby potrzebne „wyważone feministki” i ich „szacunek dla zwykłych kobiet” będący w rzeczywistości „szacunkiem” dla posiadających władzę mężczyzn. Tak właśnie działają mechanizmy przekształcania form dyskryminacji opisane przez Revę Siegel, której idee przedstawiałam w tekście o trwałości dyskryminacji. Wiele się musi zmienić, żeby wszystko zostało po staremu. I w tym procesie „przemiany” wygodnie stanąć po stronie dominujących jednocześnie kreując się na obrończynię wykluczonych. Bardzo ślicznie i fotogenicznie, trzeba przyznać.
Żeby dokładniej przyjrzeć się manipulacji stosowanej przez Aleksandrę Bilewicz, wróćmy do jej pierwszego tekstu. Jego główny punkt to postulat stworzenia nowego języka feministycznego, który Bilewicz ujmuje następująco: „język, którego potrzebujemy jak powietrza, by nie brnąć dalej w ślepą uliczkę zwalczających się „ekstremów”. Język, który nie przemawia z wnętrza oblężonej twierdzy, lecz przedstawia emancypację kobiet jako konsekwentną realizację pewnych uniwersalnych wartości. Taki, który wchodzi w twórczy dialog z tradycją, zamiast ją upokarzać. Stanowczy, lecz dopuszczający odmienność; szanujący kobiety, które wybierają tradycyjny sposób życia, lecz nadal oferujący im możliwość poszerzenia swojej podmiotowości w ramach podjętego wyboru. Unikający upraszczających dychotomii (wolność i kariera kontra dom i macierzyństwo, prawa jednostki kontra religijny obskurantyzm, itp.).”
Brzmi pięknie! Któż nie chciałby takiego języka! No właśnie – kto? Czyżby Bratkowska? Apel Bilewicz opiera się na założeniu, że taki język nie istnieje, a zatem wszystkie (albo prawie wszystkie) feministki posługują się językiem, który tych postulatów nie spełnia. Czyli: przemawiają z wnętrza oblężonej twierdzy, nie przedstawiają emancypacji kobiet jako realizacji pewnych uniwersalnych wartości, nie wchodzą w dialog z tradycją, tylko ją upokarzają, nie dopuszczają odmienności, nie szanują kobiet wybierających tradycyjny tryb życia i na deser: posługują się upraszczającymi dychotomiami.
Jeśli wyrazić wprost insynuacje, które Bilewicz ukrywa za swoim szlachetnym postulatem „nowego języka”, widać wyraźnie jak kuriozalnie wręcz są one niesprawiedliwe. Z zawartych w jej postulacie implicite sugestii wyłania się portret feministek, jakiego nie powstydziliby się czytelnicy Frondy. Nic dziwnego, że autorka nie przedstawia tych tez wprost, bo wtedy trudno byłoby udawać, że to, za czym się opowiada, to wciąż feminizm. Sprytna manipulacja, którą niełatwo dostrzec poprzez mgłę nawoływań do szacunku i niewykluczania – mnie również to umknęło przy pierwszym czytaniu. I nie, nie chodzi o ograniczanie krytyki, które Bilewicz wytyka polemizującym z nią osobom. Chodzi o jej uczciwość. Jeśli autorka uważa, że język większości feministek jest właśnie taki, jak to pokrętnie sugeruje jej apel, niech przedstawi swoje oskarżenia wprost, konkretnie je udokumentuje (kto, gdzie, kiedy upokarza i nie szanuje?) i uzasadni, tak jak zrobiła to cytowana przez nią Monika Bobako. Z zawartych implicite w apelu Bilewicz zarzutów ten jeden – dotyczący niepotrzebnego i szkodliwego dla feminizmu ustawiania się w kontrze do wszelkiej religii – jest z pewnością dobrze uzasadniony argumentacją przekonującą, a przy tym niepodważającą i nieneutralizującą radykalnych treści, a także życzliwą dla krytykowanych koleżanek.
