2012-05-07 21:33:28
Gdybyśmy mieli wyrabiać sobie opinię na temat wyniku wyborów prezydenckich nad Sekwaną wyłącznie na podstawie tego, co serwowały nam polskie media, to jedyną nasuwającą się przyczyną porażki Nicolasa Sarkozy'ego byłby styl sprawowania przez niego władzy.
Medialny mainstream nad Wisłą nie wykazał większego zrozumienia wobec innych czynników, jakie złożyły się na eksmisję prawicy z Pałacu Elizejskiego. Dość charakterystyczne podejście dla wyznawców "myślenia postpolitycznego", które w naszym kraju ma wciąż zadziwiająco wielu, mimo piętrzących się dowodów na słabość tej szkoły, zwolenników.
Nie chcę bynajmniej twierdzić, jakoby sprawa stylu nie odegrała w procesie wyborczym ważnej roli. Faktem jest, iż przez pięć lat Sarkozy nie zaniedbał żadnej okazji, aby obrzydzić swoją osobę Francuzom z czysto wizerunkowego punktu widzenia.
Francuzi są skłonni wybaczyć swoim prezydentom bardzo wiele. Można nawet rzecz, że oczekują od nich przejawiania pewnych ludzkich niedoskonałości. Pod jednym wszelako warunkiem: iż będą się stosować do rozdziału między życiem osobistym a sprawowanym urzędem. Już twórca piątej republiki, generał Charles de Gaulle, określał Francję jako republikańską monarchię, gdzie na tronie zasiada wybierany prezydent. Generał dobrze znał swoich rodaków, przywiązanych zarówno do demokracji, ale też zachowania pewnego monarchistycznego pierwiastka, w którego założeniu prezydent nie tylko rządzi (lub współrządzi, gdy mamy do czynienia z kohabitacją), ale też, niczym władcy Ancien Regime'u, jest uosobieniem państwa. A personifikacja republiki, poza strzeżeniem francuskiego grandeur, nie powinna być woskową, świętoszkowatą kukłą, lecz człowiekiem z krwi i kości. "Prawdziwym Francuzem", można rzec.
Poprzednicy Sarkozy'ego, Francois Mitterrand i Jacquec Chirac, wywiązywali się z tej roli znakomicie. Tymczasem Sarkozy wielokrotnie przekroczył niewidzialną granicę zachowując się, jak trafnie ujął jeden z, bynajmniej nie lewicowych, politologów francuskich, niczym źle wychowany gówniarz. Kompletny brak wyczucia działał wyborcom na nerwy. O ile przed pięcioma laty Sarkozy mógł wydawać się elektoratowi atrakcyjną alternatywą wobec zarówno starej polityki w wydaniu Chiraca, jak i niezorganizowanej opozycji, którą uosabiało katastrofalna kampania prezydencka Segolene Royal, o tyle po pięciu latach mieli go powyżej uszu.
Tak, nie da się zaprzeczyć iż sprawy image'u odegrały wcale niepoślednią rolę w wyborach. Jednakże ignorowanie innych, daleko ważniejszych, czynników, jest przejawem albo ignorancji, albo upartego, życzeniowego myślenia. Tym bardziej upartego, gdy skonfrontowanego z rzeczywistością.
Szalejący w Europie kryzys odegrał decydującą rolę w decyzji podjętej przez Francuzów. Podobnie jak jego prawicowi koledzy, Sarkozy nie wykazywał większego zrozumienia wobec sytuacji, bezmyślnie kopiując niemiecki model walki z zapaścią, firmowany przez Angelę Merkel, dzięki której dotychczasowe partnerstwo Paryż-Berlin (Giscard D'Estaing i Helmut Schmidt, Mitterrand i Helmut Kohl, Chirac i Gerhard Schroeder) zamienił się w nierówny związek, w którym niemiecka kanclerz ustalała politykę, a francuski prezydent gorliwie przytakiwał.
Niemiecki model cięcia wszystkiego, co się rusza, może wydawać się atrakcyjny, gdy mówimy o obniżeniu rozdmuchanych deficytów oraz uspokojeniu trzęsącej giełdą i ratingami finansjery, lecz jednocześnie wykrwawia europejską gospodarkę, doprowadzając do jej dezintegracji, a tym samym dezintegracji wspólnoty.
W przeciwieństwie do Sarkozy'ego, który poza wyświechtanymi, oszczędnościowymi sloganami oraz niezdarnym zapewnianiem, że to tak naprawdę nie jest jego wina, Hollande zaproponował Francuzom spójny program gospodarczy, oparty na pobudzaniu gospodarki, a nie ślepej rąbance, aby tylko zadowolić analityków giełdowych. Kandydata socjalistów stać też było na wypracowanie przejrzystej wizji umocnienia Unii Europejskiej w duchu federalnej demokracji, podczas gdy urzędujący prezydent najlepiej czuł się w ramach obecnego systemu.
Starcie Hollande'a i Sarkozy'ego nie było walką pomiędzy dwoma partiami czy, jak niektórzy chcieliby nas przekonać, konkursem osobowości, który i tak nie przyniesie realnych zmian. Walka toczyła się o coś znacznie ważniejszego, o przyszłość nie tylko Francji, ale i całej Europy. 6 maja Francuzi odrzucili podążanie dotychczasowym, ślepym kursem.
