2016-09-03 11:54:05
A więc: młoda, niewinna, martwa. Ach, i odważna: nie chciała, by zawiązano jej oczy, gdy stanęła przed plutonem egzekucyjnym. I jeszcze krzyknęła: „Niech żyje Polska”. I podobno także: „Niech żyje Łupaszko”. Oraz wzmianka o grypsie dla babci: „Powiedzcie, że zachowałam się, jak trzeba”. To wystarczy, by stała się bohaterką młodego pokolenia. Choć sądząc po tym, kto towarzyszył jej w ostatniej drodze, starszego również. Właściwie – wszystkich Polaków i Polek, jak zapewniali zgromadzeni na jej pogrzebie oficjele.
Nie da się ukryć, że za sprawą mediów nastrój żałobny przedzierzgnął się w dniu pogrzebu „Inki” w zbiorową ekstazę: migawki z poświęconych jej spektakli i teledysków przeplotły się z jej zdjęciami; rzeczywistość (jeśli można tak powiedzieć o fotografiach) zmieszała się z artystyczną kreacją, fantazją, którą tak chętnie karmi się koncesjonowany dziś przez władzę mit „żołnierzy wyklętych”. Jaką zatem „Inkę” zapamiętają jej wyznawcy? Do jakiej będą mieli dostęp? Młodziutką „Inkę”, która, trzymając karabin, patrzy figlarnie w obiektyw aparatu? „Inkę” w spodniach i – znów! – z karabinem w ręku, stojącą w otoczeniu kolegów z oddziału na leśnej polanie; uśmiechającą się lekko? Czy może raczej „Inkę” w dziewiczej, białej bluzce, zachlapanej krwią? „Inkę” potarganą, posiniaczoną, przesłuchiwaną przez spoconego typa, z obleśnym uśmiechem na ustach? Zmaltretowaną „Inkę”, stojącą dumnie przed wyprężonym plutonem egzekucyjnym, przed śmiercią raz jeszcze nazwaną „dziwką”?
Wiem, wiem, te obrazki mają się dopełniać, być jak dwie strony tego samego medalu: młoda, wesoła dziewczyna, polska patriotka, której dopiero rozpoczęte życie zostało przerwane przez kulę wystrzeloną z pistoletu podłego ubeka. W zamierzeniu tych, którzy robią lub powielają te ujęcia, nie ma tu sprzeczności: jest życie i walka w słusznej sprawie, jest tragiczna, niezawiniona śmierć. Tylko dlaczego, gdy dochodzi do upamiętnienia kobiet, namaszczenia ich na bohaterki polskiej historii, tej śmierci jest jakby więcej? Do czego służy ta multiplikacja obrazów przemocy wobec kobiet: maltretowania, gwałtów, a wreszcie mordów?
Myślę o wizerunkach „Inki” tak gorliwie utrwalanych i powielanych dziś w „mediach niepokornych”: w spektaklu Ja jedna zginę. Inka 1946 (2007), w piosence Jedna chwila z płyty „Panny wyklęte” (2013), śpiewanej przez Kasię Malejonek, czy w piosence Inka z płyty „Niewygodna prawda” (2012) „patriotycznego rapera” Tadka. Myślę o nich jako o czymś utkanym z dominujących w naszej narodowo-katolickiej kulturze wyobrażeń kobiecości, która do wywyższenia dochodzi ścieżką całkowitego poniżenia, upokorzenia, degradacji. Bicie, gwałty, śmierć – oto brama, przez którą kobiety mogą wejść do martyrologiczno-heroicznej historii Polski, wkroczyć do panteonu bohaterów narodowych, doznać uwznioślenia. Ofiara jest konieczna, by stało się to możliwe. Bezbronna, bezradna, uciśniona – tylko taka kobieta, jak wielokrotnie pisała Maria Janion, może stać się narzędziem mobilizacji męskiej wspólnoty narodowej, sztandarem, pod którym gromadzi się złożony z mężczyzn naród, alegorią znękanej, zdeptanej ojczyzny, która potrzebuje swych synów, by na powrót stać się wolną, niezależną, wielką. Jednocześnie tylko w takim wydaniu nie jest ona postrzegana jako zagrożenie dla mężczyzn, jako konkurencja dla nich w wyścigu o sławę i władzę symboliczną oraz tą jak najbardziej realną.
W rozpowszechnianych przez prawicowe media wizerunkach „Inki” jest coś niepokojącego. Jakaś głęboka fascynacja przemocą wobec kobiet, ukryta rozkosz patrzenia na zmaltretowane kobiece ciało. Kamera zatrzymuje się na posiniaczonej twarzy dziewczyny, ślizga się po jej zakrwawionym ciele. Biała bluzka „Inki” przypomina o jej niewinności, brutalnie zdeptanej przez komunistycznych oprawców. Spoceni, dyszący nienawiścią mężczyźni wyglądają jak dzikie zwierzęta gotowe do skoku na swoją ofiarę: rozrywania pazurami, gwałcenia, mordowania. Wreszcie delikatny uśmiech na twarzy dziewczyny, który zdaje się mówić, że z pokorą przyjmuje ona swój los, że niesie swój krzyż. Jest w tym wizerunku kobiecości bezwolnej i podległej coś z sadomasochistycznej fantazji: jakaś wola ujarzmienia, ukarania kobiet, odegrania się na nich za własną – mężczyzn – realną lub urojoną słabość. I przekonanie, że one przyjmą tę karę z pokorą, wyrzekając się własnej podmiotowości.
Jest jeszcze jedna rzecz warta przemyślenia. Jeśli przyjrzymy się uważniej popularnym przedstawieniom „Inki”, dostrzeżemy, że ukazana jest ona zwykle z atrybutem „prawdziwej kobiecości” czasu wojny, tj. z opaską sanitariuszki na ramieniu. Karabin – atrybut żołnierki – jeśli pojawia się w ręku tej postaci, to trochę nieśmiało; pozuje z nim niczym z gadżetem, ale nawet ta sytuacja wymaga stosownego wyjaśnienia. Udziela go na przykład historyk Szymon Nowak, autor wydanej przez „Frondę” książki Dziewczyny wyklęte. W wywiadzie dla portalu wp.pl podkreśla, że chowana 28 sierpnia 2016 roku w Gdańsku „Inka” była przede wszystkim sanitariuszką: opatrywała chorych, dbała o zaopatrzenie medyczne. To oczywiście dobrze, szczególnie dla mitu, bo unaocznia, że zginęła niewinnie: nie walczyła przecież z bronią w ręku, nie wkraczała na zarezerwowane dla mężczyzn pole bitwy. O tym, czy robiła użytek z karabinu, z którym pojawia się na zdjęciach, Nowak nie mówi.
Półgębkiem mówi za to o sporadycznych użyciach broni przez inne „żołnierki wyklęte”, dyktowanych na przykład względami osobistymi, jak pragnienie zemsty na sowieckim gwałcicielu. Ogólnie można jednak odnieść wrażenie, że nie odstawały one zbytnio od wzorca „Inki”. Historyk podkreśla, że „w lesie” głównie prały i gotowały, a przede wszystkim, co ma, zdaje się, zabrzmieć wyjątkowo nobilitująco, „dbały o męskie morale”. Ot, zwykłe, kobiece czynności czasu wojny: pranie mundurów i łagodzenie obyczajów, polegające na hamowaniu skłonności co bardziej krewkich kolegów do rozstrzeliwania jeńców.
Co to wszystko znaczy? Ano to, że wyniesiona dziś na panteon polskich bohaterów „Inka” to postać przede wszystkim utkana z narodowo-katolickich klisz. Kogo obchodzi, kim była, co robiła, a już na pewno co myślała naprawdę (tak, jakby można to było precyzyjnie ustalić)? Namaszczona na bohaterkę idealną, przeistoczona w mit, jest narzędziem służącym umacnianiu tradycyjnej wizji ról płciowych, lansowanej przez Kościół katolicki i prawicowe władze. Nie żaden tam gender, ale zwykła polska dziewczyna, która znała swe powinności wobec ojczyzny, a przede wszystkim znała swoje – kobiety – miejsce w społeczeństwie. Jako taka ma dziś za zadanie mobilizować młodych mężczyzn do walki z wrogiem. Realnym czy wymyślonym – wszystko jedno. Ważne, by była to walka prowadzona w służbie jedynie słusznej władzy (atak ONR-owskich osiłków na działaczy KOD-u przed gdańską katedrą pokazuje, że jako narzędzie męskiej mobilizacji „Inka” działa znakomicie). Ma być też jednak „Inka” ideałem zachowania i postępowania dla młodych polskich kobiet. Czego ma je uczyć? Posłuszeństwa, poświęcenia, rezygnacji z podmiotowości. Gdy patrzyłam na uchwycone przez media pełne uniesienia twarze młodych kobiet – tych, które na pogrzebie „Inki” kurczowo ściskały jej podobiznę – myślałam ponuro, że antyemancypacyjna kampania prawicy trwa w najlepsze, a Polki – nie po raz pierwszy w historii – aktywnie pracują na jej sukces. I własną porażkę.
2015-07-11 21:37:56
W awangardzie tej antyfeministycznej i antykomunistycznej krucjaty znalazł się Paweł Strawiński, który w lipcowe sobotnie popołudnie postanowił wyjaśnić nam istotę greckiego kryzysu, a ściślej trudnych, opornych wręcz rozmów premiera Aleksisa Ciprasa z przedstawicielami unijnej „trojki” na temat spłaty greckich długów. Ten oto – jak sam się przedstawił – „dziennikarz Onetu i Biznes.pl” napisał artykuł pod jakże wdzięcznym tytułem „«Seksi Aleksi» i «Czerwona Betty». Para, która trzęsie Europą”, gdzie objaśnił sytuację w Grecji i na linii Grecja-UE bynajmniej nie w oparciu o pogłębioną wiedzę ekonomiczną czy choćby politologiczną, ale uciekając się do schematycznych zbitek żywcem wyjętych z taniej prasy bulwarowej. Budując napięcie w iście tabloidowym stylu ów „ekspert” wyjawił taką oto sensację: winę za grecki opór wobec wierzycieli ponosi premier, który nie potrafi sprzeciwić się swojej partnerce Peristerze Batzianie, znanej szerzej jako „Czerwona Betty”. Strawiński z d r a d z a, że Cipras ulega we wszystkim Batzianie, nie umie podjąć żadnej ważnej decyzji bez konsultacji z nią i bardziej niż gniewu „trojki” boi się rozsierdzonej partnerki. Zgroza czy śmiech na sali? Ten radykał, niezłomny lewak, dzielny rewolucjonista, który zagraża jedności Unii i strefy Euro, okazuje się nikim więcej jak zwykłym pantoflem, domowym kapciem, marionetką w rękach kobiety! Posłusznie zgadza się, by rządziła nim baba, daje się trzymać na krótkiej smyczy! Skandal!! Żenada!! Nie to co polscy i zachodni macho-politycy. Ooo, ci wiedzą, jak grać twardo, nieustępliwie, po męsku. Jak nie dać się przeciwnikowi, ograć rywali, rozłożyć konkurentów na łopatki. Albo samemu polec, z honorem ustąpić, poddać się. Być mężczyzną po prostu, a nie „malowaną lalą”, „maminsynkiem”, „ciotą”.
Jeśli Cipras jest w artykule Strawińskiego postacią groteskową, bo „niemęską”, sterowaną, pociąganą za sznurki (o czym świadczyć ma pobieżna rekonstrukcja jego życiorysu, gdzie na każdym kroku natykamy się na „Czerwoną Betty”), to Batziana jest bohaterką demoniczną, monstrualną wręcz. Autor rzutuje na jej osobę wszystkie lęki, obsesje i fantazje na temat kobiet-komunistek, które od dziesięcioleci snują mężczyźni – antykomuniści i seksiści. Stereotyp goni w tekście stereotyp. Batziana źle się ubiera, nie maluje się, nie chodzi do fryzjera, ergo jest zaniedbana, niekobieca. Niekobiecy jest też jej chłód i mściwość („profesor, który przeszkadzał jej w pisaniu pracy doktorskiej, trafił przed sąd” (sic!)), a już najbardziej ambicje polityczne, które realizuje zakulisowo, poprzez swego partnera. Z kolei jako „typowo kobiece” jawi się jej niemal fanatyczne zaślepienie: radykalizm lewicowy, komunistyczny dogmatyzm, ocierające się o śmieszność uwielbienie dla komunistycznych świętych (autor wspomina, że jeden z synów Batziany i Ciprasa ma na imię Enresto, na cześć Che Guevary; podkreśla też, że Batziana, która nie towarzyszy Ciprasowi w zagranicznych podróżach, zrobiła wyjątek dla Moskwy, ponoć z sentymentu do komunizmu radzieckiego typu (sic!)). Batziana jest w swej niekobiecości i zarazem typowej kobiecości (ot, taki paradoks, wypowiedziany na jednym oddechu) śmieszna, ale i groźna, którą to grozę autor unaocznia za pomocą poetyckiej wprost frazy: nazywa ją „komunistką-bojowniczką czerwoną jak spartańska krew”. Brakuje jeszcze na tym portrecie Batziany noża w zębach i trofeum w postaci naszyjnika z męskich genitaliów. Wszak niczym najprawdziwsza wiedźma wykastrowała ona Ciprasa z męskiej stanowczości i decyzyjności, pokazała jemu i światu, kto w tym związku nosi spodnie.
