2014-07-01 14:43:26
Zapewne już wszyscy o tym wiedzą, bo tekst odbił się szerokim echem: niedawno Sławomir Sierakowski postanowił stworzyć nowy zwyczaj i publicznie podziękować swojej byłej partnerce, która przez wiele lat anonimowo pracowała na jego sukces. Jak pisze Sierakowski, Cveta Dimitrova „była redaktorką każdego mojego tekstu i pomagała przy autoryzacji każdego wywiadu. Niektóre teksty, jak na przykład Siła bezwstydnych opublikowana w kilku pismach i językach, były faktycznie w połowie jej autorstwa.”
Tym, co szczególnie uderza w tym tekście jest poczucie, że podziękowanie nie tylko wystarczy tutaj aż nadto, ale też jest świadectwem niezwykłej szlachetności i odwagi dziękującego. Wygląda na to, że autor nie spodziewał się lawiny oskarżeń o hipokryzję, jakie posypały się na niego po publikacji. Reakcją oczekiwaną było najwyraźniej wzruszenie, jakie z tej okazji ogarnęło Macieja Nowaka, albo też stwierdzenie Agnieszki Wiśniewskiej, że gest jej szefa „jest ważniejszy niż tysiące frazesów o równości, które wygłaszamy na co dzień”.
Owszem, to ważne, że temat został poruszony. Ważne też, że zrobił to mężczyzna, bo takiego osobistego wyznania nie da się zbyć oskarżeniem o „przewrażliwienie”, które spotykało mówiące o tym od dawna feministki. Nie można stwierdzić, że problem wydumany, jeśli facet sam się przyznał. Jednak sugestia, żeby publiczni mężczyźni po prostu raz na jakiś czas, na przykład przy okazji rozstania, dziękowali swoim pozostającym w cieniu partnerkom, pławiąc się przy tym w pełnym samozadowolenia poczuciu własnej wielkoduszności, wydaje się dosyć mało feministyczna.
I nie chodzi tylko o zapłacenie zaległych wierszówek, chociaż ekonomiczny wymiar sprawy też jest na pewno istotny. Z drugiej strony, ciężko nie zgodzić się z argumentacją, że w bliskiej relacji ludzie sobie nawzajem pomagają i inspirują się nawzajem i wycenianie tego, poza tym że trudne do przeprowadzenia w praktyce, mogłoby poważnie zagrozić jakości ich związku. Kluczowe jednak jest tutaj słowo „nawzajem”. I co do niego mam poważne wątpliwości.
Sierakowski pisze, że Dimitrova jest osobą bardzo skromną, nieśmiałą i po prostu sama nie chciała, żeby jej praca była bardziej widoczna. Cóż, nie znam jej, być może tak było istotnie. Czy jednak aby na pewno miała tu wybór? Wykonajmy eksperyment myślowy i zastanówmy się, co by było, gdyby Cveta Dimitrova chciała podpisywać teksty zawierające jej pomysły własnym nazwiskiem. Z tego, co pisze o niej Sierakowski, pomysłów ma dużo i to świetnej jakości. Czy mogłaby skorzystać z paru rad swojego partnera i podpisać się na przykład pod wspomnianym wyżej tekstem Siła bezwstydnych „opublikowanym w kilku pismach i językach”?
Sierakowski stwierdza wyraźnie, że nie. Że „będąc partnerką życiową szefa Krytyki Politycznej, została obsadzona właśnie w takiej roli”. To chyba oczywiste, prawda? Czy ktoś mógłby mieć wątpliwości? Czy ktoś mógłby oczekiwać, żeby to Sierakowski dał się obsadzić w roli „chłopaka tej znakomitej publicystki Dimitrovej”?