Ale to nie wszystko. Aleksandra Bilewicz nie tyko manipuluje i używa do swoich celów „zwykłej kobiety”, o której poglądach czy urażonych uczuciach można tylko spekulować. W drugim tekście w dużo bardziej bezczelny sposób używa też Carol Gilligan, której tezy jednakowoż są spisane i łatwo można się z nimi zapoznać, więc niezbyt rozsądne jest zakładanie, że żadna czytelniczka tego nie zrobiła. Otóż „inny głos”, o którym pisała Gilligan nie ma nic wspólnego z łagodzeniem feministycznego przesłania, jak próbuje wmawiać czytelni(cz)kom Bilewicz, ale wynika z analiz rozwoju etycznych postaw u chłopców i dziewcząt. Badania Gilligan pokazały, że te drugie rozwiązują etyczne dylematy opierając się nie na abstrakcyjnych, ogólnych regułach, które dominują w męskim myśleniu, ale szukają rozwiązań ujmujących perspektywy i potrzeby wszystkich konkretnych osób biorących udział w danej sytuacji. „Inny głos” jest głosem dziewczynek, a potem kobiet, troszczących się o osoby, które zgodnie z ogólnymi regułami w danej sytuacji powinny się liczyć mniej albo i wcale. Z badań Gilligan wyrosła etyka troski – nowy paradygmat myślenia o etyce wciąż prężnie się rozwijający, zaś książka In a Different Voice od dawna ma status pozycji klasycznej, dlatego nie wiem, skąd Bilewicz wzięła informację, że tezy Gilligan były „długo odrzucane przez feminizmy głównego nurtu”. Owszem, bywały krytykowane, na przykład za potencjalną reakcyjność wypływającą z łączenia troski z kobiecością, ale też stanowiły inspirację i punkt odniesienia dla ogromnej liczby badaczek.
Gilligan w ogóle nie podejmuje krytyki feministycznego języka, jak chciałaby Bilewicz, natomiast, zwłaszcza w swojej ostatniej książce, podkreśla niezbędność oporu oraz odwagi wykraczania poza przekonania i role, do których jesteśmy socjalizowani. Angielski tytuł tej książki to Joining the Resistance, co znaczy „włączyć się w opór”. Polski tytuł Chodźcie z nami! jest dosyć luźnym tłumaczeniem, niepotrzebnie spychającym na drugi plan to podstawowe dla autorki pojęcie, które pojawia się dopiero w (nieobecnym w oryginalnej wersji) podtytule Psychologia i opór. Przy czym opór bynajmniej nie ma być miły i grzeczny. Autorka w wielu miejscach podkreśla niezbędność odzyskania przez kobiety zdolności do gniewu i sprzeciwu, dlatego mam przekonanie graniczące z pewnością, że akcja Katarzyny Bratkowskiej jak najbardziej wzbudziłaby jej uznanie.
Tym bardziej, że wspólnota i relacje międzyludzkie, których podtrzymywanie leży u podstaw etyki troski, w żadnym wypadku nie mogą zdaniem Gilligan opierać się na przemilczeniach i fałszywej zgodzie. Zrezygnowanie z krytyki danych relacji, przymykanie oczu na krzywdę pewnych osób „dla dobra rodziny” czy innej wspólnoty może doprowadzić tylko do jej rozpadu ukrywanego pod grubą powłoką przesłodzonego fałszu. W poprzednim wpisie wykazywałam, że Boże Narodzenie dla większości polskiego społeczeństwa jest bardzo odległe od prezentowanej w mediach idylli, a jej podtrzymywanie, także przez Aleksandrę Bilewicz, tym bardziej powiększa stres i traumę osób odbiegających od tej nierealistycznej „normy”. Moje argumenty upadły jednak w próżnię i autorka powtarza wciąż jak mantrę: „jeśli cokolwiek buduje szczątkową wspólnotowość (...), to z pewnością jest to obyczaj zasiadania w wigilijny wieczór do jakiejś formy rodzinnej kolacji (…) W tym sensie wypowiedź Bratkowskiej uderzyła nie w religię, kościół czy konserwatywne wartości, ale w jeden z fundamentów uspołecznienia."
