2012-04-12 01:02:34
Leszka Millera nie sposób rozgrzeszyć. Nawet jeśli naiwnie przyjmiemy, ot na potrzeby dyskusji, iż o funkcjonowaniu tajnej mordowni CIA w Starych Kiejkutach nie miał bladego pojęcia, nie zwalnia go to ani trochę z konstytucyjnej odpowiedzialności prezesa rady ministrów za akcje podległych mu służb, bez których radosnego współudziału o zadomowieniu się „sojuszników” na Mazurach mowy być przecież nie mogło.
Nawet jeżeli, równie naiwnie, wyłączymy ówczesnego szefa władzy wykonawczej RP z jakiegokolwiek kręgu podejrzanych, nie możemy go usprawiedliwić z gorliwego udziału w neokonserwatywnej krucjacie na Bliskim Wschodzie.
Jest jednak jeszcze inne bardzo naiwne założenie: że można wszystko zwalić na Millera.
Sądzę, że mało osób pamięta znaczącą wypowiedź, jaką swego czasu udzielił Tadeusz Iwiński tygodnikowi „Przekrój” (rubryka Pro/Contra). Nie jestem sobie w stanie przypomnieć dokładnej daty, ale było to jeszcze w 2002 roku, kiedy administracja Busha zaczynała dopiero odkrywać karty w sprawie Iraku. Profesor Iwiński bardzo stanowczo opowiedział się wtedy przeciwko nie tylko polskiemu udziałowi, ale inwazji w ogóle.
Jaką rolę pełnił wówczas Tadeusz Iwiński? Rolę prawej ręki premiera Millera w dziedzinie polityki zagranicznej. W tym charakterze nie mógłby udzielić takiej wypowiedzi bez aprobaty szefa. Być może nawet nie bez jego inspiracji. Po to właśnie są funkcjonariusze niższego szczebla: od wypuszczania próbnych balonów.
Nie zarzuciłbym Millerowi bezwstydnie cielęcego proamerykanizmu, jaki cechował chociażby Kwaśniewskiego czy Cimoszewicza. Jeszcze w 2001 roku, podczas pierwszej wizyty Busha w Polsce (zanim Miller zainstalował się na Alejach Ujazdowskich), pewien prawicowy publicysta zarzucał mu na łamach „Newsweeka” niedostateczny stopień proamerykanizmu. Można natomiast zarzucić Millerowi brak kręgosłupa, co dobitnie przejawiło się w jego ostatecznej decyzji.
Nie można rozgrzeszyć Leszka Millera. Tak samo jak nie można pozwolić, by stał się jedynym kozłem ofiarnym, za którym będą się z ulgą chować najwcześniejsi i najbardziej entuzjastyczni prowodyrzy smutnego rozdziału naszej historii najnowszej.
Nawet jeżeli, równie naiwnie, wyłączymy ówczesnego szefa władzy wykonawczej RP z jakiegokolwiek kręgu podejrzanych, nie możemy go usprawiedliwić z gorliwego udziału w neokonserwatywnej krucjacie na Bliskim Wschodzie.
Jest jednak jeszcze inne bardzo naiwne założenie: że można wszystko zwalić na Millera.
Sądzę, że mało osób pamięta znaczącą wypowiedź, jaką swego czasu udzielił Tadeusz Iwiński tygodnikowi „Przekrój” (rubryka Pro/Contra). Nie jestem sobie w stanie przypomnieć dokładnej daty, ale było to jeszcze w 2002 roku, kiedy administracja Busha zaczynała dopiero odkrywać karty w sprawie Iraku. Profesor Iwiński bardzo stanowczo opowiedział się wtedy przeciwko nie tylko polskiemu udziałowi, ale inwazji w ogóle.
Jaką rolę pełnił wówczas Tadeusz Iwiński? Rolę prawej ręki premiera Millera w dziedzinie polityki zagranicznej. W tym charakterze nie mógłby udzielić takiej wypowiedzi bez aprobaty szefa. Być może nawet nie bez jego inspiracji. Po to właśnie są funkcjonariusze niższego szczebla: od wypuszczania próbnych balonów.
Nie zarzuciłbym Millerowi bezwstydnie cielęcego proamerykanizmu, jaki cechował chociażby Kwaśniewskiego czy Cimoszewicza. Jeszcze w 2001 roku, podczas pierwszej wizyty Busha w Polsce (zanim Miller zainstalował się na Alejach Ujazdowskich), pewien prawicowy publicysta zarzucał mu na łamach „Newsweeka” niedostateczny stopień proamerykanizmu. Można natomiast zarzucić Millerowi brak kręgosłupa, co dobitnie przejawiło się w jego ostatecznej decyzji.
Nie można rozgrzeszyć Leszka Millera. Tak samo jak nie można pozwolić, by stał się jedynym kozłem ofiarnym, za którym będą się z ulgą chować najwcześniejsi i najbardziej entuzjastyczni prowodyrzy smutnego rozdziału naszej historii najnowszej.