Pewien internauta napisał kiedyś pod moim tekstem, że świetny, nic dodać, nic ująć, a ponieważ napisała to kobieta, więc on tylko czuje się malutki. W ten sposób wyraził wprost zjawisko, z którym spotykałam się wielokrotnie. To wciąż w tej czy innej postaci powtarza się kobietom: nie próbuj być za mądra, bo nie znajdziesz chłopaka! Bo jak wiadomo, mężczyzna „z natury” jest mądrzejszy od kobiety, więc jeśli znajdzie się jakaś mądrzejsza od niego, czuje się od razu „malutki”. Żeby nie powiedzieć: „wykastrowany”. I sorry, ale taka kobieta potem tak czy inaczej, zwykle nie wprost, musi za to zapłacić. Coś o tym wiem niestety. A przy tym, dodajmy, żaden z panów, którzy w tej chwili przychodzą mi na myśl w związku z takimi sytuacjami, nie był bliską dla mnie osobą, więc teoretycznie emocjonalny ładunek naszych interakcji powinien być znikomy.
Natomiast bycie w bliskiej relacji z kobietą, której sukcesy i talenty mogą mężczyznę obsadzić w roli „partnera tej świetnej i znanej”, to sprawa dużo poważniejszego kalibru. A przecież kochająca kobieta wyczuwa, zanim choćby o tym pomyśli, co jej partnerowi sprawi przykrość. I oczywiste jest, że takich rzeczy unika. Może nawet nie zauważyć, że właśnie oto podjęła „decyzję” pozostania w cieniu i podpisywania swoich tekstów nazwiskiem ukochanego. Czyż to nie drobiazg w miłości? Czyż nie tego wymaga się w tej kulturze od kobiet? Przecież mają być w pełni altruistyczne, opiekując się i wspierając swoich mężczyzn, a nie próbując realizować jakieś „egoistyczne” mrzonki o własnym rozwoju, osiągnięciach czy karierze! Dimitrova prawdopodobnie nawet nie spostrzegła, jak wybierając miłość, całkiem „naturalnie” pozbawiła się możliwości podpisywania swoim nazwiskiem tekstów, które mogłyby sprawić, że jej ukochany poczułby się malutki.
Jednak taka decyzja oprócz tego, że pozwala zachować miłość, ma jeszcze inną zaletę: dzięki niej można dotrzeć ze swoimi ideami do szerokich rzesz odbiorców. Realnie wpływać na rzeczywistość. No, nie żartujmy! Kto opublikowałby tekst Siła bezwstydnych w „kilku pismach i językach”, gdyby podpisana pod nim była jakaś nieznana nikomu Dimitrova? Prawdopodobnie zostałby całkowicie zignorowany nawet na naszym polskim podwórku, o możliwości przebicia się za granicę nie wspominając.
I to jest też problem, jaki mam z owym szerokim frontem oburzenia na hipokryzję Sierakowskiego: ci, którzy go teraz (owszem, słusznie) krytykują, nawet nie zerknęliby do tekstu „jakiejś panny”, podczas gdy Sierakowskiego czytają jak w dym, linkują i komentują. To nie Sierakowski sam z siebie sprawia, że on jest kimś, a Dimitrova nikim. To robią czytelnicy. Tak, i czytelniczki także. O podobnych mechanizmach pisałam już jakiś czas temu, dlatego w przeciwieństwie do niektórych komentatorów nie jestem ani trochę zaskoczona, że „w równościowej Krytyce takie rzeczy!” Ale oczywiście mój tekst nie ma szans na zainteresowanie choćby odlegle porównywalne z wyznaniami Sierakowskiego.
Tak, ja też kiedyś wypróbowałam, choć tylko przez jeden dzień, jak to jest podpisać się znanym męskim nazwiskiem. Muszę przyznać, że wspaniale. Niestety powrót do rzeczywistości jest bolesny. Widzisz wtedy wyraźnie tę różnicę w kryteriach oceny i stopniu zainteresowania i ogarnia cię wściekłość. Ach, no przykro mi: właśnie zarobiłaś na łatkę agresywnej i sfrustrowanej. Nie będzie ci z tym lekko. Więc zastanów się, może jednak lepiej znaleźć mądrego, miłego chłopca, którego nazwisko da ci możliwość zostania wysłuchaną, bo nawet nie przyjdzie im do głowy, że słuchają ciebie, czyli tak naprawdę nikogo?