Artykuł Strawińskiego wpisuje się w długą tradycję seksistowskich opowieści o kobietach, których obecność w życiu publicznym widziana jest przez pryzmat genderowych stereotypów. Jednak w tym przypadku mamy do czynienia z seksizmem szczególnego rodzaju: seksizmem, który wyrasta z antykomunizmu, który żywi się głęboką niechęcią do lewicowości jako idei i postawy z definicji emancypacyjnej. Także ten typ seksizmu ma w Polsce i na świecie długą tradycję, by wspomnieć chociażby porewolucyjne żarciki z Lenina, sterowanego rzekomo przez żonę Nadieżdę Krupską do spółki z kochanką Inessą Armand, międzywojenny lęk przed „komunizmem z twarzą Róży Luksemburg”, przed tą plagą „bab z karabinami”, z którą „po męsku”, a więc gwałcąc i mordując, rozprawiali się żołnierze Freikorps (o czym porywająco napisał Klaus Theweleit w Męskich fantazjach, które wkrótce ukażą się w języku polskim), czy powojenne – aż do współczesności – fantazje, obsesje wręcz na punkcie seksualnego temperamentu Wandy Wasilewskiej, Julii Brystigier, Heleny Wolińskiej i wielu innych komunistek – tych krwiożerczych bestii, z prawdziwą lubością opisywanych przez mitomanów nazywających siebie historykami. Pisałam już o tym, przekonana, że omawiam zjawisko historyczne. Dzięki Pawłowi Strawińskiemu zrozumiałam, że nie jest to temat zamknięty: że dopóki żyć i działać będą mężczyźni i kobiety o lewicowych, w tym zwłaszcza uchodzących za radykalne, poglądach, dopóty w mocy pozostaną wszystkie podlane seksistowskim sosem antykomunistyczne klisze. Wizja komunizmu jako świata na opak – świata nietradycyjnych ról płciowych i relacji rodzinnych – ma bowiem za zadanie odstraszać i zniechęcać tych wszystkich, którym już teraz nie podobają się istniejące nierówności klasowe, ogromne rozwarstwienie i niesprawiedliwa dystrybucja dochodów. Tym wszystkim wkurzonym i zbuntowanym, kibicującym Grecji w jej twardych negocjacjach z unijną „trojką”, podsuwa się karykaturę „zniewieściałego” Ciprasa trzymanego na krótkiej smyczy przez „Czerwoną Betty”. Oto prawda o greckiej rewolucji, oto prawda o lewactwie! Czy naprawdę chcecie t a k i e j alternatywy? A co jeśli chcemy?
2015-06-24 19:01:27
Szybowicz pisze, że w marzeniach bohaterek PRL-owskich powieści dla dziewcząt – ich różnorodności i niejednoznaczności – widać przenikanie się różnych warstw kultury: nie są więc one ani wyłącznie tradycyjne, ani jedynie postępowe, ani tylko konserwatywne, ani zdecydowanie emancypacyjne. Omawiane przez autorkę teksty unaoczniają i umacniają nieoczywistość marzeń, nie rozstrzygając (przynajmniej do pewnego momentu) rezultatu swoistego ścierania się czy negocjowania marzeń przez literackie bohaterki, ani tym bardziej przez odbiorczynie literackich treści.
To, co mnie szczególnie zainteresowało w analizach Szybowicz, to spostrzeżenie, że działo się to wszystko nie na marginesie, ale w głównym nurcie kultury, w którym przecież transmitowany i reprodukowany był określony płciowo i klasowo przekaz podtrzymujący hegemonię dyskursu dominującego. Albo więc ówczesny dyskurs nie był tak skostniały i zuniformizowany, jak przyzwyczailiśmy się sądzić, albo status literatury jako medium (re)produkcji marzeń, pragnień i aspiracji był wyjątkowy, skoro legitymizowała ona wypuszczanie się na bezdroża fantazjowania bez lęku przed karą i przymusem jednoznacznego samookreślenia się podmiotu marzącego, albo też sama kultura (i ekonomia) marzenia rządziła się takimi prawami, które stymulowały dość swobodne śnienie na jawie, dopuszczały wewnętrzne sprzeczności, przyzwalały na rozłączność procesów marzenia i materializacji marzeń. Albo wszystko naraz.
Czytanie o marzeniach bohaterek PRL-owskich powieści dla dziewcząt jest fascynujące nie tylko z uwagi na bogactwo i różnorodność samych fantazji i planów czynionych w zaciszu pokoików nastolatek, snutych często pod prąd obowiązujących scenariuszy funkcjonowania w grupie rówieśniczej, towarzyskiej, sąsiedzkiej, ale przede wszystkim z racji owej – silnie obecnej w analizowanych tekstach – swobody marzenia i wpisanej w proces fantazjowania wolności myśli, które niekoniecznie muszą się konkretyzować, zyskiwać materialny, namacalny kształt, urzeczywistniać się. W zderzeniu z tą fascynującą lekturą marzeń zatrzaśniętych na kartach tekstów powstałych w poprzednim ustroju odbiór fantazji i pragnień bohaterek współczesnej kultury – nie tylko werbalnej, ale i wizualnej – napawa pesymizmem czy wręcz frustruje. Dlaczego?
Po pierwsze, mimo silnego nacisku na indywidualizm i różnorodność marzeń, pragnień i aspiracji są dziś one wyjątkowo homogeniczne i zestandaryzowane. Reklama, poradniki, celebryci medialni, którzy podpowiadają, jak prowadzić dom, kiedy uprawiać seks, w jaki sposób wychowywać dzieci, jak się rozwieść, jak odnieść sukces w pracy itd., stają się tyleż menadżerami naszych marzeń, co ich generatorami; ucieleśnieniem i kreatorem. Tym samym proces marzenia, fantazjowania, śnienia na jawie podlega wyraźnemu odpodmiotowieniu: nie tyle marzymy, ile przeżuwamy zaprojektowane dla nas marzenia o smukłym ciele, namiętnym seksie, udanym związku, oszałamiającej karierze, władzy i pieniądzach. Śnimy o podobnym i w podobny sposób. Przykładowo przekaz głównego nurtu polskiej kultury po 1989 roku wytwarza i uprawomocnia fantazje dziewcząt i młodych kobiet oscylujące wokół udziału w programach reality show typu TOP MODEL, pasowania na „wodziankę”, kariery w branży shoppingowej, małżeństwa (najlepiej z kimś znanym), ewentualnie prowadzenia firmy i zarządzania podległymi sobie pracownikami.
Po drugie, za sprawą reklamy i mediów elektronicznych – czy szerzej za sprawą dominacji kultury wizualnej – skróceniu, by nie powiedzieć eliminacji uległ dystans między fantazją a jej konkretyzacją, marzeniem a jego materializacją. Marzenia są dziś nie tylko inne, inaczej generowane niż kilkadziesiąt lat temu, ale pełnią też inną rolę w procesie kształtowania się tożsamości człowieka i budowania jej/jego pozycji w społeczeństwie. Dominacja obrazu nad pismem sprawia, że marzenia przyjmują postać gotowych produktów, pakietów aspiracji, projektowanych z myślą o błyskawicznej i skutecznej realizacji. Można powiedzieć, że marzeń się dziś nie snuje, ale konsumuje. Piękne ciało? Udany związek? Namiętny seks? Oszałamiająca kariera? Możesz je mieć, jeśli zaryzykujesz i zgłosisz się do programu telewizyjnego, jeśli kupisz poradnik, jeśli zainspirujesz się celebrytką – tą przewodniczką po krainie zrealizowanych już marzeń. Brak czasu, a przede wszystkim konieczność podejmowania nieustannych wyborów sprawiają, że proces fantazjowania, śnienia na jawie, snucia marzeń zostaje skrócony, ograniczony do minimum, co nie pozostaje bez wpływu na ich treść: bardziej jednoznaczną, podporządkowaną istniejącym normom.
Po trzecie, brutalniejsze niż wcześniej wydają się mechanizmy dyscyplinowania podmiotów marzących: sterowanie procesem fantazjowania i egzekwowanie właściwych marzeń. Brutalność wiąże się przede wszystkim z instalowaniem wewnątrz podmiotów marzących poczucia winy za kształt ich marzeń. Marzenia niemieszczące się w społecznie skonstruowanych normach zostają napiętnowane i skierowane do poprawki. Marzenia, które nie dają się okiełznać, zostają w głównym nurcie przemilczane i przerzucone na margines kultury. Przykłady takich dyscyplinujących praktyk można mnożyć. Programy telewizyjne w rodzaju Perfekcyjna pani domu przyuczają kobiety do właściwego sprzątania mieszkania, wysyłając im zarazem sygnał, że idealne prowadzenie domu powinno znaleźć się na szczycie hierarchii ich marzeń. Inne programy, skoncentrowane na poprawianiu urody czy dbałości o strój, zaszczepiają kobietom przekonanie, że troska o właściwy wygląd powinna być nie tylko ich pragnieniem, ale wręcz obowiązkiem. Głośny w ostatnich tygodniach spot Fundacji Mamy i Taty kieruje z kolei marzenia, pragnienia i aspiracje kobiet w stronę macierzyństwa, wszelkie inne piętnując i dezawuując. Nie tylko domaga się od kobiet właściwych priorytetów i decyzji (najpierw dziecko!), ale przede wszystkim ustanawia samo pole wyboru (dziecko albo kariera), wymazując wszystko, co w dominującym porządku marzeń, pragnień i aspiracji się nie mieści (np. walka z przemocą wobec kobiet, biedą, zaangażowanie w pomoc dla imigrantów, osób starszych itp.).
Na koniec pytanie o literaturę dla dziewcząt (czy szerzej dla młodzieży) i jej rolę w porządku (re)produkowania marzeń. Świadomie przytoczyłam wyżej przede wszystkim przykłady przedsięwzięć medialnych i popkulturowych, bo to one znajdują się dziś w głównym nurcie kultury w Polsce i to one generują marzenia oraz obiecują ich szybkie urzeczywistnienie. Literatura przestała pełnić funkcję wyjątkowego medium, które jest nośnikiem i kreatorem marzeń, pragnień i aspiracji odbiorców. Z przeprowadzanych od czasu do czasu badań czytelnictwa wynika, że Polacy i Polki – zarówno dorośli, jak i dzieci oraz młodzież – czytają mało, a jeśli już, to utwory niezbyt wymagające, łatwe w czytelniczej konsumpcji. Wśród lektur nastolatek dominują albo zagraniczne utwory dla młodzieży, tłumaczone na język polski (jak bijąca rekordy popularności seria o Harrym Potterze czy tzw. wampiryczna saga „Zmierzch”), albo książki – polskie i zagraniczne – dla dorosłego odbiorcy (swego czasu romanse autorstwa Katarzyny Grocholi pochłaniały zarówno kobiety po 40. roku życia, jak i nastolatki), albo – co ciekawe – utwory z „poprzedniej epoki”, w których zaczytywały się nasze mamy, a niekiedy nawet babcie. Ten ostatni przykład jest ciekawy, bo wskazuje albo na międzypokoleniowy dialog czytelniczy – relację między matkami i córkami budowaną w oparciu o wspólne lektury – albo jest świadectwem czytelniczych poszukiwań młodych kobiet, których marzenia kierują się w stronę innych niż aktualnie dostępne literackich światów.
Analiza tego, co czytają dziś dziewczęta, pokazuje jednak coś jeszcze: oto brakuje na rynku czytelniczym publikacji rodzimych, napisanych z myślą o młodej odbiorczyni; publikacji, które będą uwzględniać problemy i pragnienia dziewcząt, usytuowane w określonym kontekście społecznym i kulturowym; które nie będą ani infantylizować młodych czytelniczek, ani nachalnie wprowadzać ich w dorosłość. Brakuje w głównym nurcie polskiej kultury tekstów kształtujących wyobraźnię dziewcząt, poszerzających ich ambicje, rozbudzających i wzmacniających ich wrażliwość, uczących współpracy i koleżeństwa. Nie musi (a może nawet nie powinna) być to zresztą literatura sprofilowana płciowo, ale uniwersalna: przekazująca, umacniająca, a niekiedy dopiero wytwarzająca uniwersalne wartości humanistyczne, jak równość, sprawiedliwość, przyjaźń, wrażliwość na krzywdę innych. Tak się składa, że wartości te w dużej mierze znajdują się dziś w sferze marzeń. Bez literatury, w tym zwłaszcza literatury dla młodych odbiorców, trudno będzie o swobodę myśli, nieskrępowane fantazjowanie, niejednoznaczne marzenia, wymykające się obowiązującym aktualnie normom pragnień i aspiracji, wykraczające poza te normy, projektujące ich zmianę. Lub krócej: bez literatury nie będzie marzeń, a bez marzeń nie będzie wizji innego, lepszego świata.
2015-01-19 01:00:19
Rozpychanie się w przestrzeni publicznej Terlikowskich i innych domorosłych „ekspertów” w zakresie ginekologii i seksuologii dokonuje się za ogromnym przyzwoleniem i zachętą mediów prywatnych i publicznych. Można domniemywać, że bez tego przyzwolenia i zachęty nie osiągnęłoby ono obecnego poziomu żenady. Po jednym z programów w TVP pojawiły się wręcz drwiny, że „Terlikowscy chyba zamieszkali na Woronicza”, bo od rana do nocy okupują studia telewizji śniadaniowych, serwisów informacyjnych i programów publicystycznych. Najwyraźniej komuś bardzo zależy na wypromowaniu Terlikowskich. A może raczej poglądów, które głoszą.
Wracam do dzisiejszego „Bez Retuszu”. Tym razem bez Terlikowskich, ale i tak w doborowej obsadzie. W roli ekspertów zasiedli bowiem prawicowy publicysta Rafał Ziemkiewicz, który nie tak dawno „żartował” na temat „wykorzystywania seksualnego nietrzeźwych” kobiet; ultraprawicowy polityk Marek Jurek, który kilka lat temu walczył o wprowadzenie zakazu przerywania ciąży do Konstytucji RP; dziennikarka „Gazety Wyborczej” Dominika Wielowieyska; seksuolog Andrzej Depko; podsekretarz stanu w ministerstwie zdrowia Igor Radziewicz-Winnicki. Nie będzie, jak sądzę, zaskoczeniem, że szczególnie seksuolog – reprezentujący naukę i postulujący wprowadzenie na początek edukacji seksualnej w szkołach – był w wyraźnej defensywie. Tłumaczył, wyjaśniał, przekonywał o konieczności edukowania młodych ludzi na temat funkcjonowania ich ciał, czerpania przyjemności z seksu zdrowego i bezpiecznego. Mówił, ale jakby obok, odbijając się od ściany argumentów o „konieczności poszanowania wartości chrześcijańskich”, dbałości o „moralność”, „przyzwoitość” itd. Szermowali nimi głównie znani moraliści Ziemkiewicz i Jurek. Ten pierwszy zatroszczył się o „upadek obyczajów” i „ogólną rozwiązłość” na skutek dokonujących się co i rusz rewolucji seksualnych (sic!). Ten drugi zaś raz po raz odwoływał się do „wartości”, którym „pozostaje wierny”. Owa „wierność sobie” niemal do ekstazy doprowadziła Dominikę Wielowieyską, która podkreśliła, że „bardzo szanuje poglądy pana marszałka”, ich stałość i niezmienność. Wielowieyska broniła wprawdzie dostępności tabletki „dzień po” bez recepty, odwołując się do „swoich własnych poglądów” i prawa do ich głoszenia (sic!). To nóżka liberalna „Gazety Wyborczej”. Była jednak również nóżka konserwatywna, tradycjonalistyczna, gdy Wielowieyska podzieliła się z widzami swym szacunkiem dla „poglądów pana marszałka”, a następnie – ni z tego, ni z owego – ogłosiła swoją sympatię dla modelu dużej rodziny, uzasadniając ją własnym pochodzeniem z takiejże. I tylko niedosyt pozostał, że publicystka ogólnopolskiego dziennika nie zdecydowała się uchylić rąbka tajemnicy, czy i jak owa zasada wielodzietności realizowana jest w jej własnym życiu rodzinnym.