Otóż absolutnie nie. Do mojej poprzedniej argumentacji mogę dodać tezy – podobno podziwianej przez Bilewicz, ale chyba hm… z daleka? – Carol Gilligan, która opisuje, w jaki sposób niemożność wyrażenia swoich prawdziwych odczuć, konieczność ukrywania złości czy poczucia krzywdy niszczy, a nie podtrzymuje relacje. Dlatego w kontekście świąt można by mówić o uspołecznieniu i wspólnocie, tylko gdyby idylliczna atmosfera nie była ich obowiązkowym atrybutem. Gdyby sielanką nie usiłowano przykryć biedy, przemocy – ale także niechcianych ciąż. Z pewnością istnieją kobiety, które z takim właśnie problemem zasiadają do wigilijnego stołu, marząc o bezpiecznej aborcji bez strachu i winy. Akcja Bratkowskiej uwidoczniła ich obecność, chociaż zdaniem „niewykluczającej” Bilewicz nie ma tam dla nich miejsca. Nie z ich bólem, stresem i lękiem.
A jak już jesteśmy przy Gilligan, to warto podkreślić, że jej tezy są niezwykle ważne dla lewicy w ogóle ukazując ją jako trudne zadanie emocjonalne. Autorka pisze: „Uciszenie własnego głosu i niewypowiedzenie tego, co się myśli, oznacza zaprzepaszczenie więzi – porzucenie możliwości życia w relacjach z innymi. (…) Słuchając dziewczynek, moi koledzy i ja zaczęliśmy dostrzegać, jak ich opór jest udaremniany, gdy muszą one uciszyć swoje szczere opinie, aby być akceptowane i kochane. To, co jest społecznie adaptacyjne, pociąga za sobą psychologiczne koszty i koniec końców także polityczne koszty. Poświęcenie własnego głosu i relacji zagraża zdrowiu psychicznemu i jednocześnie uniemożliwia zaistnienie demokratycznego społeczeństwa.”[1]
Te zdania są dla mnie osobiście niezmiernie ważne, ponieważ mój blog wziął się właśnie z próby naprawienia pewnych relacji poprzez opowiedzenie o sytuacji, która była dla mnie całkowicie nieakceptowalna. Zamiast po prostu się wycofać uznawszy, że dla mojego głosu nie ma na tej lewicy miejsca, a równość i partycypacja to puste hasła ukrywające dominację, postanowiłam opisać to, jak się wtedy poczułam i jak niewiele brakowało, żebym całkowicie zamilkła. Tym bardziej, że byłam przekonana, że mój przypadek nie jest odosobniony i że wiele kobiet wycofało się w podobnych okolicznościach. Otwarte wyrażenie moich pretensji dawało opisanym w tekście kolegom możliwość odniesienia się do sytuacji. Tak, oczywiście to było naiwne: gdyby uważali, że jest za co przepraszać – a bądź co bądź wyraźnie dałam do zrozumienia, że coś tu nie gra, wychodząc z sali w trakcie dyskusji – zrobiliby to wcześniej. Efektem była tylko internetowa akcja oszczerstw i hejtu, którego obiektem stałam się – w przeciwieństwie do kolegów, których nazwisk nie podałam – jak najbardziej personalnie i po nazwisku.
Przesłanie jest czytelne: jeśli osoby mające mocną pozycję w „środowisku” potraktują cię niesprawiedliwie, lepiej zamknij buzię na kłódkę, bo protest będzie cię słono kosztował. Otóż na takich podstawach żadnej lewicy ani demokracji się nie zbuduje. Dlatego jakkolwiek trudne i nieprzyjemne byłoby słuchanie krytycznych uwag czy pretensji, jest ono konieczne dla budowania wspólnoty wartej tej nazwy. A wracając jeszcze do odmienianego przez wszystkie przypadki przez Aleksandrę Bilewicz szacunku – nie polega on bynajmniej na przełykaniu tego, że ktoś mnie krzywdzi, dlatego bo towarzysko czy organizacyjnie ta znajomość może mi się jeszcze kiedyś przydać. To byłoby traktowanie czysto instrumentalne niemające nic wspólnego z szacunkiem, który – tak jak relacje opisywane przez Gilligan – jest właśnie udaremniany przez fałszywą serdeczność ukrywającą pretensje i poczucie krzywdy niewypowiedziane z lęku przed agresywną reakcją.