Jak pisałam, nie znam Cvety Dimitrovej. Być może rzeczywiście jest to osoba, która dobrze czuje się pozostając w cieniu, podrzucając swoje pomysły partnerowi i wykonując mało spektakularną pracę tłumaczki, która w żadnym wypadku nie sprawi, że on poczuje się malutki. Czasem tak się zdarza, że nasze indywidualne predyspozycje zgadzają się z kulturowo narzuconymi rolami, co może dawać nam złudzenie, że nie ma problemu, bo przecież jesteśmy szczęśliwe. Kobieta spełniająca się w macierzyństwie może nie sądzić, że jest jakiś problem ze społeczeństwem, w którym wychowywanie dzieci jest dla niej jedyną życiową możliwością, a bezdzietne uznaje się za wynaturzone dziwadła. Ale nie zmienia to faktu, że tak naprawdę nie miała wyboru.
Owszem, nikt obecnie kobietom „nie zabrania” pisać świetnych tekstów. Ale dopóki taka aktywność pociąga za sobą wiele negatywnych społecznych konsekwencji, nie można tutaj mówić o wolnym wyborze. Jeśli Dimitrova zakochała się w Sierakowskim, to taki wybór oznaczałby dla niej prawdopodobnie rezygnację z miłości. Ale nawet gdy takie czynniki nie wchodzą w grę, konieczność mierzenia się z reakcjami otoczenia, które przecież „obsadziło cię” w zupełnie innej roli, sprawia, że wolność wyboru jest tutaj pozorna, bo wymaga nie lada odwagi, wytrwałości i naprawdę grubej skóry.
Dlatego jeśli Sławomir Sierakowski rzeczywiście chciałby wykonać gest „ważniejszy niż tysiące frazesów o równości, które wygłaszamy na co dzień”, to powinien podjąć jakieś działania, aby każda Dimitrova miała realny wybór, czy chce pozostać w cieniu, czy jednak zaprezentować światu swoje świetne pomysły pod własnym nazwiskiem. Mam jednak spore wątpliwości, czy chciałby coś takiego zrobić. Czy chciałby zrezygnować z „naturalności” podrzędnej i anonimowej roli „partnerki życiowej szefa Krytyki Politycznej”? Czy tolerowałby w swoim otoczeniu kobietę, przy której mógłby choćby od czasu do czasu poczuć się malutki? A niestety to właśnie są warunki realnej zmiany tej sytuacji. Uznanie, że wystarczy publiczne „dziękuję” – oczywiście bez „przepraszam”, za to z aureolą nieziemskiej wręcz szlachetności – tylko utrwala obecne nierówności.
Tym, co szczególnie uderza w tym tekście jest poczucie, że podziękowanie nie tylko wystarczy tutaj aż nadto, ale też jest świadectwem niezwykłej szlachetności i odwagi dziękującego. Wygląda na to, że autor nie spodziewał się lawiny oskarżeń o hipokryzję, jakie posypały się na niego po publikacji. Reakcją oczekiwaną było najwyraźniej wzruszenie, jakie z tej okazji ogarnęło Macieja Nowaka, albo też stwierdzenie Agnieszki Wiśniewskiej, że gest jej szefa „jest ważniejszy niż tysiące frazesów o równości, które wygłaszamy na co dzień”.
Owszem, to ważne, że temat został poruszony. Ważne też, że zrobił to mężczyzna, bo takiego osobistego wyznania nie da się zbyć oskarżeniem o „przewrażliwienie”, które spotykało mówiące o tym od dawna feministki. Nie można stwierdzić, że problem wydumany, jeśli facet sam się przyznał. Jednak sugestia, żeby publiczni mężczyźni po prostu raz na jakiś czas, na przykład przy okazji rozstania, dziękowali swoim pozostającym w cieniu partnerkom, pławiąc się przy tym w pełnym samozadowolenia poczuciu własnej wielkoduszności, wydaje się dosyć mało feministyczna.
I nie chodzi tylko o zapłacenie zaległych wierszówek, chociaż ekonomiczny wymiar sprawy też jest na pewno istotny. Z drugiej strony, ciężko nie zgodzić się z argumentacją, że w bliskiej relacji ludzie sobie nawzajem pomagają i inspirują się nawzajem i wycenianie tego, poza tym że trudne do przeprowadzenia w praktyce, mogłoby poważnie zagrozić jakości ich związku. Kluczowe jednak jest tutaj słowo „nawzajem”. I co do niego mam poważne wątpliwości.