Bardziej od wypowiedzi Wielowieyskiej, reprezentującej przecież określoną opcję światopoglądową i polityczną, przygnębiające, by nie powiedzieć frustrujące w trakcie trwania programu było jednak coś innego: całkowite milczenie młodych kobiet na dyskutowany temat – ich praw reprodukcyjnych, ich ciał, ich życia.
Program „Bez Retuszu” skonstruowany jest w ten sposób, że rozmowa zaproszonych gości przeplata się z komentarzami i pytaniami młodych ludzi, najczęściej reprezentantów i reprezentantek partyjnych młodzieżówek. W dzisiejszym odcinku – poświęconym antykoncepcji, edukacji seksualnej, zapobieganiu niechcianej ciąży – perorowali prawie wyłącznie mężczyźni, roztrząsając na wszystkie możliwe sposoby kwestię „dzietności w kontekście problemów demograficznych Polski”, „zgorszenia dzieci widokiem tabletek ‘dzień po’” (sic!), bezpłodności, którą rzekomo powodować ma środek farmakologiczny. Kobiety – młode – niemal całkowicie oddały mężczyznom pole w tej dyskusji dotyczącej ich ciał, ich praw, ich godności, ich życia. One nawet nie dały sobie odebrać głosu, one dobrowolnie z niego zrezygnowały.
Zabrzmi to pesymistycznie, ale utwierdziłam się dziś w przekonaniu, że stało się czy też dzieje się coś bardzo złego z dziewczynkami i młodymi kobietami w Polsce. Otóż dziewczynki i młode kobiety w Polsce zaniemówiły. Nie znamy ich poglądów, nie wiemy, co myślą, nie wiemy, czego chcą w jednej z najbardziej fundamentalnych spraw dotyczących ich życia: ciała, seksu, prokreacji. Przekonywane przez media i twórców kultury popularnej, że mają tylko ładnie wyglądać i dobrze się prezentować, dziewczynki i młode kobiety robią dokładnie to, czego się od nich oczekuje: dbają o urodę, interesują się modą, głowią się nad tym, jak przyciągnąć uwagę mężczyzn. I nie mówią. Nie mają własnego zdania. Pozwalają, by w ich imieniu, za nie, obok nich wypowiadali się mężczyźni. Lub – niestety – kobiety, które broniąc własnej pozycji, własnych interesów, układów, w których tkwią, zapominają, że ich rolą w przestrzeni publicznej jest także, a może przede wszystkim dbanie o interesy słabszych. A słabsze w tak patriarchalnym, mizoginicznym wręcz środowisku polityczno-dziennikarsko-eksperckim, jakie mamy w mainstreamie polskiej debaty publicznej, są właśnie dziewczynki i młode kobiety.
Choć pesymistyczny w wymowie, dzisiejszy program „Bez Retuszu” doprowadził mnie jednak nie tylko do ponurych wniosków. Paradoksalnie to dno, do którego dobijamy jako społeczeństwo, budzi pragnienie zmiany i walki o tę zmianę. W tym konkretnym przypadku rodzi się przekonanie, że naszym jako feministek – aktywistek społecznych, akademiczek, publicystek, artystek – obowiązkiem jest nie tylko zawalczenie o głos dla dziewczynek i młodych kobiet, ale też domaganie się od reprezentujących nas polityczek, dziennikarek, ekspertek – tego „kobiecego głosu” w przestrzeni publicznej, tam, gdzie podejmowane są decyzje i kształtowane opinie – by wywiązywały się ze swoich obietnic: by nie pozwalały na dyskryminację, seksizm, przemoc wobec nas-kobiet i nas-ludzi. Dotyczy to zwłaszcza wpływowych kobiet, jak premier Ewa Kopacz, które otrzymały silny kredyt zaufania i poparcie innych wpływowych kobiet, zrzeszonych na przykład w Kongresie Kobiet Polskich, a które dziś – w imię strategiczności, politycznych wygibasów, ulegając naciskom Kościoła i prawicy – zapowiadają prowadzenie polityki ograniczania dostępu do tabletek „dzień po” dla nastolatek. Kto, jak nie nastolatki, powinien mieć zapewnione prawo do edukacji seksualnej i wiedzy na temat swojego ciała, a także prawo – w świetle zapisów międzynarodowych – do swobodnego i legalnego korzystania ze środków, które w razie „wpadki” uchronią je przed niechcianą ciążą, które zapewnią im spokój i poczucie bezpieczeństwa? Jeśli premier Kopacz będzie dziś patronować „pracom legislacyjnym nad gwarancjami bezpieczeństwa dla pacjentek oraz ograniczeniem pigułki EllaOne dla nieletnich”, jak patronowała jako marszałkini sejmu zdjęciu z porządku obrad konwencji antyprzemocowej, to może czas wreszcie zabrać głos w tej sprawie i jasno wyrazić swój sprzeciw? Pokazać, że jako kobiety dość mamy zgniłych kompromisów zawieranych ponad naszymi głowami, a wypisanych na naszych ciałach. Stanowczo i jednoznacznie zaprotestować przeciwko hipokryzji, obłudzie, przemocy wobec kobiet, która coraz bardziej otwarcie i coraz szerszym strumieniem rozlewa się w polskiej debacie publicznej.
Tylko tak być może zachęcimy dziewczynki i młode kobiety, by nie oddawały walkowerem prawa do swojego życia: by głośno sprzeciwiły się dyskryminacji i zaprotestowały przeciwko wyznaczaniu im ról „lalek Barbie” i „matek Polek”. Bo jak to szło? Nic o nas bez nas?
2014-10-07 00:46:16
Wspominam o tych medialnych doniesieniach, bo uderzają w nich przynajmniej dwie kwestie. Po pierwsze, kobiety i mężczyźni funkcjonują w nich w sposób mocno stereotypowy: one są piękne, młode i „kobiece”, oni – przede wszystkim bogaci. Relacja między obiema płciami przypomina klasyczną transakcję biznesową, układ seksualno-finansowy, w którym jedna strona ma do zaoferowania ciało, a druga pieniądze. Tradycyjnie też ciałem „handlują” kobiety, zaś pieniędzmi dysponują mężczyźni. Po drugie jednak, opowieści o „żonach wschodnich oligarchów” funkcjonują jako obrazki, których rolą jest demaskowanie pewnego „typu mentalności”, „kultury” czy „cywilizacji wschodniej” z charakterystycznym dla niej rodzajem relacji między płciami opartej na własności: władzy mężczyzn i poddaństwie kobiet. W myśl tej opowieści „typowe dla wschodu” ma być zarówno „kupowanie” kobiet przez bogatych mężczyzn, jak też zgoda samych kobiet na życie na rachunek męża. Ot, „typowo wschodni” patriarchalizm i przedfeministyczne zacofanie.
Wspominam o tym na marginesie innego, zachodniego tym razem, zjawiska WAGs (wives&girlfriends), czyli żon i partnerek piłkarzy światowej klasy, o którym zrobiło się w tym roku głośno za sprawą brazylijskiego Mundialu. Okazuje się, że w show-biznesie wyłoniła się „specjalna”, wyselekcjonowana grupa kobiet znanych przede wszystkim z prywatnych i intymnych relacji z piłkarzami. Podobnie jak żony „wschodnich oligarchów”, WAGs są piękne, młode, seksowne i mają dostęp do pieniędzy swoich mężów i partnerów lub przynajmniej prestiżu, którym ci się cieszą. W odróżnieniu jednak od tamtych, pławiących się w luksusie zapewnianym im przez mężczyzn, te podkreślają, że nie żyją z męskich pieniędzy, ale pracują i zarabiają na siebie. Jak? Przede wszystkim w branżach uchodzących za „kobiece”, czyli takich, w których liczy się wizerunek (czytaj: wygląd) i sprzedaż „kobiecych” cech i umiejętności sprowadzających się do wypracowania i sprzedaży… kobiecego wizerunku (sic!). WAGs są więc przede wszystkim modelkami, blogerkami modowymi, szafiarkami, trenerkami fitness, stylistkami, dziennikarkami w pismach z gatunku moda-i-uroda, ale też piosenkarkami i aktorkami. Jako piękne, seksowne, a przede wszystkim kreatywne i przedsiębiorcze stawiane są kobietom i dziewczynkom za wzór, kreowane na ideał współczesnej (zachodniej) kobiecości. Ma być ona samodzielna i niezależna, ale też „kobieca”, ma zarabiać na siebie, ale nie rezygnować z małżeństwa i/lub macierzyństwa – powinna raczej umieć wykorzystać status mężatki i/lub matki do budowy własnej „ścieżki kariery”. Jej „feminizm” ma być więc operacyjny, mieścić się w jasno określonych granicach: oto kobieta nowoczesna potrafi zatroszczyć się o siebie, swoje cele realizuje na różne sposoby, a przesądy o małżeństwie jako kontrakcie, w którym to ona jest towarem, wkłada między bajki. Lub inaczej: podkreśla (i zapewne święcie w to wierzy), że kontrakt małżeński jak każdy kontrakt biznesowy opiera się na „wkładach” i „udziałach” dwóch stron, racjonalnym (choć przecież opromienionym uczuciem) bilansie zysków i strat.
Pojawienie się kategorii kobiet zwanych WAGs zarejestrowały także polskie media. Od miesięcy rozpisują się one o celebryckich „sukcesach” Anny Lewandowskiej, żony piłkarza Roberta, czy ostatnio – Sary Mannei, po mężu Boruc, która jako aspirująca szafiarka „zasłynęła” konstatacją, że za 900 zł kobieta nie jest w stanie dobrze się ubrać. Przypadek Polski jest jednak o tyle ciekawy, że tu określenie WAGs obejmuje nie tylko żony i dziewczyny piłkarzy, ale też narciarzy, siatkarzy, pływaków itd. Oto kobiety, które pojawiają się na celebryckich salonach w Polsce, rozliczane są przede wszystkim z tego, z kim – z jakim mężczyzną – się spotykają, a następnie przyporządkowywane do kategorii wyznaczanych przez status zawodowy owych mężczyzn. W grupie „znanych kobiet” wyłoniła się zatem swoista „podgrupa” kobiet, które znane są z tego, że mają znanych mężów/partnerów, kobiet pławiących się w blasku opromieniającym bliskich im mężczyzn.
Co to wszystko znaczy? Po pierwsze, niezależnie od tego, czy mowa o „wschodzie” czy „zachodzie”, eksponowane w mediach, ukazywane jako wzor(c)owe związki celebryckie promują dziś tradycyjną wizję relacji między dwojgiem ludzi jako kontraktu, układu, transakcji zawieranej między kobietami (ich urodą i młodością) i mężczyznami (ich pieniędzmi i sławą), dodatkowo, gdy dochodzi do ślubu, uświęcanej w kościele, błogosławionej przez księdza. Brutalnie ciśnie się tu na usta stare Marksowskie określenie małżeństwa jako zalegalizowanej prostytucji. W obrębie późno kapitalistycznej klasy próżniaczej kobiety wciąż funkcjonują jako męskie trofea, oznaki statusu, zaś mężczyźni – szczególnie w czasach kryzysu – jako kobieca „polisa na życie”.
Za swoiste novum można uznać wyłonienie się w późnym kapitalizmie pewnego typu kobiecej przedsiębiorczości, sprowadzającej się do budowania przez kobiety własnej „marki” w oparciu o „markę” męża bądź w powiązaniu z nią (najbardziej znanym przykładem małżeństwa jako marki jest związek Victorii i Davida Beckhamów). Kobieca przedsiębiorczość nowego typu realizuje się przy tym głównie we wspomnianych już „kobiecych zawodach” (szafiarka, modelka, wizażystka), za pomocą których jedne kobiety de facto uczą inne kobiety, jak „dobrze się sprzedać” na „rynku ciał”. Same w sobie znane żony/dziewczyny znanych mężów/chłopaków stanowią doskonały produkt medialno-marketingowy: telewizje śniadaniowe i kanały tematyczne, a także prasa branżowa prześcigają się w zatrudnianiu bądź tylko goszczeniu „kobiet z (odpowiednim) nazwiskiem”, które mają nauczyć inne kobiety i dziewczynki stylu, szyku i gustu w ubiorze, makijażu, prowadzeniu domu, robieniu zakupów – przysposobić je do jak najbieglejszego wypełniania tradycyjnych kobiecych ról, spowitych otoczką seksowności i wewnętrznej przyjemności. Czego się bowiem nie robi dla pań, a może panów – tych ostatecznych adresatów kobiecych wysiłków?
