2013-02-15 16:07:16
Poznajcie Chucka Hagela. Trudno o bardziej republikańską biografię: urodzony i wychowany w Nebrasce weteran wojny w Wietnamie, biznesmen i polityk, przez dwie kadencje (1997-2009) reprezentujący rodzinny stan w Senacie Stanów Zjednoczonych. W ciągu dwunastu lat w Waszygtonie zapracował na nienagannie konserwatywne referencje, sumiennie głosując wraz z partią w prawie wszystkich sprawach.
Jak więc się stało, że obecnie Chuck Hagel, modelowy konserwatysta z Wielkich Równin, stał się wrogiem numer jeden swoich dawnych kolegów z Senatu?
Zaczęło się jeszcze circa 2006 roku. Choć z początku wiernie popierał decyzję o wysłaniu wojsk do Iraku, wraz z nie najlepszym rozwojem sytuacji Hagel zaczął mieć wątpliwości wobec generalnej linii partii i administracji. Co gorsza nie zawahał się tychże wątpliwości wyartykułować. Potem było już znacznie gorzej. Senator z Nebraski zachował demonstracyjną neutralność w wyborach prezydenckich, zamiast popierać ikonę neokonserwatystów, Johna McCaina. Po zwycięstwie Baracka Obamy przyjął stanowisko współprzewodniczącego prezydenckiej komisji do spraw wywiadu, a także poparł kilku umiarkowanych kandydatów Partii Demokratycznej do Senatu przeciwko ekstremistom z Tea Party, przy których jego własne konserwatywne przekonania wypadają teraz niezmiernie blado.
Zamiast się w porę opamiętać i udać do Canossy, senator Hagel przyjął nominację na sekretarza obrony w gabinecie Obamy. Jeżeli administracja naiwnie liczyła, iż Hagel znajdzie wspólny język z dawnymi kolegami to się przeliczyła. Republikanie zareagowali na kandydaturę niczym byk na czerwoną płachtę. Już wcześniej pokazali na co ich stać, organizując medialny lincz na osobie Susan Rice, pierwszej kandydatce prezydenta na sekretarza stanu.
Blokując nominację Hagela republikanie nawet nie starają się przesadnie ukryć, iż powoduje nimi złość wywołana „zdrada” desygnata. Wygrzebano, co prawda, jakiś wyrwany z kontekstu cytat z czasów, gdy Hagel był jeszcze wzorowym konserwatystą i przywołano raz enty sprawę ataku na ambasadę z Bengazi (co Hagel miał z tym wspólnego Bóg jeden raczy wiedzieć...), lecz motywy republikańskiej mniejszości są jasne: chęć zemsty na odszczepieńcu i wykazania się przed coraz radykalniejszymi wyborcami, dla których najmniejsze odstępstwo od przyjętej ortodoksji zasługuje co najmniej na publiczną egzekucję.
Tak więc Chuck Hagel, modelowy konserwatysta z dawnej ery, stał się pierwszym kandydatem na sekretarza obrony wobec którego zastosowano filibuster. Jak pamiętamy choćby z klasycznego filmu Franka Capry Pan Smith jedzie do Waszyngtonu, filibuster polegał na prawie senatora do przemawiania, póki tylko sił mu nie zabraknie, a dopóki przemawiał, nie mogło odbyć się żadne głosowanie. Dziś już nikt nie musi zdzierać sobie gardła, wystarczy utrzymać większość poniżej sześćdziesięciu głosów (tyle jest wymagane, aby zakończyć debatę), choć większość konstytucyjna wynosi pięćdziesiąt jeden.
Sprawa Chucka Hagela nie tylko obrazuje szaleństwo amerykańskiej prawicy, ale też niewydolność amerykańskich instytucji. Cóż z tego, że jedna strona posiada większość 59 na sto miejsc? I tak z niczym nie może ruszyć.
Jak więc się stało, że obecnie Chuck Hagel, modelowy konserwatysta z Wielkich Równin, stał się wrogiem numer jeden swoich dawnych kolegów z Senatu?
Zaczęło się jeszcze circa 2006 roku. Choć z początku wiernie popierał decyzję o wysłaniu wojsk do Iraku, wraz z nie najlepszym rozwojem sytuacji Hagel zaczął mieć wątpliwości wobec generalnej linii partii i administracji. Co gorsza nie zawahał się tychże wątpliwości wyartykułować. Potem było już znacznie gorzej. Senator z Nebraski zachował demonstracyjną neutralność w wyborach prezydenckich, zamiast popierać ikonę neokonserwatystów, Johna McCaina. Po zwycięstwie Baracka Obamy przyjął stanowisko współprzewodniczącego prezydenckiej komisji do spraw wywiadu, a także poparł kilku umiarkowanych kandydatów Partii Demokratycznej do Senatu przeciwko ekstremistom z Tea Party, przy których jego własne konserwatywne przekonania wypadają teraz niezmiernie blado.
Zamiast się w porę opamiętać i udać do Canossy, senator Hagel przyjął nominację na sekretarza obrony w gabinecie Obamy. Jeżeli administracja naiwnie liczyła, iż Hagel znajdzie wspólny język z dawnymi kolegami to się przeliczyła. Republikanie zareagowali na kandydaturę niczym byk na czerwoną płachtę. Już wcześniej pokazali na co ich stać, organizując medialny lincz na osobie Susan Rice, pierwszej kandydatce prezydenta na sekretarza stanu.
Blokując nominację Hagela republikanie nawet nie starają się przesadnie ukryć, iż powoduje nimi złość wywołana „zdrada” desygnata. Wygrzebano, co prawda, jakiś wyrwany z kontekstu cytat z czasów, gdy Hagel był jeszcze wzorowym konserwatystą i przywołano raz enty sprawę ataku na ambasadę z Bengazi (co Hagel miał z tym wspólnego Bóg jeden raczy wiedzieć...), lecz motywy republikańskiej mniejszości są jasne: chęć zemsty na odszczepieńcu i wykazania się przed coraz radykalniejszymi wyborcami, dla których najmniejsze odstępstwo od przyjętej ortodoksji zasługuje co najmniej na publiczną egzekucję.
Tak więc Chuck Hagel, modelowy konserwatysta z dawnej ery, stał się pierwszym kandydatem na sekretarza obrony wobec którego zastosowano filibuster. Jak pamiętamy choćby z klasycznego filmu Franka Capry Pan Smith jedzie do Waszyngtonu, filibuster polegał na prawie senatora do przemawiania, póki tylko sił mu nie zabraknie, a dopóki przemawiał, nie mogło odbyć się żadne głosowanie. Dziś już nikt nie musi zdzierać sobie gardła, wystarczy utrzymać większość poniżej sześćdziesięciu głosów (tyle jest wymagane, aby zakończyć debatę), choć większość konstytucyjna wynosi pięćdziesiąt jeden.
Sprawa Chucka Hagela nie tylko obrazuje szaleństwo amerykańskiej prawicy, ale też niewydolność amerykańskich instytucji. Cóż z tego, że jedna strona posiada większość 59 na sto miejsc? I tak z niczym nie może ruszyć.