Dlatego ja, na ile się da, postaram się jednak pozostać przy oporze. Bo, cytując jeszcze jedną, dawniejszą klasyczkę: „Istota, która cierpliwie znosi niesprawiedliwość i w ciszy cierpi urazy, rychło stanie się niesprawiedliwą – lub niezdolną odróżniać dobro od zła.”[2]
[1] Ponieważ nie posiadam polskiego tłumaczenia wydanego przez Krytykę Polityczną, a jedynie oryginalną wersję tej książki, przytaczam te cytaty w moim własnym przekładzie. Pochodzą one z wydania C. Gilligan, Joining the Resistance, Polity Press 2011, s. 35, 37.
[2] Mary Wollstonecraft, Wołanie o prawa kobiety, Mamania 2011, s. 139.
Na mój zarzut, że jej pochylanie się nad rzekomo obrażonymi przez Bratkowską „zwykłymi kobietami” jest tak naprawdę promowaniem jej własnej wizji grzecznego feminizmu, Bilewicz odpowiada następująco: „Szacunek dla kobiet o odmiennych poglądach nie ma nic wspólnego z ugrzecznieniem. To raczej „niegrzeczny feminizm” na dzień dzisiejszy okazuje się bezzębny i w gruncie rzeczy dla status quo niegroźny.” Po pierwsze, szacunek nie ma nic wspólnego również z paternalizmem, który, jak wykazywałam, zakradł się do jej tekstu pod postacią założeń, że z kobietami z „ludu” trzeba jakoś specjalnie: łagodnie i nieprowokacyjnie rozmawiać o aborcji. Tak jakby same jej nie dokonywały i jakby w kulturze ludowej wypowiadano się wyłącznie przyciszonym, grzecznym tonem bez absolutnie żadnych agresywnych prowokacji! Po drugie zaś grzeczność, o której pisałam, nie dotyczyła szacunku do innych kobiet, którego braku moim zdaniem Katarzynie Bratkowskiej zarzucić nie można, ale ugłaskiwania feministycznych postulatów tak, aby nie naruszały dobrego samopoczucia mężczyzn.
Do tej sprawy jeszcze wrócimy, ale najpierw przyjrzyjmy się drugiemu zdaniu z przytoczonego cytatu, które jest jednak dosyć oburzające i to nie tylko dlatego, że jest zwyczajnie fałszywe. Bowiem to właśnie „niegrzecznym feministkom”, które miały odwagę ryzykować – czasami bardzo wiele! – Bilewicz zawdzięcza choćby to, że może pisać swoje teksty. I one wszystkie okazują się „bezzębnie niegroźne”! Najwyraźniej nawoływania Bilewicz do szacunku i nieobrażania nie stosują się do feministek, a jedynie do jakichś peryferyjnych „starszych pań”, nad którymi może się szlachetnie pochylać przypisując im wygodne dla własnych tez oburzenie. Powtórzę za moim poprzednim wpisem: wszelki feminizm godny tej nazwy podważa zastane relacje społeczne, co samo w sobie odbierane jest jako „wojujące” i dlatego spotyka się zwykle z agresywną reakcją. Przypomnę, że sufrażystkom zdarzało się stosować przemoc fizyczną, bo same były więzione, czy nawet torturowane, jak Alice Paul, którą karmiono siłą, gdy podjęła w więzieniu głodówkę. I tamta walka również była przeciwko „wspólnocie” – zarzucano im, że upominanie się o prawo głosu, gdy ojczyzna prowadzi wojnę, jest egoistycznie niepatriotyczne.