Przykład znanych żon/dziewczyn znanych mężów/chłopaków pełni dziś – szczególnie w społeczeństwach nierównych, zhierarchizowanych, rozwarstwionych – ważną funkcję wzorcotwórczą: jako współczesna realizacja bajki o (przedsiębiorczym) Kopciuszku pokazuje, że feminizm feminizmem, ale najpewniejszą „firmą” dla kobiet jest niezmiennie „firma małżeńska”. Nie tylko jednak przykład „znanych i lubianych” ma przekonywać kobiety do „inwestowania” w małżeństwo: upatrywania w nim głównego celu i „polisy na życie”. W polskiej telewizji przybywa programów rozrywkowych ukazujących małżeństwo jako szczyt kobiecych aspiracji. TVN-owskie show Kto poślubi mojego syna? czy emitowany przez TVP Rolnik szuka żony, fetowane jako „hity jesiennej ramówki”, opierają się na schemacie śmieszno-strasznej rywalizacji kobiet o „rzadkie dobro”, jakim jawi się mężczyzna. Brzydki, gruby, łysy, bez zębów, w brudnym ubraniu, trzymany za rękę przez nadopiekuńczą matkę, fircyk czy gbur – dosłownie każdy mężczyzna kreowany jest dziś na obiekt pożądania tabunów kobiet: pięknych, inteligentnych, zaradnych, zabawnych, a jednak sfrustrowanych „brakiem chłopa” i gotowych na wszystko, by go zdobyć. Jak w parodiującej ten przekaz piosence zespołu Mikromusic, w której utalentowane i piękne kandydatki na miss, prężące się przed niezbyt apetycznym męskim jury, modlą się do losu o zesłanie chłopaka – najpierw z wyższej półki, a później jakiego bądź: pijaka, wariata, palacza.
W kulturze backlashu, czyli reakcji przeciwko zdobyczom feminizmu czy po prostu przeciwko prawom kobiet do równego, godnego, wolnego od przemocy życia, która coraz mocniej wrasta w naszą polską rzeczywistość, opowieść o małżeństwie jako najlepszym z możliwych scenariuszy kobiecego życia jest jedną z kluczowych figur retorycznych. Żerując na nierównościach ekonomicznych (pogłębiającym się rozwarstwieniu), krzyżujących się z nierównościami płciowymi (kobiety wciąż zarabiają mniej niż mężczyźni), backlashowe narracje zagospodarowują niezadowolenie kobiet, z jednej strony kierując je przeciwko feminizmowi jako „odpowiedzialnemu” za emancypację pojmowaną w kategoriach obciążenia obowiązkami zawodowymi (zamiast tylko rodzinnymi), z drugiej zaś podsuwając rozwiązanie w postaci kojących obrazków małżeńskiego szczęścia. Małżeństwo, pojmowane jako wyzwolenie kobiet od ciężaru obowiązków zawodowych, jako przestrzeń samorealizacji i rozwoju ich własnych zainteresowań na koszt męża, kreowane jest na ideał dobrego życia kobiet w Polsce – ideał, o który muszą jednak zawalczyć. Tym samym mężczyzna – narzeczony, mąż – jako dobro szczególnie cenne, a przy tym rzadkie (wszak, jak głosi jeden z backlashowych mitów, rynek kandydatów na męża boleśnie się kurczy), staje się obiektem kobiecych marzeń i tęsknot, rywalizacji i idealizacji. „Niechby pił i bił, byle był” – mówi stare polskie porzekadło, a może jego parodia?, oddając doskonale powikłaną sytuację kobiet w Polsce: rozdartych między realizowanym od najmłodszych lat scenariuszem przysposobienia do życia w małżeństwie a świadomością – gdzieś tam kołaczącą się może? – że małżeńskie życie skrywa mroczne tajemnice, których żadna bajka im/nam nigdy nie zdradzi.
Na koniec dwie refleksje. Pierwsza, zrodzona na marginesie lektury książki Małgorzaty Szpakowskiej Chcieć i mieć (2003), opartej na analizie pamiętników konkursowych oraz listów do prasy pisanych przez kobiety i mężczyzn w Polsce w latach 60. i 90. XX wieku. Szpakowska skoncentrowała się na tych wypowiedziach, w których poruszano kwestie obyczajowe: problemy małżeńskie, rodzicielskie, mieszkaniowe, trudności z godzeniem obowiązków zawodowych i rodzinnych itd. Z ich analizy wyprowadziła wniosek, że w latach 60., kiedy Polki miały stabilne zatrudnienie, a dyskurs publiczny oficjalnie promował równouprawnienie kobiet i mężczyzn, lansując model kobiecości dumnej ze swoich osiągnięć, ambitnej, pragnącej znaczyć coś samoistnie, kobiety w Polsce zdradzały większą wiarę w siebie i przekonanie, że poradzą sobie bez konieczności wspierania się na męskim ramieniu. Dopiero transformacja z jej modelem uelastycznienia rynku pracy, niestabilności zatrudnienia, ale też dyskursem powrotu do naturalnych różnic płci w odpowiedzi na komunistyczny „świat na opak” ożywiła stare lęki kobiet i uruchomiła stare sposoby radzenia sobie z nimi. Małżeństwo ponownie zaczęło być postrzegane jako recepta na kryzys, a mąż jako koło ratunkowe w rzeczywistości, w której możliwości realizacji innych scenariuszy życiowych zostały zablokowane lub mocno ograniczone.
Druga refleksja nasunęła mi się, gdy słuchałam czeskiej piosenkarki Nicky Tučkovej, która szukając „Miłosza z Warszawy” (2013), ostro zakpiła z polskiej męskości – tego „produktu” eksportowego naszej rodzimej kultury patriarchalnej: jego cwaniactwa i ufundowanej na kompleksach megalomanii – a po trosze także z naiwności (by nie powiedzieć głupoty) Polek kupujących swoistego „kota w worku”, i to jeszcze z pocałowaniem ręki. Oto kultura popularna – dla wielu, szczególnie młodych, osób stanowiąca istotny punkt odniesienia – wciąż (i na szczęście!) operuje różnymi modelami kobiecości i męskości, a także podsuwa nam różne scenariusze satysfakcjonującego życia. Mimo iż w dominującym dyskursie heteroseksualne małżeństwo wciąż lansowane jest jako ideał udanego życia rodzinnego, pojawiają się inne przekazy unaoczniające nam, kobietom, że nie jesteśmy na nie skazane. Mężczyzna – narzeczony czy mąż – nie musi więc wyznaczać horyzontu naszego życia. Mało tego. Są w naszej zbiorowej pamięci wzorce innego życia kobiet, przykłady ich samorealizacji poza małżeństwem i rodziną (szczególnie tą tradycyjną, patriarchalną), ślady kobiecej dumy z samodzielnych, niezwiązanych z mężczyznami, dokonań. Są też kultury, wcale nieodległe, tuż za miedzą, w których poślubienie „znanego i bogatego” albo po prostu jakiego bądź mężczyzny nie jest, bo nie musi być ani celem w życiu kobiety, ani środkiem do realizacji tego celu. Może warto im się przyjrzeć. Albo po prostu się rozejrzeć.
2014-07-23 23:40:19
Nie dalej jak kilka dni temu przeczytałam dwa mrożące krew w żyłach – choć napisane językiem „neutralnym” i „zobiektywizowanym”, jakby chodziło o zwykłe relacje medyczne, opisy standardowych zabiegów – artykuły poświęcone nowym „trendom” urodowym wśród dziewczynek i młodych kobiet. Jeden dotyczył mody na tzw. przerwę między udami (ang. thigh gap), która ma być świadectwem „prawdziwej” szczupłości, a drugi coraz większego kobiecego popytu na małe piersi. Pierwszy efekt, a więc przerwę między udami kobiety mają osiągać za pomocą wyczerpujących ćwiczeń, rygorystycznej diety, a w skrajnych przypadkach odsysania tłuszczu i redukcji mięśni, zaś drugi efekt, czyli małe piersi osiąga się tylko za pomocą skalpela. Przerażające są nie tylko opisy zabiegów, którym zdecydowane są poddać się kobiety i dziewczynki, by uzyskać „idealny wygląd”, ale też wywierana na nie presja otoczenia, wyrażana psychoterapeutycznym językiem zachęty, motywacji, by „osiągnęły cel”, „pokonały własne ograniczenia”, to znów uderzająca w ton napiętnowania, wzbudzania poczucia winy. Przerażające jest jednak także wprzęgnięcie w dyskurs urodystyczny języka medycznego, uzasadniającego często bardzo inwazyjne, niebezpieczne dla zdrowia, a nawet życia operacje względami zdrowotnymi (np. za zmniejszeniem piersi przemawiać ma „niesienie ulgi” kręgosłupowi).
Media i kultura popularna są dziś bezwzględne w tropieniu niedoskonałości przede wszystkim kobiecego, choć coraz częściej także męskiego ciała. Zmarszczki, cellulit, rozstępy, odrosty, zaniedbane pięty, żylaste dłonie – obecnie wszystko może być wzięte na celownik, napiętnowane, a następnie odesłane do korekty. Cały sektor mediów plotkarskich, tabloidowych wyspecjalizował się w tropieniu niedoskonałości wyglądu celebrytek i celebrytów, ale też „przeciętnych ludzi”. Latem czyhający za każdym zaułkiem paparazzi polują na zdjęcia aktorek, piosenkarek, modelek w bikini, by następnie za pomocą kółek i strzałek wskazać ułomności ich urody: Czy to najgorsze plażowe ciała show-biznesu?. Ale pilnowanie wyglądu swojego i cudzego często nie wymaga nawet zatrudniania i opłacania profesjonalistów, skoro sami odbiorcy przemocowych treści za pomocą telefonów komórkowych, aparatów i kamer chętnie włączają się w ich reprodukcję, polując na urodowe „monstra” i upowszechniając ich wizerunki, np. na portalach społecznościowych czy specjalnych stronach internetowych.
Tropieniu niedoskonałości wyglądu naturalnego towarzyszy zwykle tropienie wad wyglądu tych, którzy zdecydowali się go poprawić za pomocą skalpela. Wiele i wielu z nas z pewnością widziało wizerunki tzw. pooperacyjnych potworów, a więc tych, które i którzy przesadzili z dawkowaniem botoksu, solarium, silikonu, tych, których operacje się nie powiodły, których oszpeciły i okaleczyły: Operacje plastyczne - coś poszło nie tak.... Napompowane usta, wylewające się z dekoltów sztuczne piersi, gładkie jak zastygłe maski twarze, przeszczepione włosy, spalona sztucznym słońcem skóra – wszystko to, napiętnowane jako „uzależnienie”, ma nas ostrzegać przed „przesadą” w trosce o wygląd. „Przesada” w dbałości o urodę staje się więc rewersem „przesadnego” zaniedbania, co sprzyja wypracowaniu „złotego środka” – dbałości „naturalnej”, uzyskiwanej w domowym zaciszu lub w szczycących się poprawianiem natury w zgodzie z nią samą (sic!) gabinetach kosmetycznych, osiąganej za pomocą coraz droższych kosmetyków i z pomocą nie tańszych porad ekspertów od mody i urody.
W klasycznej już publikacji Mit urody (1990), przetłumaczonej wreszcie na język polski (Czarna Owca, 2014), Naomi Wolf szczegółowo opisuje funkcjonowanie wielkiego biznesu urodowego – kosmetycznego, operacji plastycznych, wspieranego przez psychoterapeutów, wizażystów, stylistów, media – zasadzającego się na zaszczepianiu kobietom kompleksów i ugruntowywaniu ich. Wolf pisze, że każdego dnia miliony kobiet na całym świecie spędzają długie godziny na zabiegach kosmetycznych, za które płacą grube pieniądze. Patriarchat podaje sobie rękę z kapitalizmem, za zakładniczki biorąc kobiety. Czas, energia i pieniądze wydawane przez kobiety na modne ciuchy i ładny wygląd zasilają budżety koncernów kosmetycznych, chirurgów plastycznych, ekspertów od wizerunku, drenując jednocześnie domowe budżety samych kobiet, a także ich siły witalne, które mogłyby zostać spożytkowane gdzie indziej. Godziny spędzone na siłowni, w przymierzalniach, w drogeriach na wybieraniu nowego lakieru do paznokci czy błyszczyka do ust, na przeglądaniu fachowej prasy i oglądaniu programów telewizyjnych z poradami ekspertów, a potem jeszcze przed lustrem, na konsultacjach z koleżankami – nic dziwnego, że kobiety i dziewczynki mają coraz mniej czasu i siły, by rozwijać zainteresowania, talenty, umiejętności inne niż te sprowadzające się do troski o ciało, by kształcić osobowość, widzieć w sobie kogoś więcej niż żywą lalkę Barbie czy kopię Kim Kardashian: Za wszelką cenę chce być jak Kim Kardashian!
Wiem, wiem, zgodnie z tym, co pisał Anthony Giddens w Nowoczesności i tożsamości (1991), żyjemy w czasach, gdy tradycyjny model tożsamości jako opartej na przekazywanych z pokolenia na pokolenie wzorcach, regułach i rytuałach życia płciowego, klasowego, etnicznego itd. został zastąpiony przez koncepcję „ja” w permanentnym procesie wytwarzania samego/samej siebie. W późnej nowoczesności troska o ciało jest częścią stylu życia jednostek, znakiem ich tożsamości. Jak to się jednak dzieje, że w przypadku kobiet ciało i troska o nie jest zawsze i wszędzie sednem egzystencji, wyznacznikiem tożsamości, definicją „ja”? Tu nie ma mowy o „wyborze” czy „stylu życia” – tu jest przede wszystkim silna presja, by kształtować swój byt poprzez kształtowanie swojego wizerunku. „Jesteś tym, co nosisz”, „Jesteś tym, jak wyglądasz” – to mówią dziś hasła na damskich t-shirtach, z dumą (a może z rezygnacją?) obnoszone przez ich właścicielki.
Od jakiegoś czasu celebrytki (także w Polsce) – chyba najbardziej narażone na obstrzał spojrzeń, ale też z racji swej widzialności pełniące często funkcje wzorcotwórcze – biorą udział w różnych akcjach medialnych promujących naturalny wygląd (sesje bez makijażu, bez morderczej diety, bez retuszu) i/lub otwarcie protestują przeciwko terrorowi mody i urody: Beyonce nagrała piosenkę "Pretty Hurts", w której wskazała na szkodliwy wpływ konkursów piękności na psychikę kobiet i dziewcząt – wyczerpującą i kosztowną, okupioną bólem i stresem pogoń za pięknem, która może złamać życie – zaś Colbie Caillat nagrała piosenkę "Try", w której zachęca kobiety do wyłamania się z opresywnych kanonów urody.