Sierakowski pisze, że Dimitrova jest osobą bardzo skromną, nieśmiałą i po prostu sama nie chciała, żeby jej praca była bardziej widoczna. Cóż, nie znam jej, być może tak było istotnie. Czy jednak aby na pewno miała tu wybór? Wykonajmy eksperyment myślowy i zastanówmy się, co by było, gdyby Cveta Dimitrova chciała podpisywać teksty zawierające jej pomysły własnym nazwiskiem. Z tego, co pisze o niej Sierakowski, pomysłów ma dużo i to świetnej jakości. Czy mogłaby skorzystać z paru rad swojego partnera i podpisać się na przykład pod wspomnianym wyżej tekstem Siła bezwstydnych „opublikowanym w kilku pismach i językach”?
Sierakowski stwierdza wyraźnie, że nie. Że „będąc partnerką życiową szefa Krytyki Politycznej, została obsadzona właśnie w takiej roli”. To chyba oczywiste, prawda? Czy ktoś mógłby mieć wątpliwości? Czy ktoś mógłby oczekiwać, żeby to Sierakowski dał się obsadzić w roli „chłopaka tej znakomitej publicystki Dimitrovej”?
Pewien internauta napisał kiedyś pod moim tekstem, że świetny, nic dodać, nic ująć, a ponieważ napisała to kobieta, więc on tylko czuje się malutki. W ten sposób wyraził wprost zjawisko, z którym spotykałam się wielokrotnie. To wciąż w tej czy innej postaci powtarza się kobietom: nie próbuj być za mądra, bo nie znajdziesz chłopaka! Bo jak wiadomo, mężczyzna „z natury” jest mądrzejszy od kobiety, więc jeśli znajdzie się jakaś mądrzejsza od niego, czuje się od razu „malutki”. Żeby nie powiedzieć: „wykastrowany”. I sorry, ale taka kobieta potem tak czy inaczej, zwykle nie wprost, musi za to zapłacić. Coś o tym wiem niestety. A przy tym, dodajmy, żaden z panów, którzy w tej chwili przychodzą mi na myśl w związku z takimi sytuacjami, nie był bliską dla mnie osobą, więc teoretycznie emocjonalny ładunek naszych interakcji powinien być znikomy.
Natomiast bycie w bliskiej relacji z kobietą, której sukcesy i talenty mogą mężczyznę obsadzić w roli „partnera tej świetnej i znanej”, to sprawa dużo poważniejszego kalibru. A przecież kochająca kobieta wyczuwa, zanim choćby o tym pomyśli, co jej partnerowi sprawi przykrość. I oczywiste jest, że takich rzeczy unika. Może nawet nie zauważyć, że właśnie oto podjęła „decyzję” pozostania w cieniu i podpisywania swoich tekstów nazwiskiem ukochanego. Czyż to nie drobiazg w miłości? Czyż nie tego wymaga się w tej kulturze od kobiet? Przecież mają być w pełni altruistyczne, opiekując się i wspierając swoich mężczyzn, a nie próbując realizować jakieś „egoistyczne” mrzonki o własnym rozwoju, osiągnięciach czy karierze! Dimitrova prawdopodobnie nawet nie spostrzegła, jak wybierając miłość, całkiem „naturalnie” pozbawiła się możliwości podpisywania swoim nazwiskiem tekstów, które mogłyby sprawić, że jej ukochany poczułby się malutki.
Jednak taka decyzja oprócz tego, że pozwala zachować miłość, ma jeszcze inną zaletę: dzięki niej można dotrzeć ze swoimi ideami do szerokich rzesz odbiorców. Realnie wpływać na rzeczywistość. No, nie żartujmy! Kto opublikowałby tekst Siła bezwstydnych w „kilku pismach i językach”, gdyby podpisana pod nim była jakaś nieznana nikomu Dimitrova? Prawdopodobnie zostałby całkowicie zignorowany nawet na naszym polskim podwórku, o możliwości przebicia się za granicę nie wspominając.