Obecnie feminizm również wymaga odwagi ryzykowania, ale oprócz wielu innych spraw, które wywalczyło dla niej kilka pokoleń „niegrzecznych feministek”, Aleksandra Bilewicz zawdzięcza im także temat do tekstów – to one bowiem są dla niej głównym punktem odniesienia. Redakcja Nowych Peryferii anonsując tekst Bilewicz na swoim profilu fb stwierdza, że autorka „konsekwentnie rysuje [w nim] swoją wizję feminizmu”. Owszem, feministki często się spierają i krytyka wewnętrzna na pewno jest feminizmowi potrzebna, ale chciałam jednak zauważyć, że polega on przede wszystkim na walce z męską dominacją i seksizmem. A o ich źródłach i sposobach ich zwalczania niewiele możemy się dowiedzieć z tekstów Aleksandry Bilewicz. Odnosi się wrażenie, że wystarczy, aby feministki zmieniły ton głosu na taki, który jej zdaniem spodoba się „starszej pani siedzącej przed telewizorem, nad którym wisi święty wizerunek”, a dyskryminacja kobiet szczęśliwie wyląduje na śmietniku historii. Wbrew zdrowemu rozsądkowi i wyraźnym deklaracjom samej zainteresowanej Bilewicz konsekwentnie utrzymuje, że prowokacja Bratkowskiej była wymierzona właśnie w ową „starszą panią”, a nie w posła Żalka i innych panów łudzących się, że mają możliwość zmniejszyć liczbę aborcji poprzez zakazy. Tak jakby sprawa rozstrzygała się między feministkami, a kobietami z „ludu”, natomiast ci panowie nie mieli tam nic do powiedzenia. Podczas gdy – dopowiedzmy oczywistą oczywistość – to oni mają tutaj pełnię władzy i to ich dobre samopoczucie chciała zburzyć Katarzyna Bratkowska.
Nie, niechętne lub agresywne reakcje na feministyczne postulaty nie są kwestią formy, ale treści. Zastanawiam się, czy zdaniem Aleksandry Bilewicz mój zeszłoroczny tekst o przyczynach trwałości seksizmu napisany jest odpowiednim, niewykluczającym językiem, jaki autorka postuluje? Wydaje się, że tak – nie stosuję tam prowokacji, nikogo nie obrażam, nie wykluczam żadnych „starszych pań”, natomiast przytaczam kilka teorii naukowych na różne sposoby odpowiadających na postawione przeze mnie pytanie. Ciekawa jestem, jak poruszone tam kwestie trwałości seksizmu, także wśród osób deklaratywnie mu przeciwnych, mieszczą się w „wizji feminizmu” Aleksandry Bilewicz? Albo jak się w niej mieszczą diagnozy męskiej dominacji przeprowadzane z perspektywy marksistowskiej, o których pisałam niedawno, również bardzo mi bliskie i dostarczające niezbędnego uzupełnienia dla wcześniejszych analiz?
Te wszystkie teorie wskazujące na źródła seksizmu mają jedną wspólną cechę – podważają dobre samopoczucie mężczyzn pokazując, w jaki sposób podtrzymują oni dyskryminację kobiet i z niej korzystają. Dlatego na wypadek, gdyby Aleksandra Bilewicz chciała w swojej „wizji feminizmu” podjąć kiedyś takie zagadnienia i wejść na niebezpieczny grunt podważania męskiej dominacji, muszę ją ostrzec, że linkowany wyżej tekst o trwałości dyskryminacji został odrzucony przez redakcję Nowych Peryferii. Powtórzę: nie z powodu formy, ale treści – stanowczo zbyt niemiłej i co gorsza solidnie uzasadnionej! I był to początek końca mojej współpracy z tą redakcją. Czy Bilewicz byłaby skłonna coś takiego zaryzykować? Bo póki co „niegrzecznym feministkom” zawdzięcza ona nie tylko tematy do tekstów, ale też swoją niezwykle wygodną pozycję „wyważonej feministki”: wychwalanej, bo umożliwiającej przejęcie tego hasła osobom, które potrzebują go jako listka figowego ukrywającego ich seksizm. Gdyby nie istniała wywierana przez owe „niegrzeczne” presja sprawiająca, że do seksizmu stanowczo nie wypada się już w pewnych kręgach przyznawać, nie byłyby potrzebne „wyważone feministki” i ich „szacunek dla zwykłych kobiet” będący w rzeczywistości „szacunkiem” dla posiadających władzę mężczyzn. Tak właśnie działają mechanizmy przekształcania form dyskryminacji opisane przez Revę Siegel, której idee przedstawiałam w tekście o trwałości dyskryminacji. Wiele się musi zmienić, żeby wszystko zostało po staremu. I w tym procesie „przemiany” wygodnie stanąć po stronie dominujących jednocześnie kreując się na obrończynię wykluczonych. Bardzo ślicznie i fotogenicznie, trzeba przyznać.