Przyglądam się tym próbom z zainteresowaniem. Żyjemy bowiem w czasach, w których media i kultura popularna pełnią nie tylko funkcje rozrywkowe, ale też informacyjne, wychowawcze, wzorcotwórcze. Jeśli młode kobiety i dziewczynki dzięki tym przekazom choć trochę odczują, że nie muszą się tak mocno starać, by swoim wyglądem wpasować się w kanon (który przecież ma to do siebie, że wciąż się zmienia), by sprostać oczekiwaniom otoczenia, to wspaniale: każda próba przeciwstawienia się ogłupiającej i przemocowej tyranii piękna zasługuje na wsparcie.
Warto jednak pamiętać, że świat mediów i show-biznesu sam kieruje się bardzo restrykcyjnymi zasadami urodystycznymi jako ten, który opiera się przede wszystkim na wizerunku, wyglądzie, ciele. Jego przekaz nigdy nie będzie więc wywrotowy, bo oznaczałoby to zakwestionowanie reguł, które go ustanowiły. Medialny i popkulturowy przekaz dotyczący urody jest i będzie pęknięty, bo same celebrytki i celebryci protestujący przeciwko dławiącym standardom idealnego wyglądu ostatecznie uginają się pod presją, np. związaną z utratą pracy. W polskich mediach roi się w ostatnim czasie od wypowiedzi aktorek i piosenkarek, które skarżą się, że wyśmiewa się je z powodu kilku nadprogramowych kilogramów (Ewa Farna), którym nie daje się taryfy ulgowej, nawet gdy chorują (Dominika Ostałowska), którym nieustannie grozi się wymianą na „nowszy model” – młodszy, ładniejszy, szczuplejszy. Niektóre, jak Halina Mlynkova, tak sobie biorą do serca te realne czy urojone groźby, że głodzą się tygodniami, a potem mdleją na scenie z wyczerpania. Co nam to mówi o roli artystki w społeczeństwie, co nam to mówi o roli kobiety? Co nam to mówi o systemie, w którym „opakowanie” jest ważniejsze niż „zawartość”?
Dlatego powtórzę: siostry-feministki, czas na powrót przyczepić się do urody! Czas skończyć z powtarzaniem, że kobiety mają wybór, że dbałość o wygląd poprawia ich samopoczucie. W większości przypadków nie mają wyboru, bo dbałość o wygląd to dziś bardziej niż kiedykolwiek kobiece „być albo nie być” – w związku, w rodzinie, w grupie rówieśników, w kręgu przyjaciół, w miejscu pracy; nie mają wyboru, bo ten ogranicza się do wpasowywania się w aktualnie obowiązujące wzorce piękna. W większości przypadków troska o urodę nie poprawia też samopoczucia kobiet, ale je pogarsza – jest przyczyną frustracji, obsesji, uzależnień, depresji, bywa, że prowadzi do uszczerbków na zdrowiu, a nawet śmierci. Nie ma też co ulegać połajankom tych, którzy uważają, że walka z urodyzmem to „temat zastępczy”, bo kobiety mają ważniejsze problemy niż przemocowe kanony piękna. Kobiety mają wiele problemów, ale w sytuacji, w której ciało traktowane jest jako narzędzie komunikacji międzyludzkiej, pracy, jako wyznacznik tożsamości, nie można zostawiać kobiet samych z tym, co bywa polem ich walki codziennej, żmudnej, bez końca. Bo ciało jest polem walki i kobiety (a także coraz częściej mężczyźni) to wiedzą.
Walka z urodyzmem to nie tylko walka z wyidealizowanymi wizerunkami piękna, z nierzeczywistymi wzorcami urody, ale przede wszystkim z tymi instytucjami, które zarabiają na rozbudzaniu naszych kompleksów, wdrukowywaniu nam lęków odnośnie tego, jak wyglądamy. To także walka z dyskursami eksperckimi, medycznymi, psychologicznymi, medialnymi, popkulturowymi, które uprawomocniają działanie tych instytucji. Czas znów przyczepić się do nich, bo jedno jest pewne – one nie odpuszczą.
2014-03-10 23:14:01
Nie o promocji Kamieni na szaniec chcę jednak pisać, choć sposób jej prowadzenia niewątpliwie składa się na interesujące mnie zjawisko. Otóż to, co mnie uderza, gdy oglądam polskie patriotyczne produkcje ostatnich lat, takie jak Kamienie na szaniec czy prawdziwy hit telewizyjny – serial Czas honoru (którego siódmy sezon właśnie powstaje) – to zauważalna zmiana w sposobie pobudzania u odbiorcy (szczególnie młodego) uczuć patriotycznych, rozbudzania jego/jej fascynacji narodową historią, jak też manifestowania tych uczuć i fascynacji w codziennym życiu. Nie ma się co oszukiwać: walczący o widza nacjonalistyczny przekaz nie wygrywa dziś za sprawą snucia smętnych opowieści o męczeństwie narodu, ubeckich katowniach, torturach, podłości władzy (choć to wszystko i tak się w tym przekazie znajdzie), ale dzięki konsekwentnemu eksponowaniu niezłomności bohaterów narodowych, ich dzielności i sprytu w kiwaniu władzy, aż do ostatecznego jej wykiwania. Dynamiczna akcja, szybkie ujęcia i mocny muzyczny akord mają wyrobić lub wzmocnić w wychowanych na komputerowych grach widzach przekonanie, że wojna to przygoda – ekscytujące przeżycie złożone ze spiskowania, krycia się po kanałach, biegania po lasach, strzelania do przeciwnika (z założeniem, że to on zostanie trafiony), w otoczeniu wiernych druhów, z nagrodą w postaci zachwyconych kobiecych spojrzeń. Jest to też zawsze wojna zwycięska: jednak nie za lat pięćdziesiąt, ale tu i teraz, i nie w kategoriach moralnych, ale realnych, namacalnych faktów, przeliczalnych na ofiary po stronie wroga i zwieńczone sukcesem operacje odbicia/przejęcia/porwania/przechwycenia/ucieczek „naszych” i przez „naszych”. W dobie Internetu i telefonów komórkowych, szybkich transakcji i przesyłu danych opowieść o zwycięstwie, które przyjdzie za kilka lat, nikogo nie porywa, wręcz nudzi, usypia – jak w korporacji rezultatów oczekuje się tu na wczoraj.
Historia oglądana na ekranach kin czy telewizorów to jednak nie wyłącznie sekwencja zdarzeń – obrazków bardziej niż dialogów, co akurat w dobie Instagramu zapewne nikogo specjalnie nie dziwi. Historia to dziś przede wszystkim bohaterowie: młodzi, piękni, zdolni chłopcy i dziewczęta, z dobrych (inteligenckich, patriotycznych) domów, modnie ubrani i perfekcyjnie uczesani. To ostatnie wydaje się szczególnie ważne w czasach, gdy sposób, w jaki się nosisz, czeszesz i zdobisz, decyduje o tym, kim jesteś.
O bohaterach i bohaterkach Czasu honoru czy Kamieni na szaniec z całą pewnością możemy powiedzieć, że są trendy & hot: ich włosy są falowane dokładnie tam, gdzie powinny, i wygolone dokładnie tak, jak powinny; ich ubrania są zawsze czyste i schludne, utrzymane w modnym retro-stylu (trendy mody męskiej wyznaczają niezmiennie skórzane kurtki, oficerki i solidne paski do spodni, za którymi nonszalancko zatknięte pozostają zawsze sprawne pistolety; kanon mody damskiej określają zaś zwiewne sukienki w kwiatki, plisowane spódniczki i bufiaste bluzeczki, sweterki zapinane na guziczki i pantofelki na – choćby niewysokim, ale jednak! – obcasie). Prasa kobieca i lifestylowa już kilka razy publikowała sesje zdjęciowe nowych bohaterów polskiej masowej wyobraźni i za każdym razem modne stylizacje oraz pozy aktorów-modeli wzmacniały jeszcze filmowy przekaz: oto wojna jest szykowna, podniecająca, sexy. Jest zaś taka, bo jak żadne inne wydarzenie eksponuje różnicę płci, umacnia tradycyjne wyobrażenia o naturalnych, niezmiennych, niemal zakonserwowanych przez wieki rolach płciowych i relacjach między płciami – wbrew feministkom, genderystom i lewakom, którzy tak zdefiniowany porządek usiłują zakwestionować.
Dogmatowi wojny, która jest zróżnicowaną płciowo przygodą – zróżnicowaną ilościowo i jakościowo – twórcy współczesnego pop-nacjonalistycznego przekazu pozostają ostentacyjnie wierni. Wystarczy spojrzeć na filmowe czy serialowe czołówki, billboardy i plakaty, a przede wszystkim przyjrzeć się scenom w polskich produkcjach patriotycznych, by dostrzec, że mężczyźni dominują w nich, przeważają liczebnie nad kobietami, ale też pokazywani są w sposób mogący uchodzić za bardziej atrakcyjny. Uwagę widzów przyciągają więc cechy tradycyjne postrzegane jako męskie: odwaga, aktywność, niepokorność [sic!], unikanie kompromisów, orientacja na sukces – tak cenione w kulturze indywidualizmu i rywalizacji, w równym stopniu historycznej, na polu bitwy, jak też tej współczesnej, w korporacji. Charakterystyczną dla mężczyzn waleczność i konkurencyjność dopełniają takie cechy i postawy, jak braterstwo, lojalność wobec towarzyszy broni, wierność wspólnym ideałom – niezwykle przydatne tam, gdzie idzie o budowanie i wzmacnianie (narodowej) wspólnoty, którą nie wstrząśnie żadna zmiana, której nie zagrozi żadna siła. To męskie relacje homospołeczne definiują dziś (i zawsze) polską wspólnotę narodową: jest ona zbudowana na „męskich wartościach”, a wzajemne uczucia mężczyzn do mężczyzn, ich emocje i pragnienia wyrażane są w jej obrębie w jeden tylko dopuszczalny sposób – ten zapośredniczony przez miłość do ojczyzny. Mężczyźni mogą się zatem pocieszać, obejmować, poklepywać, przytulać, ale w sposób demonstracyjnie nieerotyczny: erotyka i seks zarezerwowane są dla kobiet, które całuje się i z którymi leży się w łóżku, by nie pozostawiać wątpliwości co do „prawdziwie męskiej” orientacji seksualnej.
Nie wiem, czy do reżysera Kamieni na szaniec dotarły echa politycznej awantury, rozpętanej za sprawą interpretacji powieści Aleksandra Kamińskiego przez Elżbietę Janicką: oto badaczka wskazała, że przyjacielska relacja „Rudego” i „Zośki” nosi znamiona miłosnego związku, w którym lojalność i wierność łączą się z ciepłem, czułością i głęboką intymnością (ogłoszenie tego odkrycia doprowadziło prawicowe środowiska do takiej furii, że zaczęły się one domagać usunięcia Janickiej z Polskiej Akademii Nauk). Niezależnie jednak, czy Robert Gliński słyszał o całej sprawie, czy nie, zrobił wiele, by nikt już nie miał wątpliwości co do heteroseksualnej orientacji głównych bohaterów: seksualna sprawność „Rudego” i „Zośki”, tak ochoczo demonstrowana wobec ich partnerek, zaniepokoiła wręcz niektórych odbiorców z prawicowych kręgów, którzy tym razem żarliwie zaprotestowali przeciwko ostentacyjnej seksualizacji harcerzy – wzoru czystości, a jeśli namiętności, to tylko wobec ojczyzny.
Spór o Kamienie na szaniec – książkę i film – odsłania silną prawicową fiksację, niemal obsesję na punkcie męskiej tożsamości seksualnej: ma być ona demonstracyjnie heteroseksualna, bez cienia podejrzeń o homoseksualne ciągoty, a zarazem nieostentacyjna, czysta, wyprana z seksualnych gestów wobec kobiet, w całości przekierowana na uczucie do ojczyzny-matki.
W tym samym czasie seksualność kobiet pozostaje niewidoczna, przezroczysta, nie mieści się w kręgu zainteresowań twórców polskiego przekazu pop-nacjonalistycznego. Rola kobiet tradycyjnie już zresztą ogranicza się w tym przekazie do roli żony, matki bądź narzeczonej, która wspiera swojego mężczyznę, dodaje mu ducha, czeka na niego, ewentualnie opłakuje jego uwięzienie czy śmierć. Bywa też jednak, jak w serialu Czas honoru, że kobieta stanowi najsłabsze ogniwo patriotycznej opowieści: element niepewny, bo podatny na skaptowanie przez wroga – w sposób dobrowolny, gdy sama oddaje swe ciało w zamian za coś (jedzenie, informację, wolność, dostatek), bądź pod przymusem, gdy zostaje zniewolona, zgwałcona – lub też z „prymitywnych”, pragmatycznych pobudek (np. pragnienia stabilizacji, pokoju, pracy, domu) sabotujący „wyższe”, szlachetne działania mężczyzn (takie jak kontynuowanie walki zbrojnej po oficjalnym zakończeniu wojny). Koniec końców staje się jasne, że „wojna to męska sprawa”, w której kobiety powinny stać z boku i nie przeszkadzać, jeśli nie potrafią pomóc.
Warto wszakże zauważyć, że pewne odpryski dyskursu emancypacyjnego – spod znaku kobiecej siły, a nie tylko ofiary – przenikają dziś także do pop-nacjonalistycznych produkcji: oto pojawiają się w nich kobiety walczące z bronią w ręku, towarzyszące mężczyznom w niezłomnej, wytrwałej walce z wrogiem, dotrzymujące im kroku w kanałach i w lasach, znoszące niewygody, tortury, równe im w cierpieniu i śmierci. Taką dzielną kobietą, żołnierką wyklętą, jest na przykład „Ruda” (bohaterka Czasu honoru) czy „Inka” – patronka płyty Panny wyklęte Dariusza Malejonka, wydanej przez Fundację Niepodległości w ramach obchodów Roku [sic!] Żołnierzy Wyklętych. Symptomatyczne jest jednak to, że w przedstawieniach tych „kobiet niezłomnych” dominuje nie tyle rys dzielności w walce, sprytnego rozgrywania wroga, zręczności, zimnej krwi, chłodnego planowania wojskowych operacji (tak charakterystyczny dla przedstawień męskich bojowników o wolność), ile męczeństwa, krwi. Starannie, precyzyjnie, by nie powiedzieć z przyjemnością, erotyczną wprost fascynacją, filmowane są sceny przesłuchań (w tym tortur) „żołnierek wyklętych”. Natrętny, penetrujący najazd kamery na podbite oczy, potargane włosy, bladą skórę, popękane usta, poszarpane ubranie – jest coś perwersyjnego w tych przedstawieniach przemocy wobec kobiet w pop-nacjonalistycznych przekazach. Opisała to już kiedyś Maria Janion: najpiękniejsza, najbardziej podniecająca jest Polka/Polonia sponiewierana, zdeptana, cierpiąca, umęczona – tylko taka jest w stanie obudzić z odrętwienia naród złożony z mężczyzn-synów, poderwać go do walki, rzucić na ratunek kobiecie-matce, bez ryzyka kastracji, bez groźby utraty męskości.