I to jest też problem, jaki mam z owym szerokim frontem oburzenia na hipokryzję Sierakowskiego: ci, którzy go teraz (owszem, słusznie) krytykują, nawet nie zerknęliby do tekstu „jakiejś panny”, podczas gdy Sierakowskiego czytają jak w dym, linkują i komentują. To nie Sierakowski sam z siebie sprawia, że on jest kimś, a Dimitrova nikim. To robią czytelnicy. Tak, i czytelniczki także. O podobnych mechanizmach pisałam już jakiś czas temu, dlatego w przeciwieństwie do niektórych komentatorów nie jestem ani trochę zaskoczona, że „w równościowej Krytyce takie rzeczy!” Ale oczywiście mój tekst nie ma szans na zainteresowanie choćby odlegle porównywalne z wyznaniami Sierakowskiego.
Tak, ja też kiedyś wypróbowałam, choć tylko przez jeden dzień, jak to jest podpisać się znanym męskim nazwiskiem. Muszę przyznać, że wspaniale. Niestety powrót do rzeczywistości jest bolesny. Widzisz wtedy wyraźnie tę różnicę w kryteriach oceny i stopniu zainteresowania i ogarnia cię wściekłość. Ach, no przykro mi: właśnie zarobiłaś na łatkę agresywnej i sfrustrowanej. Nie będzie ci z tym lekko. Więc zastanów się, może jednak lepiej znaleźć mądrego, miłego chłopca, którego nazwisko da ci możliwość zostania wysłuchaną, bo nawet nie przyjdzie im do głowy, że słuchają ciebie, czyli tak naprawdę nikogo?
Jak pisałam, nie znam Cvety Dimitrovej. Być może rzeczywiście jest to osoba, która dobrze czuje się pozostając w cieniu, podrzucając swoje pomysły partnerowi i wykonując mało spektakularną pracę tłumaczki, która w żadnym wypadku nie sprawi, że on poczuje się malutki. Czasem tak się zdarza, że nasze indywidualne predyspozycje zgadzają się z kulturowo narzuconymi rolami, co może dawać nam złudzenie, że nie ma problemu, bo przecież jesteśmy szczęśliwe. Kobieta spełniająca się w macierzyństwie może nie sądzić, że jest jakiś problem ze społeczeństwem, w którym wychowywanie dzieci jest dla niej jedyną życiową możliwością, a bezdzietne uznaje się za wynaturzone dziwadła. Ale nie zmienia to faktu, że tak naprawdę nie miała wyboru.
Owszem, nikt obecnie kobietom „nie zabrania” pisać świetnych tekstów. Ale dopóki taka aktywność pociąga za sobą wiele negatywnych społecznych konsekwencji, nie można tutaj mówić o wolnym wyborze. Jeśli Dimitrova zakochała się w Sierakowskim, to taki wybór oznaczałby dla niej prawdopodobnie rezygnację z miłości. Ale nawet gdy takie czynniki nie wchodzą w grę, konieczność mierzenia się z reakcjami otoczenia, które przecież „obsadziło cię” w zupełnie innej roli, sprawia, że wolność wyboru jest tutaj pozorna, bo wymaga nie lada odwagi, wytrwałości i naprawdę grubej skóry.
Dlatego jeśli Sławomir Sierakowski rzeczywiście chciałby wykonać gest „ważniejszy niż tysiące frazesów o równości, które wygłaszamy na co dzień”, to powinien podjąć jakieś działania, aby każda Dimitrova miała realny wybór, czy chce pozostać w cieniu, czy jednak zaprezentować światu swoje świetne pomysły pod własnym nazwiskiem. Mam jednak spore wątpliwości, czy chciałby coś takiego zrobić. Czy chciałby zrezygnować z „naturalności” podrzędnej i anonimowej roli „partnerki życiowej szefa Krytyki Politycznej”? Czy tolerowałby w swoim otoczeniu kobietę, przy której mógłby choćby od czasu do czasu poczuć się malutki? A niestety to właśnie są warunki realnej zmiany tej sytuacji. Uznanie, że wystarczy publiczne „dziękuję” – oczywiście bez „przepraszam”, za to z aureolą nieziemskiej wręcz szlachetności – tylko utrwala obecne nierówności.