Żeby dokładniej przyjrzeć się manipulacji stosowanej przez Aleksandrę Bilewicz, wróćmy do jej pierwszego tekstu. Jego główny punkt to postulat stworzenia nowego języka feministycznego, który Bilewicz ujmuje następująco: „język, którego potrzebujemy jak powietrza, by nie brnąć dalej w ślepą uliczkę zwalczających się „ekstremów”. Język, który nie przemawia z wnętrza oblężonej twierdzy, lecz przedstawia emancypację kobiet jako konsekwentną realizację pewnych uniwersalnych wartości. Taki, który wchodzi w twórczy dialog z tradycją, zamiast ją upokarzać. Stanowczy, lecz dopuszczający odmienność; szanujący kobiety, które wybierają tradycyjny sposób życia, lecz nadal oferujący im możliwość poszerzenia swojej podmiotowości w ramach podjętego wyboru. Unikający upraszczających dychotomii (wolność i kariera kontra dom i macierzyństwo, prawa jednostki kontra religijny obskurantyzm, itp.).”
Brzmi pięknie! Któż nie chciałby takiego języka! No właśnie – kto? Czyżby Bratkowska? Apel Bilewicz opiera się na założeniu, że taki język nie istnieje, a zatem wszystkie (albo prawie wszystkie) feministki posługują się językiem, który tych postulatów nie spełnia. Czyli: przemawiają z wnętrza oblężonej twierdzy, nie przedstawiają emancypacji kobiet jako realizacji pewnych uniwersalnych wartości, nie wchodzą w dialog z tradycją, tylko ją upokarzają, nie dopuszczają odmienności, nie szanują kobiet wybierających tradycyjny tryb życia i na deser: posługują się upraszczającymi dychotomiami.
Jeśli wyrazić wprost insynuacje, które Bilewicz ukrywa za swoim szlachetnym postulatem „nowego języka”, widać wyraźnie jak kuriozalnie wręcz są one niesprawiedliwe. Z zawartych w jej postulacie implicite sugestii wyłania się portret feministek, jakiego nie powstydziliby się czytelnicy Frondy. Nic dziwnego, że autorka nie przedstawia tych tez wprost, bo wtedy trudno byłoby udawać, że to, za czym się opowiada, to wciąż feminizm. Sprytna manipulacja, którą niełatwo dostrzec poprzez mgłę nawoływań do szacunku i niewykluczania – mnie również to umknęło przy pierwszym czytaniu. I nie, nie chodzi o ograniczanie krytyki, które Bilewicz wytyka polemizującym z nią osobom. Chodzi o jej uczciwość. Jeśli autorka uważa, że język większości feministek jest właśnie taki, jak to pokrętnie sugeruje jej apel, niech przedstawi swoje oskarżenia wprost, konkretnie je udokumentuje (kto, gdzie, kiedy upokarza i nie szanuje?) i uzasadni, tak jak zrobiła to cytowana przez nią Monika Bobako. Z zawartych implicite w apelu Bilewicz zarzutów ten jeden – dotyczący niepotrzebnego i szkodliwego dla feminizmu ustawiania się w kontrze do wszelkiej religii – jest z pewnością dobrze uzasadniony argumentacją przekonującą, a przy tym niepodważającą i nieneutralizującą radykalnych treści, a także życzliwą dla krytykowanych koleżanek.