Budzenie narodu do patriotycznego czynu odbywa się dziś na wiele sposobów, a szeroko pojęta kultura popularna odgrywa w tym procesie niebagatelną rolę. Koncerty, historyczne rekonstrukcje, muzea z kącikami gier i zabaw dla dorosłych i dzieci (wybija się na tym polu Muzeum Powstania Warszawskiego, choć i inne, dzięki dotacjom państwowym, na wyścigi troszczą się o uatrakcyjnienie swej oferty) – współczesny przekaz nacjonalistyczny jest nastawiony na różne grupy docelowe, spersonalizowany, ale przede wszystkim mocno interaktywny: apeluje do odbiorcy o włączanie się w patriotyczną narrację, zaprasza do utożsamiania się z narodowymi bohaterami, wzywa do pamiętania. W jednym ze zwiastunów Kamieni na szaniec któryś z bohaterów przemawia w imieniu „pokolenia Kolumbów” do widza, którego czyni bezpośrednim spadkobiercą polskiej tradycji walki. Teledysk do piosenki Jedna chwila z płyty Panny wyklęte zaświadcza, że śmierć „Inki” nie poszła na marne: oto współczesne Polki – w różnym wieku i stanie cywilnym, wykonujące różne zawody – spotykają się, by oddać hołd swej przodkini i przekazać pamięć o niej kolejnym pokoleniom Polek (w tym momencie kamera zatrzymuje się na ciążowym brzuchu jednej z kobiet). Z kolei do promocji tegorocznego warszawskiego „Biegu Ludzi Honoru Wilczym Tropem” z okazji Dnia Pamięci Żołnierzy Wyklętych wykorzystano zapowiedź udziału w imprezie aktorów z serialu Czas honoru – dosłownie wskrzeszających z martwych postaci „wyklętych bohaterów”.
Szczególnie ten ostatni przykład pokazuje, jak za sprawą popkultury historia ożywa dziś, jak natrętnie wzywa nas do czynu (choćby skromnego uczestnictwa w imprezie sportowej), jak wdrukowuje nam obowiązek pamiętania, podtrzymania ciągłości. Zacierają się granice między fikcją a faktami, między kreacją artystyczną a rzeczywistością. Narodowi bohaterowie osaczają nas, zaczepiają, domagają się uwagi.
A gdyby tak odmówić im – i sobie – tej przyjemności?
2014-01-27 22:40:41
Oglądam inny serial. Zachodni, tzw. jakościowy (quality drama), z posttradycyjną rodziną w centrum akcji. Posttradycyjną, czyli nieformalną, partnerską. Partnerka dowiaduje się, że jej partner buduje równolegle inny związek. Informuje ją o tym kobieta, z którą jej partner się spotyka, a on to potwierdza. Wszyscy troje są świetnie wykształceni, obracają się w środowisku wielkomiejskich elit intelektualnych i artystycznych. W tym środowisku zdrady nie nazywa się zdradą, a kochanki nie określa się mianem kochanki. Tu, na określenie tego, co zaszło między państwem, używa się innego, posttradycyjnego słowa „poliamoria”. I tak partnerka dowiaduje się, że jest częścią poliamorycznego związku, który tworzą autonomiczne jednostki, wolne od „mieszczańskiej zazdrości i posesywności”. Nie wiedziała, ale się dowiedziała. A skoro już wie, to powinna tę sytuację zaakceptować. Odcinek kończy się w momencie, gdy bohaterka ma oznajmić swoją decyzję partnerowi i jego (swojej?) nowej partnerce.
O zjawisku poliamorii od jakiegoś czasu jest głośno. Dwa lata temu na polskim rynku wydawniczym ukazała się książka Dossie Easton i Janet Hardy „Puszczalscy z zasadami” – poradnik dla osób żyjących w miłosnych wielokątach, w ubiegłe wakacje prasa uczyniła z poliamorii jeden z tematów sezonu ogórkowego. Opublikowane zostały wtedy wywiady z polskimi poliamorystami i poliamorystkami, obficie okraszone komentarzami socjologów, psychologów i seksuologów. Temat jest medialny i popkulturowo nośny (by wspomnieć choćby serial HBO „Big Love”, emitowany w Stanach Zjednoczonych w latach 2006-2011). O co w nim chodzi?
Źródłosłów „poliamorii” jest grecko-łaciński, w tłumaczeniu oznacza „wielomiłość”. To, jak się dowiadujemy, „praktyka, chęć lub akceptacja zaangażowania w związek miłosny z więcej niż jedną osobą w tym samym czasie, za zgodą i wiedzą wszystkich tworzących dany związek osób”. Tyle definicja. Podejrzliwość badawcza skłania do zadania dwóch pytań na początek. Po pierwsze, kiedy dokładnie dochodzi do ujawnienia związku jednej osoby z innymi – nie przed światem, znajomymi, otoczeniem, ale przed samymi zainteresowanymi? Po jakim czasie od nawiązania takich relacji: od razu, po tygodniach, miesiącach, latach (i jak wobec tego nazwać układ sprzed ujawnienia)? I kto miał(a)by taki poliamoryczny związek ujawnić: „stary/stały” partner(ka) czy osoba/osoby „dochodzące”? A może rzecz wiadoma jest od początku, jest sprawą umowy między zainteresowanymi? Jeśli tak jednak, to czy wszyscy dokładnie znają „regulamin”: swoje prawa i obowiązki, a także zasady, na jakich mogą się z takiego układu „wypisać” lub na starcie odmówić uczestnictwa? W tym miejscu nasuwa się też drugie – chyba nawet istotniejsze – pytanie: jak uzyskać zgodę wszystkich osób zaangażowanych w poliamoryczną relację? Jak upewnić się, że zgoda taka wynika z przekonania, a nie na przykład ze strachu przed utratą bliskiej osoby, która zakochała się w kimś innym?
Czepiam się, wiem. Jednak o tym, że ze zgodą (świadomą, niewymuszoną) osób pozostających w poliamorycznych związkach bywa różnie, przekonałam się po przeczytaniu listów i wspomnień francuskiej filozofki i feministki Simone de Beauvoir. Przez lata pozostawała ona w bliskim intelektualno-przyjacielsko-miłosnym związku z filozofem Jean-Paulem Sartrem, do którego dołączali i odłączali się różni nowi partnerzy płci obojga. Przez lata Sartre i de Beauvoir imponowali znajomym i nieznajomym (szczególnie młodym) ludziom swoją relacją, wyglądającą na równą, partnerską, pozbawioną komponentu mieszczańskiej zazdrości i wyłączności. Jako para stali się ikoną lewicowo-feministycznej elity w powojennej Europie i – dzięki podróżom i spotkaniom z sympatyk(cz)kami i czytelni(cz)kami – poza nią. Wszystko pięknie. Do czasu, gdy wyszło na jaw, że de Beauvoir nie do końca odnajdywała się w tym układzie, że spalała się w poczuciu zazdrości. Nie tylko o uczucia bliskiego człowieka, ale też o pozycję mężczyzny, który rozkwitał w otoczeniu coraz młodszych i coraz bardziej wpatrzonych w niego kochanek, podczas gdy ona, kobieta, starzejąc się wypadała z obiegu spojrzeń, podziwu, uznania.
W wypowiedziach de Beauvoir na temat jej relacji z Sartrem daje się wyczuć pęknięcie: zachwyt i uwielbienie dla „mistrza” mieszają się z zazdrością, podszytą wstydem. Filozofka wstydzi się swoich uczuć, które wymykają się pięknym teoriom wyznawanym przecież przez nią: o emancypującej sile miłości bez wyłączności, o równości i wolności w związku autonomicznych jednostek, o rezygnacji z ograniczającej partnera zazdrości. Głosiła je całe życie, pisała o nich, ba!, żyła według nich. A jednak nie udało się jej do końca zapanować nad tym, co w teorii brzmi pięknie, zaś w życiu – bywa – wychodzi trywialnie.
Albo inny przykład – historia burzliwego małżeństwa poety Władysława Broniewskiego i pisarki oraz działaczki komunistycznej Janiny Broniewskiej. Doskonale się czyta wspomnienia Broniewskiej, szczególnie fragmenty poświęcone „rodzinie z wyboru”, którą stworzyła z przyjaciółką Wandą Wasilewską i jej mężem Marianem Bogatką, lub te opisujące „rodzinę patchworkową”, którą zbudowała z Broniewskim i ich wspólną córką Anką, swoim drugim partnerem Romualdem Gadomskim (z którym miała syna Stasia), partnerką (i późniejszą żoną) Władysława Marią Zarębińską i jej córką Majką ze związku ze Zbigniewem Kornackim. Spisując swe wspomnienia w latach 60. i 70. XX wieku, a pamięcią sięgając do okresu przedwojennego, Broniewska posłużyła się kategoriami, które wyprzedzały swój czas. „Rodzina z wyboru”, „rodzina patchworkowa” – nie trzeba wcale Judith Butler, by nazwać to, czego była częścią. A że pisała o tym zabawnie, z lekką ironią, a nawet kpiną z oburzonych takim układem „mieszczuchów” – to wszystko nadało wspomnieniom Broniewskiej posmak manifestu obyczajowego i politycznego, lewicowo-feministycznego wyzwania rzuconego światu mieszczańskich, patriarchalnych konwenansów. I tylko uważna lektura pozwala dostrzec, jak bardzo w poliamoryczny układ pisarka została „wrzucona” przez niestroniącego od romansów męża, jak starannie – stawiana pod ścianą – w y u c z y ł a się otwartości i akceptacji miłosno-seksualnych wielokątów, po drodze tłumiąc zażenowanie i zazdrość.
Poliamoria wydaje się fantastyczną ideą: ekstatyczną, uskrzydlającą; realizacją marzenia ludzkości o równości, podmiotowości i godności w tych najbardziej intymnych wymiarach relacji międzyludzkich. Kłopot zaczyna się wtedy, gdy wykorzystuje się ją jako parawan do przysłonięcia bardzo tradycyjnych zachowań i postaw, gdy czyni się z niej alibi dla uczynków, które pod inną nazwą mogłyby się wydać trywialne, banalne. Na przykład takich jak zdrada, skok w bok, prowadzenie równoległych żyć itd. Całkiem mieszczańskich – po mieszczańsku wygodnych i bynajmniej nie heroicznych.
Kłopot może być też inny: oto ta z założenia równa, niehierarchiczna relacja autonomicznych podmiotów może stać się (od początku jest?) układem, w którym jedne osoby mają więcej korzyści – emocjonalnych, intelektualnych, materialnych – niż inne; w którym jedne osoby mają – nazwijmy rzecz po imieniu – władzę, podczas gdy inne są jej pozbawione. Osoby, które „wychodzą” z takiego układu skarżą się niekiedy, że przypomina on układ słoneczny – z jednym dużym ciałem niebieskim i kręcącymi się wokół niego satelitami. Im satelit więcej, tym ciało-centrum bardziej błyszczy, tym jest bardziej wyeksponowane, zupełnie jakby ściągało energię ciał krążących, wirujących wokół.
Mam wreszcie z poliamorią kłopot trochę podobny do tego, jaki z rewolucją seksualną (przynajmniej z jej początkową fazą) miały i mają niektóre zachodnie feministki. Oto „nowoczesność” i „postępowość” poliamorycznych układów w pewnych środowiskach – zwłaszcza chcących uchodzić za „nowoczesne” i „postępowe” – trafia rykoszetem w tych, którzy nie do końca mają ochotę robić ze swojego życia laboratorium do testowania wszystkich teorii, z którymi się stykają. Ich opór czy wyraźny sprzeciw odczytywany bywa jako przejaw „tradycjonalizmu” czy „zablokowania” emocjonalnego i/lub seksualnego. Podobnie w latach 60. XX wieku interpretowano sprzeciw wielu kobiet, w tym deklarujących się jako feministki, wobec uprawiania seksu z każdym chętnym mężczyzną (czy kobietą) w imię seksualnego wyzwolenia ludzkości. Dziś wiele z nich przyznaje, że wywierana (szczególnie) na kobiety presja na uprawianie seksu była w dobie rewolucji seksualnej nie mniejsza niż presja kultury tradycyjnej na wstrzymywanie się od kontaktów seksualnych.
Czego dowiemy się za lat kilkadziesiąt o dzisiejszych praktykach i praktyczkach poliamorii?
2014-01-09 23:41:15
Dobiega końca czas podsumowań minionego roku. Wybieramy najlepsze książki, płyty, teledyski, typujemy zasłużonych ludzi i najpopularniejsze programy rozrywkowe. W tym morzu zestawień moją uwagę przykuły rankingi "modowych sukcesów i porażek 2013 roku", z upodobaniem tworzone nie tylko na portalach plotkarskich, ale też tych jak najbardziej serio, informacyjnych. Właściwie nie da się ich nie zauważyć, zwłaszcza tych krytycznych: wielkim, krzykliwym nagłówkom, piętnującym krajowy i zagraniczny "modowy kicz, obciach, wiochę", towarzyszą bowiem równie wielkie zdjęcia, eksponujące za ciasne spodnie z ekologicznej skóry, błyszczące sukienki z falbankami, kombinacje piór i cekinów, połączenia dresów i szpilek. Wszystko w nadmiarze albo w niedoborze, nie finansowym jednak, a estetycznym, smakowym. Na cenzurowane trafiają wielkie gwiazdy i drobne gwiazdki, celebryci i celebrytki. To przede wszystkim ich "modowe wpadki" rejestruje czujne oko i czuły sprzęt fotograficzny paparazzi, to ich kreacje z detalami relacjonują i analizują "modowi eksperci". Ale nie brakuje też surowych ocen strojów "przeciętnych ludzi": w tym przypadku rolę lustratora i cenzora pełnią często krewni, znajomi, sąsiedzi lub zupełnie obcy ludzie, którzy za pomocą zwykłych telefonów komórkowych uwieczniają "polską modową tandetę".