Oby teraz prezydent Hollande, gdy już zasiądzie w Pałacu Elizejskim, był w stanie skutecznie przedstawić Europie alternatywę.
Medialny mainstream nad Wisłą nie wykazał większego zrozumienia wobec innych czynników, jakie złożyły się na eksmisję prawicy z Pałacu Elizejskiego. Dość charakterystyczne podejście dla wyznawców "myślenia postpolitycznego", które w naszym kraju ma wciąż zadziwiająco wielu, mimo piętrzących się dowodów na słabość tej szkoły, zwolenników.
Nie chcę bynajmniej twierdzić, jakoby sprawa stylu nie odegrała w procesie wyborczym ważnej roli. Faktem jest, iż przez pięć lat Sarkozy nie zaniedbał żadnej okazji, aby obrzydzić swoją osobę Francuzom z czysto wizerunkowego punktu widzenia.
Francuzi są skłonni wybaczyć swoim prezydentom bardzo wiele. Można nawet rzecz, że oczekują od nich przejawiania pewnych ludzkich niedoskonałości. Pod jednym wszelako warunkiem: iż będą się stosować do rozdziału między życiem osobistym a sprawowanym urzędem. Już twórca piątej republiki, generał Charles de Gaulle, określał Francję jako republikańską monarchię, gdzie na tronie zasiada wybierany prezydent. Generał dobrze znał swoich rodaków, przywiązanych zarówno do demokracji, ale też zachowania pewnego monarchistycznego pierwiastka, w którego założeniu prezydent nie tylko rządzi (lub współrządzi, gdy mamy do czynienia z kohabitacją), ale też, niczym władcy Ancien Regime'u, jest uosobieniem państwa. A personifikacja republiki, poza strzeżeniem francuskiego grandeur, nie powinna być woskową, świętoszkowatą kukłą, lecz człowiekiem z krwi i kości. "Prawdziwym Francuzem", można rzec.
Poprzednicy Sarkozy'ego, Francois Mitterrand i Jacquec Chirac, wywiązywali się z tej roli znakomicie. Tymczasem Sarkozy wielokrotnie przekroczył niewidzialną granicę zachowując się, jak trafnie ujął jeden z, bynajmniej nie lewicowych, politologów francuskich, niczym źle wychowany gówniarz. Kompletny brak wyczucia działał wyborcom na nerwy. O ile przed pięcioma laty Sarkozy mógł wydawać się elektoratowi atrakcyjną alternatywą wobec zarówno starej polityki w wydaniu Chiraca, jak i niezorganizowanej opozycji, którą uosabiało katastrofalna kampania prezydencka Segolene Royal, o tyle po pięciu latach mieli go powyżej uszu.
Tak, nie da się zaprzeczyć iż sprawy image'u odegrały wcale niepoślednią rolę w wyborach. Jednakże ignorowanie innych, daleko ważniejszych, czynników, jest przejawem albo ignorancji, albo upartego, życzeniowego myślenia. Tym bardziej upartego, gdy skonfrontowanego z rzeczywistością.
Szalejący w Europie kryzys odegrał decydującą rolę w decyzji podjętej przez Francuzów. Podobnie jak jego prawicowi koledzy, Sarkozy nie wykazywał większego zrozumienia wobec sytuacji, bezmyślnie kopiując niemiecki model walki z zapaścią, firmowany przez Angelę Merkel, dzięki której dotychczasowe partnerstwo Paryż-Berlin (Giscard D'Estaing i Helmut Schmidt, Mitterrand i Helmut Kohl, Chirac i Gerhard Schroeder) zamienił się w nierówny związek, w którym niemiecka kanclerz ustalała politykę, a francuski prezydent gorliwie przytakiwał.
Niemiecki model cięcia wszystkiego, co się rusza, może wydawać się atrakcyjny, gdy mówimy o obniżeniu rozdmuchanych deficytów oraz uspokojeniu trzęsącej giełdą i ratingami finansjery, lecz jednocześnie wykrwawia europejską gospodarkę, doprowadzając do jej dezintegracji, a tym samym dezintegracji wspólnoty.
W przeciwieństwie do Sarkozy'ego, który poza wyświechtanymi, oszczędnościowymi sloganami oraz niezdarnym zapewnianiem, że to tak naprawdę nie jest jego wina, Hollande zaproponował Francuzom spójny program gospodarczy, oparty na pobudzaniu gospodarki, a nie ślepej rąbance, aby tylko zadowolić analityków giełdowych. Kandydata socjalistów stać też było na wypracowanie przejrzystej wizji umocnienia Unii Europejskiej w duchu federalnej demokracji, podczas gdy urzędujący prezydent najlepiej czuł się w ramach obecnego systemu.
Starcie Hollande'a i Sarkozy'ego nie było walką pomiędzy dwoma partiami czy, jak niektórzy chcieliby nas przekonać, konkursem osobowości, który i tak nie przyniesie realnych zmian. Walka toczyła się o coś znacznie ważniejszego, o przyszłość nie tylko Francji, ale i całej Europy. 6 maja Francuzi odrzucili podążanie dotychczasowym, ślepym kursem.
Oby teraz prezydent Hollande, gdy już zasiądzie w Pałacu Elizejskim, był w stanie skutecznie przedstawić Europie alternatywę.