Ale to nie wszystko. Aleksandra Bilewicz nie tyko manipuluje i używa do swoich celów „zwykłej kobiety”, o której poglądach czy urażonych uczuciach można tylko spekulować. W drugim tekście w dużo bardziej bezczelny sposób używa też Carol Gilligan, której tezy jednakowoż są spisane i łatwo można się z nimi zapoznać, więc niezbyt rozsądne jest zakładanie, że żadna czytelniczka tego nie zrobiła. Otóż „inny głos”, o którym pisała Gilligan nie ma nic wspólnego z łagodzeniem feministycznego przesłania, jak próbuje wmawiać czytelni(cz)kom Bilewicz, ale wynika z analiz rozwoju etycznych postaw u chłopców i dziewcząt. Badania Gilligan pokazały, że te drugie rozwiązują etyczne dylematy opierając się nie na abstrakcyjnych, ogólnych regułach, które dominują w męskim myśleniu, ale szukają rozwiązań ujmujących perspektywy i potrzeby wszystkich konkretnych osób biorących udział w danej sytuacji. „Inny głos” jest głosem dziewczynek, a potem kobiet, troszczących się o osoby, które zgodnie z ogólnymi regułami w danej sytuacji powinny się liczyć mniej albo i wcale. Z badań Gilligan wyrosła etyka troski – nowy paradygmat myślenia o etyce wciąż prężnie się rozwijający, zaś książka In a Different Voice od dawna ma status pozycji klasycznej, dlatego nie wiem, skąd Bilewicz wzięła informację, że tezy Gilligan były „długo odrzucane przez feminizmy głównego nurtu”. Owszem, bywały krytykowane, na przykład za potencjalną reakcyjność wypływającą z łączenia troski z kobiecością, ale też stanowiły inspirację i punkt odniesienia dla ogromnej liczby badaczek.
Gilligan w ogóle nie podejmuje krytyki feministycznego języka, jak chciałaby Bilewicz, natomiast, zwłaszcza w swojej ostatniej książce, podkreśla niezbędność oporu oraz odwagi wykraczania poza przekonania i role, do których jesteśmy socjalizowani. Angielski tytuł tej książki to Joining the Resistance, co znaczy „włączyć się w opór”. Polski tytuł Chodźcie z nami! jest dosyć luźnym tłumaczeniem, niepotrzebnie spychającym na drugi plan to podstawowe dla autorki pojęcie, które pojawia się dopiero w (nieobecnym w oryginalnej wersji) podtytule Psychologia i opór. Przy czym opór bynajmniej nie ma być miły i grzeczny. Autorka w wielu miejscach podkreśla niezbędność odzyskania przez kobiety zdolności do gniewu i sprzeciwu, dlatego mam przekonanie graniczące z pewnością, że akcja Katarzyny Bratkowskiej jak najbardziej wzbudziłaby jej uznanie.
Tym bardziej, że wspólnota i relacje międzyludzkie, których podtrzymywanie leży u podstaw etyki troski, w żadnym wypadku nie mogą zdaniem Gilligan opierać się na przemilczeniach i fałszywej zgodzie. Zrezygnowanie z krytyki danych relacji, przymykanie oczu na krzywdę pewnych osób „dla dobra rodziny” czy innej wspólnoty może doprowadzić tylko do jej rozpadu ukrywanego pod grubą powłoką przesłodzonego fałszu. W poprzednim wpisie wykazywałam, że Boże Narodzenie dla większości polskiego społeczeństwa jest bardzo odległe od prezentowanej w mediach idylli, a jej podtrzymywanie, także przez Aleksandrę Bilewicz, tym bardziej powiększa stres i traumę osób odbiegających od tej nierealistycznej „normy”. Moje argumenty upadły jednak w próżnię i autorka powtarza wciąż jak mantrę: „jeśli cokolwiek buduje szczątkową wspólnotowość (...), to z pewnością jest to obyczaj zasiadania w wigilijny wieczór do jakiejś formy rodzinnej kolacji (…) W tym sensie wypowiedź Bratkowskiej uderzyła nie w religię, kościół czy konserwatywne wartości, ale w jeden z fundamentów uspołecznienia."
Otóż absolutnie nie. Do mojej poprzedniej argumentacji mogę dodać tezy – podobno podziwianej przez Bilewicz, ale chyba hm… z daleka? – Carol Gilligan, która opisuje, w jaki sposób niemożność wyrażenia swoich prawdziwych odczuć, konieczność ukrywania złości czy poczucia krzywdy niszczy, a nie podtrzymuje relacje. Dlatego w kontekście świąt można by mówić o uspołecznieniu i wspólnocie, tylko gdyby idylliczna atmosfera nie była ich obowiązkowym atrybutem. Gdyby sielanką nie usiłowano przykryć biedy, przemocy – ale także niechcianych ciąż. Z pewnością istnieją kobiety, które z takim właśnie problemem zasiadają do wigilijnego stołu, marząc o bezpiecznej aborcji bez strachu i winy. Akcja Bratkowskiej uwidoczniła ich obecność, chociaż zdaniem „niewykluczającej” Bilewicz nie ma tam dla nich miejsca. Nie z ich bólem, stresem i lękiem.