Nie da się nie zauważyć, że w 2013 roku wzrosło zainteresowanie mediów sposobem ubierania się Polaków i Polek, którego zwieńczeniem stają się wspomniane roczne rankingi modowe. W prasie kobiecej, plotkarskiej, lifestylowej na dobre zagościły rubryki z gatunku "hot or not", a zatem takie, w których drobiazgowej ocenie poddaje się modowe trendy w kraju i za granicą: chwali "wyczucie kolorów", "śmiałe zestawienia dodatków", lub – częściej! – gani "złe połączenia tkanin", "niedobry fason", "brak wyczucia proporcji". Na odpowiednio powiększonych zdjęciach, dodatkowo zakreślone (abyśmy ich przypadkiem nie przeoczyli), obserwować możemy fałdki tłuszczu wylewające się z za ciasnych spodni, zwaliste plecy w zbyt kusych t-shirtach, rozdeptane klapki założone do białych skarpet i spodni typu bermudy. Brrr.
Modowy obciach śledzić możemy także w Internecie, na blogach w rodzaju "Faszyn from Raszyn", założonych wyłącznie w jednym celu: wytropić i obśmiać. Tu już nawet nie potrzeba komentarza, zdjęcia mówią same za siebie: jesteśmy "modowym Trzecim Światem".
Tym, którzy nie czytają prasy, a do Internetu zaglądają sporadycznie lub wcale, z edukacyjną ofertą modową spieszy telewizja. Tu oprócz zagranicznych fashion show, takich jak "Trinny i Susannah ubierają Polskę", "Czary-mary Goka" czy "Operacja: Stylówa", znajdziemy rodzime produkcje w rodzaju "Sablewskiej sposób na modę". Ich scenariusz jest prosty: zgłaszającym się do programu "ofiarom mody" na odsiecz ruszają eksperci – styliści i wizażyści – którzy w pierwszej fazie dokonują przeglądu garderoby i oglądu sylwetki delikwentki lub delikwenta, a następnie radzą, co zatrzymać, a czego się pozbyć, co zatuszować, a co wyeksponować. Wpisana jest w te programy religijna formuła winy i odpuszczenia grzechów: po przyznaniu się do "modowych występków" uczestnicy obiecują poprawę, a wszystko to pod czujnym okiem eksperta-kaznodziei, który/a wprawdzie napomina, ale i rozgrzesza, karci, ale i przynosi pocieszenie. Jest spowiedź, jest pokuta, jest i obietnica zbawienia.
Wszyscy znamy powiedzenie, że nie szata zdobi człowieka. Jednak o tym, iż należy je włożyć między bajki, przypomina nam się dziś nieustannie. W zamian rzesze stylistów, projektantów, szafiarek, blogerek i dziennikarek modowych, a także autorów poradników poświęconych ubraniowemu savoir-vivre’owi przywołują inną zasadę: jak cię widzą, tak cię piszą. W ślad za nią wyliczają nasze modowe błędy, wpadki, niedopatrzenia, by następnie zasypać nas dobrymi ubraniowymi poradami, za realizację których przychodzi nam słono płacić. Płacimy nie tylko realnie, kupując coraz więcej i coraz drożej, stawiając na "dobre marki", których towary mają pomóc nam się wyróżnić z coraz bardziej homogenicznego tłumu, ale też mentalnie, psychologicznie, instalując w sobie lustratora i cenzora wyglądu swojego i innych ludzi. Bardziej niż kiedykolwiek wcześniej o wartości człowieka świadczy w Polsce (choć nie tylko tu, rzecz jasna) jego/jej wygląd i strój. Polityków oceniamy nie na podstawie poglądów, ale sposobu, w jaki marynarka komponuje się krawatem, a polityczki – głębokości dekoltu sukienki i wymodelowania fryzury. Z upodobaniem komentujemy defekty fizyczne oraz modowe wpadki ludzi znanych i nieznanych, jednocześnie drżąc w obawie, że sami trafimy w końcu na jakąś czarną ubraniową bądź urodową listę.
Szczególnie boją się tego dziewczynki i kobiety – od wieków oceniane przede wszystkim na podstawie wyglądu. I szczególnie one poddają się urodowemu i modowemu treningowi, który obiecuje pewność siebie, a zaszczepia coraz silniejszy lęk. Kobiety przeważają wśród uczestniczek programów z gatunku makeover (przemiana), to one kupują więcej poradników i prasy z zaleceniami ekspertów, i to one częściej trafiają na listy najlepiej bądź najgorzej ubranych osób w polityce, biznesie, mediach itd. Co znamienne jednak, kobiety przeważają w jeszcze jednej grupie: ekspertek od mody i urody, analityczek stylu, trenerek smaku i gustu innych kobiet. Zdaniem Angeli McRobbie, brytyjskiej badaczki kultury popularnej, kobiety – przede wszystkim młode, pochodzące z klasy średniej – uczyniły ze swego kapitału kulturowego, obejmującego m.in. wyczucie smaku i estetyki, chodliwy towar na późnokapitalistycznym rynku. Przez dziesięciolecia uczone dobrych manier, reguł gustownego ubioru, makijażu i fryzury, zasad doboru kolorów i tkanin, różne Kasie Tusk i Jolanty Kwaśniewskie sprzedają dziś swoje umiejętności innym – kulturowo niedokapitalizowanym – kobietom. I to sprzedają po wysokiej cenie, stając się bardzo pożądanymi agentkami kapitalizmu i promotorkami klasowej dystynkcji. Nawet one jednak nie uchronią się przed bezwzględnością patriarchalnej logiki, która niezmiennie ustawia je w pozycji obiektu męskiego spojrzenia.
W nowym roku dobrze by było przerwać to błędne – i stresujące! – koło spojrzeń i ocen mody i urody własnej i cudzej. Niestety to chyba jednak wciąż tylko pobożne życzenie. Media już wpadły bowiem na trop sylwestrowych żenad modowych. Aktualnie za ubraniowy mega kit czy kicz uchodzi kreacja Maryli Rodowicz. Kto będzie następny?
2013-12-30 19:58:42
Co ciekawe jednak, media, które od święta alarmują, że Polacy i Polki coraz mniej chętnie troszczą się o schorowanych i wiekowych krewnych, same niezwykle rzadko stawiają w centrum swego przekazu takie właśnie osoby: starsze i chore. Zdarza się to najczęściej przy okazji politycznych sporów o waloryzację rent i emerytur bądź jak teraz, pod koniec roku, kiedy obrazki stojących w kolejkach do lekarza staruszków służą do zilustrowania medialnych doniesień o problemach służby zdrowia. Rzut oka na seriale i reklamy pozwala stwierdzić, że rodzima popkultura także nie ukochała osób starszych i z problemami zdrowotnymi. Króluje młodość i dobre zdrowie, uroda i wydajność.
Bywa oczywiście, że emeryci i emerytki goszczą na ekranach naszych telewizorów. W takich serialach jak "Klan", "M jak miłość" czy "Barwy szczęścia" spotkamy ich na pewno. Kobiety pojawiają się w nich zwykle w charakterze nianiek, kucharek i powiernic rodzinnych sekretów, zaś mężczyźni podstarzałych amantów lub zdziecinniałych urwisów, grających na nosie swoim żonom. Właściwie nie wiadomo, która rola jest gorsza: czy całkowicie przypisanej do rodziny, pełniącej funkcje usługowe babci, czy też może na poły śmiesznego, na poły żenującego dziadka, który skory jest wprawdzie do żartów, ale samodzielnie nie zrobi sobie nawet herbaty?
Ze starszymi mężczyznami producenci polskich seriali wyraźnie mają kłopot. Rola seniora, głowy rodu nie cieszy się takim szacunkiem jak kiedyś. Mądrości życiowe dziadków trącą myszką, a ich patriarchalna surowość i powściągliwość nie przydają się tam, gdzie liczą się "umiejętności miękkie": zdolność słuchania, empatia, łatwość udzielania porad (w tych celują kobiety). Starsi mężczyźni mogą więc w serialach co najwyżej uwodzić lub psocić, co być może ociepla ich wizerunek, ale nie sprzyja poważnemu traktowaniu. Zarówno w roli amantów, jak i podstarzałych urwisów serialowi dziadkowie wyłącznie śmieszą, a śmieszność tę podkreśla z lekka frywolna muzyka, swawolny ton wypowiedzi innych serialowych bohaterów, ich pobłażliwe uśmieszki i znaczące spojrzenia. Śmieszna jest także dziadkowa nieporadność w kuchni (groteskowa wprost nieumiejętność zaparzenia herbaty) czy niezdolność do opanowania zdobyczy techniki, takich jak komputer, Internet bądź telefon komórkowy (tu już dawno oddali pole wnukom, nawet kilkuletnim).
Co symptomatyczne, starsi mężczyźni w polskich serialach częściej niż kobiety uskarżają się na problemy ze zdrowiem. Kłopoty z sercem czy ciśnieniem seniorów zbliżają serialowe rodziny, jednoczą je przy łóżku chorego i... przeciwko niemu. Starszy chory mężczyzna, jak na przykład Lucjan Mostowiak z "M jak miłość", staje się swoistym zakładnikiem rodziny. Ta sprawuje nad nim nadzór – oczywiście "z troski" i "dla jego dobra", gdyż jako pacjent jest wyjątkowo niesforny: niecierpliwy, nieregularnie zażywa lekarstwa, nie stroni od – zabronionych w chorobie – używek. "Zupełnie jak dziecko" – chciałoby się powiedzieć. I taki jest też zapewne cel tego przedstawienia: całkowicie udziecinniający, odpodmiotawiający, odbierający godność.
Bywa też – i to wcale nierzadko – że starsi mężczyźni w serialach nie pojawiają się wcale, lub jeśli już, to na krótko. Śmierć – często nagła, tragiczna – zbiera wśród serialowych dziadków obfite żniwo. Jest to niewątpliwie najprostszy sposób pozbycia się postaci, z którymi nie bardzo wiadomo, co zrobić. No bo jaki może być pożytek z mężczyzny w wieku poprodukcyjnym?
Takich problemów nie przysparzają producentom polskich seriali starsze kobiety. Nic dziwnego, skoro babcia – szczególnie jeśli jest zdrowa i sprawna (a takie przeważają) – cała jest do zagospodarowania przez rodzinę. Tu popilnuje dziecka, tam podgotuje obiad, ówdzie zatroszczy się o dobre samopoczucie krewnych. Polska babcia serialowa z definicji nie ma własnego życia: koleżanek, hobby czy – nie daj bogini! – adoratorów. Babcia jest cała dla rodziny. Jest funkcjonalna, użyteczna, podręczna jak mebel. Kiedy jej nie ma, krewni smucą się i pragną, by była wśród nich. W jednym z ostatnich odcinków "Barw szczęścia" niepocieszona z powodu pobytu babci w szpitalu wnuczka ubolewa: "Kiedy babcia znów będzie z nami? Kiedy znów będzie się krzątać po kuchni, sprzątać i piec nasze ulubione ciasta?".
Jeśli weźmiemy pod uwagę czas poświęcony bliskim i zaangażowanie w ich sprawy, babcia okaże się stuprocentową kobietą: nikt i nic nie jest w stanie odciągnąć jej od rodziny. W tym samym czasie kobiecość babci – rozumiana w kategoriach fizycznej atrakcyjności, dbałości o wygląd, seksualnej aktywności – jest całkowicie niewidoczna, praktycznie nie istnieje. Romans babci (podobnie zresztą jak dziadka) w najlepszym wypadku może budzić pobłażliwy uśmiech krewnych, a w najgorszym prowadzić do ostrych sporów.
Babcia, bardziej niż dziadek, jest niewidzialna także jako adresatka polskich reklam, a zatem konsumentka towarów i usług. Starsi mężczyźni reklamują jeszcze czasem produkty tylko im służące, jak leki na prostatę czy zwiększające potencję. Starsze kobiety reklamują wyłącznie leki dla całej rodziny, jak te na ból głowy czy niestrawność. W reklamach pojawiają się jako opiekunki swoich schorowanych partnerów, cierpiących na migrenę córek czy ząbkujących wnucząt. Z racji wieku i doświadczenia służą radą, gdy przychodzi do wyboru odpowiedniego proszku do prania, płynu do naczyń bądź wybielacza.
Odpodmiotowienie starszych kobiet, ich podporządkowanie rodzinie idzie w reklamach tak daleko, że chętnie wykorzystuje się je do sprzedaży polis ubezpieczeniowych na życie (czy może raczej na śmierć). Oto w jednej z reklam dwie na oko sprawne, żywotne kobiety – w dodatku zadbane, eleganckie – rozmawiają o wykupie polisy, która zaoszczędzi ich krewnym problemów finansowych na wypadek ich śmierci. Zamiast snuć plany na "złotą jesień" – podróże, studia na uniwersytecie trzeciego wieku czy randki – bohaterki reklamy troszczą się o komfort rodziny, której nie chcą sprawić kłopotów swym pogrzebem in spe.
Oto ideał współczesnej staruszki: troskliwa i przedsiębiorcza, zaradna za życia i po śmierci, całkowicie bezproblemowa. Nie musi nawet zakładać czapki niewidki. Już jest niewidzialna. A staruszek? Inna reklama tego samego towarzystwa ubezpieczeniowego pokazuje, że jego od dawna nie ma. Wszak mężczyźni żyją krócej.
2013-12-13 11:13:55
Nie o konstrukcji paradokumentów chcę jednak mówić, ale o wątku, który nieustannie w nich powraca – nieustalonego/wątpliwego ojcostwa. Po obejrzeniu kilkunastu odcinków zyskałam pewność, że to, co jest dziś w stanie połączyć absolutnie wszystkich mężczyzn w Polsce – a tym samym wznieść ich ponad takie „drobiazgi” jak różnice w statusie społecznym, wykształceniu, miejscu zamieszkania, kapitale materialnym i kulturowym – to zadawane z podobnym bólem i przerażeniem pytanie: „Czy na pewno jestem ojcem mojego dziecka?!”.
Nie jest to pytanie nowe. Ba, można rzec, iż jest stare jak ludzkość. Czyż popularne powiedzenie nie głosi, że w życiu można być pewnym/ą tylko matki? Lub inne: że tylko matka wie, kto jest ojcem jej dziecka? Polsatowskie produkcje ujawniają, że niekoniecznie. Kobieta może nie wiedzieć, kto ją zapłodnił, i to z bardzo prostego powodu: oto liczba mężczyzn, z którymi uprawiała seks w danym okresie, rzadko ogranicza się do jednego (nawet jeśli sama zainteresowana twierdzi inaczej). Od czego są jednak testy na ojcostwo? Bywa też, że kobieta wie, kto ją zapłodnił, ale z sobie tylko wiadomych przyczyn nie zdradza tożsamości ojca dziecka. Wtedy również mężczyzna ma prawo sięgnąć po broń, bez której tak bezradny był jego ojciec, dziadek, pradziadek, prapradziadek i tak dalej, aż do zarania męskości: testy DNA. To one ratują dziś męski honor i co równie ważne – portfel.
Zastanawia wielka popularność motywu niepewnego ojcostwa w polskich paradokumentach. Testy DNA – wcale nietanie – wykonuje się w nich standardowo, jak przegląd u dentysty. Cokolwiek z nich wynika, rykoszetem trafia w kobietę. Złe światło pada na jej moralność: wszak gdyby się dobrze prowadziła, nie sypiała z kim popadnie, znała umiar, a najlepiej czekała z seksem do ślubu, a później uprawiała go tylko z mężem, nie byłoby tego całego zamieszania. Puszczalska kobieta, używająca życia, zadająca się z wieloma mężczyznami, zdradliwa, imprezowiczka to czarna bohaterka polskich paradokumentów. „Trudne sprawy” wynikają wyłącznie z jej złego prowadzenia się i to przez nią ten i ów mężczyzna zmuszony jest z bólem zapytać: „Dlaczego ja?”.
Od „puszczalskiej” gorszy wydaje się jednak typ kobiety wyrachowanej (choć często obydwa „typy” krzyżują się i wtedy mamy do czynienia z megamonstrum), czyli takiej, która wie, kto jest ojcem jej dziecka, ale dla własnej (bo przecież nie dziecka!) korzyści kręci, manipuluje niczego nieświadomymi mężczyznami. Zabawa męskimi uczuciami to efekt uboczny jej nadrzędnego celu, a mianowicie chęci dorwania się do męskich pieniędzy. W zastraszającym wprost tempie przybywa w polskich produkcjach popkulturowych kobiet, które planują wygodne życie na koszt mężczyzn, a dzieci „niewiadomego pochodzenia” traktują jako środek do celu. Podłe intrygantki tylko patrzą, by wrobić jakiegoś nieźle sytuowanego poczciwinę w ojcostwo, a później przyssać się do jego konta. Podrzucić takiemu „kukułcze dziecko”, a potem żerować na nim do śmierci (a przynajmniej do pełnoletniości „potomka”).
O tym, że nie jest to problem wymyślony wyłącznie na potrzeby telewizji, przekonałam się kilka tygodni temu, gdy serwisy plotkarskie podały sensacyjną zgoła wiadomość, że aktor Piotr Zelt został „wrobiony w ojcostwo” przez swoją partnerkę Monikę Ordowską. Aktor po 40. miał porzucić dla modelki i byłej miss po 20. żonę, po czym po miesiącach afiszowania się na salonach ze swoją miłością para obwieściła, że spodziewa się dziecka. W ciąży para również się afiszowała, podobnież po porodzie. Tymczasem pech. Rodzinne story zakłócił wątek bynajmniej nie epizodyczny: romansu Ordowskiej z modelem Rafałem Sieradzkim. Niczym w prawdziwej telenoweli wyszedł on na jaw „przypadkiem”: oto „przyjaciele” Zelta zasiali w nim ziarno niepewności, które wydało sensacyjny wprost owoc. Aktor ukradkiem zrobił test na ojcostwo, a jego wynik okazał się „szokujący”: dziecko, z którym zdążył sfotografować się na salonach, nie jest jego. Co za wstyd!
Zelt błyskawicznie rozstał się z matką dziecka, ale – jak donoszą tabloidy – z samym dzieckiem, a raczej z finansową odpowiedzialnością za nie będzie mu się rozstać znacznie trudniej. Oto bowiem jako prawny opiekun dziecka – w świetle dokumentów urzędowych jego ojciec – Zelt zmuszony jest łożyć na jego utrzymanie. Do czasu aż rozpatrzony zostanie pozew o zaprzeczenie ojcostwa, z którym Zelt wystąpi lub już wystąpił do sądu. Oczywiście dla dobra dziecka, na które powołuje się w wywiadach.
Głos w sprawie zabrał także biologiczny ojciec, który – jakżeby inaczej? – oskarżył kobietę o spowodowanie całego zamieszania. Miała ona odrzucić propozycję związku z nim, młodym modelem, i wybrać życie u boku starszego, bardziej rozpoznawalnego aktora. Z miłości do pieniędzy zrezygnowała z „prawdziwej miłości”! Ale na tym nie koniec. „Siedzi w domu, nie pracuje i zgarnia forsę” – doniósł na Ordowską Sieradzki, oskarżając ją o pobieranie pieniędzy także od niego. Na to samo dziecko!
Na postawie casusu Zelta i jeszcze paru innych „Newsweek” przygotował alarmujący artykuł, z którego wynika, że grozi nam lawina wniosków o przeprowadzenie testów na ojcostwo – jego ustalenie lub zaprzeczenie. Czytamy w nim o „męskich łzach”, o szoku i ciosie – „prawdziwym nokaucie”! – którym okazuje się dla mężczyzny wiadomość, że jego dziecko nie jest jego. Dla jasności powtórzmy: nokautowany jest mężczyzna, nokautującą kobieta. Nawet taki czempion jak Marek Punisher Piotrowski, mistrz świata w kick-boxingu sprzed lat, ponoć nie podniósł się po podobnym uderzeniu. „Nie chciał nawet wziąć dzieciaka na ręce” – komentuje współczująco przyjaciel sportowca.
Gdyby jednak przypadek Piotrowskiego czy Zelta nie w pełni przemówił do czytelników, nie dość skutecznie przekonał ich, że winę za męskie stresy w temacie ojcostwa ponoszą kobiety, powinni oni (czyli my wszyscy!) wsłuchać się w głos eksperta. Z wyżyn naukowego autorytetu profesor Zbigniew Lew-Starowicz informuje: „Są kobiety, które nie pamiętają, z kim mają dziecko. Są takie, które z premedytacją chciały ukryć przed partnerem zdradę. A są i takie, którym ojciec dziecka nie pasuje na męża, więc organizują seks z innym mężczyzną i mówią mu, że to jego dziecko”. Profesor zapewne wie, co mówi. W swoich ostatnich wywiadach i publikacjach niezmordowanie tropi przejawy kryzysu męskości w Polsce. I wskazuje winnego. A właściwie winne.
Zaalarmowana przez media empatycznie zapytam więc: A czy Ty, polski mężczyzno, sprawdziłeś już, ile Ciebie-ojca w ojcu Twojego dziecka?
2013-12-08 19:25:42
Zmiana wątku. Basia Brzozowska po raz pierwszy od rozwodu ma na dłużej rozstać się z najmłodszym synem. Chłopiec wyjeżdża z ojcem w góry. Kobietę wyraźnie niepokoi ta "męska wyprawa". Wielokrotnie przepytuje syna, czy zabrał ciepłe ubrania, lekarstwa. Następnie przepytuje eksmęża, gdzie się zatrzymają, upewnia się, że będzie pilnował godzin posiłków i zażywania leków przez chłopca. Dopytuje się, o której godzinie wyjadą i dojadą na miejsce. Prosi o telefon. Gdy wychodzą, mężczyzna, z którym aktualnie się spotyka, próbuje ją uspokoić, zainteresować sobą, odwrócić uwagę od chłopca i jego ojca. Nic z tego. Zanim Basia odpłynie w ramiona ukochanego, zdąży wykonać kontrolny telefon do ojca. I na wszelki wypadek do syna.
Obrazek drugi. Popołudniową sobotnią porą przeglądam plotkarskie portale. Krzykliwe nagłówki donoszą: "Matki celebrytki w sklepie z zabawkami!", "Małgorzata Socha z wózkiem w parku!", "Anna Mucha pokazała brzuszek na otwarciu nowego butiku!". I chyba najbardziej zaskakujący: "Brzuszek Katarzyny Cichopek w różowym płaszczyku!".
Obrazek trzeci. W wieczornych "Wiadomościach" słyszę, że policja odwołała poszukiwania tajemniczej niani, która miała spowodować śmierć 4-miesięcznej dziewczynki z Olecka. Matka dziecka kilka tygodni wcześniej stworzyła rysopis kobiety, którą posądziła o uduszenie córki. Teraz jednak przyznała, że całą historię zmyśliła. Co się przydarzyło niemowlęciu?
Mnie jednak nurtuje inne pytanie: co przydarza się kobietom?
Od dłuższego czasu media i popkulturowe produkcje w Polsce w centrum swojej narracji stawiają dziecko. I jego matkę. I to dokładnie w tej kolejności. Dziecko jest dzieckiem już w łonie matki. Niegdyś nazywano je płodem, a o kobiecie w ciąży mówiono per "ciężarna". Dziś kobieta w ciąży jest po prostu matką. Ba, jest matką i przed ciążą, i bez ciąży. Jest nią, gdyż macierzyństwo to główna tożsamość kobiet w Polsce. Seriale, telenowele, produkcje paradokumentalne, pisma kobiece i portale plotkarskie, a często także programy informacyjne pełne są opowieści o kobietach, które są matkami, które marzą o byciu matkami, które żałują, że nie są matkami. Życiowe aspiracje, marzenia, ambicje bohaterek medialnego przekazu zdają się sprowadzać wyłącznie do dziecka: urodzenia go lub adoptowania, a następnie wychowania rozumianego jako poświęcenie mu każdej wolnej chwili, każdej myśli, każdej czynności. Serialowe matki kreowane są na kwoki, które trzęsą się nad swoimi pisklętami, zalewają je czułością, a w rezultacie zamęczają kontrolą. Pragnienie posiadania dziecka staje się kobiecą obsesją, a niemożność zajścia w ciążę dramatem, życiową porażką, której zaradzić ma adopcja, "wynajęcie macicy" innej kobiety, ewentualnie przysposobienie dziecka z pozamałżeńskiego związku partnera. Uparcie powraca w polskich serialach motyw kobiety, która godzi się wychowywać dziecko męża czy partnera, będące owocem jego romansu z inną kobietą. Zdradzona, upokorzona, zraniona? Jak widać, kobieta w Polsce zniesie wszystko, byle tylko zaspokoić "naturalną", "instynktowną" potrzebę posiadania dziecka, a następnie oddać się równie "naturalnej" i "instynktownej" potrzebie uczynienia z dziecka centrum swojego świata.
Wszechobecnemu dyskursowi promacierzyńskiemu towarzyszy w polskich mediach inny: przyspieszonej anihilacji kobiet. Przybiera ona niekiedy groteskowe formy, jak w plotkarskich newsach o "brzuszkach" celebrytek. To "brzuszek", nie kobieta, znajduje się w centrum medialnej narracji: to on jest eksponowany bądź zasłaniany, maskowany lub uwypuklany. Na podstawie stopnia wydęcia "brzuszka" media oceniają, czy ta lub inna celebrytka jest w ciąży i jaki jest owej ciąży stopień zaawansowania. "Brzuszek" przyciąga uwagę, a zatem i pieniądze, co jakiś czas temu zarejestrowały "znane kobiety", stając do wyścigu o tytuł "najbardziej sexy brzuszka". Pięć minut w show biznesie to dziś często "ciążowe story", które ma swój początek (wyznanie o pragnieniu zajścia w ciążę), rozwinięcie (czas na "brzuszek") i zakończenie (poród i obowiązkowa sesja z maluchem na okładce, opatrzona serią zwierzeń o blaskach i cieniach macierzyństwa). Medialne "bycie" kobiet w Polsce jest obecnie "byciem ich brzuszka" lub po prostu "brzuszka", który wybił się na niezależność.
W procesie zaawansowanego treningu kobiet do roli perfekcyjnej Matki Polki/Supermatki/Sexy Mamy celebrytki z "brzuszkiem" pełnią funkcję idealnego wzorca, przykładu godnego naśladowania. Ich opowieści o "brzuszkach" to opowieści o kobiecym kluczu do sukcesu i sukcesie samym, czyli "brzuszku" właśnie. Wyłania się z tych opowieści obraz dobrej matki, a więc tej, która żyje w cieniu "brzuszka": pragnie dziecka najbardziej na świecie, a następnie upatruje w nim sensu swojej egzystencji. Dobra matka pragnie, troszczy się i poświęca. Jest wzorcem wspaniałym, choć niedościgłym. Ale taka już rola wzorca. I treningu, co z przeciętnej kobiety czyni mistrzynię.
Rewersem idealnego macierzyństwa jest nic innego jak macierzyństwo złe, występne, wyrodne. Złe matki to te, które nie dość się starają, które odpuszczają, a niekiedy – w skrajnych przypadkach – posuwają się do przemocy lub zbrodni. Medialne wizerunki dzieciobójczyń, z osławioną "matką Madzi" na czele, prześladują nas seryjnie od miesięcy, spędzając sen z oczu niejednej matki. Dzieciobójczynie funkcjonują w dyskursie publicznym jako przestroga, przypomnienie, że matka może być największym wrogiem swojego dziecka. Ich przykład ma odstraszać, a zarazem mobilizować do jeszcze wydajniejszej pracy nad sobą. Oczywiście dla dobra dziecka.
Czy jest jakieś inne miejsce dla kobiet w Polsce niż to "z dzieckiem w zestawie"?