A jak już jesteśmy przy Gilligan, to warto podkreślić, że jej tezy są niezwykle ważne dla lewicy w ogóle ukazując ją jako trudne zadanie emocjonalne. Autorka pisze: „Uciszenie własnego głosu i niewypowiedzenie tego, co się myśli, oznacza zaprzepaszczenie więzi – porzucenie możliwości życia w relacjach z innymi. (…) Słuchając dziewczynek, moi koledzy i ja zaczęliśmy dostrzegać, jak ich opór jest udaremniany, gdy muszą one uciszyć swoje szczere opinie, aby być akceptowane i kochane. To, co jest społecznie adaptacyjne, pociąga za sobą psychologiczne koszty i koniec końców także polityczne koszty. Poświęcenie własnego głosu i relacji zagraża zdrowiu psychicznemu i jednocześnie uniemożliwia zaistnienie demokratycznego społeczeństwa.”[1]
Te zdania są dla mnie osobiście niezmiernie ważne, ponieważ mój blog wziął się właśnie z próby naprawienia pewnych relacji poprzez opowiedzenie o sytuacji, która była dla mnie całkowicie nieakceptowalna. Zamiast po prostu się wycofać uznawszy, że dla mojego głosu nie ma na tej lewicy miejsca, a równość i partycypacja to puste hasła ukrywające dominację, postanowiłam opisać to, jak się wtedy poczułam i jak niewiele brakowało, żebym całkowicie zamilkła. Tym bardziej, że byłam przekonana, że mój przypadek nie jest odosobniony i że wiele kobiet wycofało się w podobnych okolicznościach. Otwarte wyrażenie moich pretensji dawało opisanym w tekście kolegom możliwość odniesienia się do sytuacji. Tak, oczywiście to było naiwne: gdyby uważali, że jest za co przepraszać – a bądź co bądź wyraźnie dałam do zrozumienia, że coś tu nie gra, wychodząc z sali w trakcie dyskusji – zrobiliby to wcześniej. Efektem była tylko internetowa akcja oszczerstw i hejtu, którego obiektem stałam się – w przeciwieństwie do kolegów, których nazwisk nie podałam – jak najbardziej personalnie i po nazwisku.
Przesłanie jest czytelne: jeśli osoby mające mocną pozycję w „środowisku” potraktują cię niesprawiedliwie, lepiej zamknij buzię na kłódkę, bo protest będzie cię słono kosztował. Otóż na takich podstawach żadnej lewicy ani demokracji się nie zbuduje. Dlatego jakkolwiek trudne i nieprzyjemne byłoby słuchanie krytycznych uwag czy pretensji, jest ono konieczne dla budowania wspólnoty wartej tej nazwy. A wracając jeszcze do odmienianego przez wszystkie przypadki przez Aleksandrę Bilewicz szacunku – nie polega on bynajmniej na przełykaniu tego, że ktoś mnie krzywdzi, dlatego bo towarzysko czy organizacyjnie ta znajomość może mi się jeszcze kiedyś przydać. To byłoby traktowanie czysto instrumentalne niemające nic wspólnego z szacunkiem, który – tak jak relacje opisywane przez Gilligan – jest właśnie udaremniany przez fałszywą serdeczność ukrywającą pretensje i poczucie krzywdy niewypowiedziane z lęku przed agresywną reakcją.
Dlatego ja, na ile się da, postaram się jednak pozostać przy oporze. Bo, cytując jeszcze jedną, dawniejszą klasyczkę: „Istota, która cierpliwie znosi niesprawiedliwość i w ciszy cierpi urazy, rychło stanie się niesprawiedliwą – lub niezdolną odróżniać dobro od zła.”[2]
[1] Ponieważ nie posiadam polskiego tłumaczenia wydanego przez Krytykę Polityczną, a jedynie oryginalną wersję tej książki, przytaczam te cytaty w moim własnym przekładzie. Pochodzą one z wydania C. Gilligan, Joining the Resistance, Polity Press 2011, s. 35, 37.
[2] Mary Wollstonecraft, Wołanie o prawa kobiety, Mamania 2011, s. 139.