2009-03-07 19:57:28
W kinie mamy okres podsumowań minionego roku. Ja przedstawię więc własne, lewicowe i subiektywne.
Działo się w 2008. Ma rację Kuba Majmurek, twierdząc, że był to rok kina politycznego. Na świecie jednak znacznie bardziej niż w Polsce. Wiele z najważniejszych filmów minionego roku (jak izraelski Walc z Baszirem, amerykański ale nakręcony po hiszpańsku Che Stevena Soderbergha czy niemiecki Der Baader Meinfhof Komplex) dopiero trafi do polskich kin, niektóre jeszcze nie mają polskiego dystrybutora.
Nowe nazwiska
2008 był rokiem co najmniej trzech wielkich debiutów reżyserskich, których miejsce w historii kina światowego wydaje się być zapewnione. Pierwszym byli Elitarni José Padilhi, Złoty Niedźwiedź na festiwalu w Berlinie, film stanowiący część fenomenu naszych czasów, brazylijskiego boomu filmowego, o którym pisałem więcej w lutowym numerze polskiej edycji „Le Monde diplo”.
Drugim był animowany dokument (!) Ariego Folmana Walc z Baszirem - film o tym, że bliskowschodnie mocarstewko neokolonialne ufundowane jest na zbrodniach ludobójstwa. Film hipnotycznej urody wizualnej a jednocześnie do głębi wstrząsający. Oto sekwencja przez samego Folmana nazwana „supersceną” filmu:
Trzecim był Hunger Steve’a McQueena. Zbieżność nazwisk przypadkowa, jeśli ktoś pomyślał o niegdysiejszym gwiazdorze Hollywood. Film opowiada o słynnym strajku głodowym podjętym w 1981 roku przez przebywających w więzieniu Maze członków Provisional IRA domagających się przyznania im statusu więźniów politycznych. Liderem strajku był Bobby Sands, który doprowadził swój protest do samego końca – do śmierci z głodu. Polityczne zło wcielone jest tu w lodowaty głos Margaret Thatcher. Brytyjskie branżowe pismo „Sight & Sound” uznało Hunger za najlepszy film roku. Jego premiera, podobnie jak Walcu z Baszirem, miała miejsce na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Cannes, gdzie został uhonorowany Caméra d’or, nagrodą na najlepszy debiut.
Czerwona flaga nad Cannes
Nad ostatnim Cannes w ogóle powiewała czerwona flaga. Ambitne kino zwykle miało się bardziej w lewo niż w prawo, ale postmodernistyczna zawierucha i implozja Bloku Wschodniego narobiły zamieszania. Przez lata „lewicowy liberalizm” i identyfikacja z „ruchami jednej sprawy” wydawały się postawami dominującymi a zdefiniowane jasno z pozycji systemowo krytycznych, marksistowskich kino Michaela Haneke czy Kena Loacha stanowiło radykalne (jednocześnie niezwykle cenione przez samą branżę) wyjątki raczej niż regułę. Coś jednak tąpnęło. Ostatnie Cannes pokazało, że czasy, kiedy ta część kina, która jest sztuką, bywała radykalną lewacką zadymą, nie minęły bezpowrotnie. Aż tak politycznego i lewicowego Cannes dawno nie było.
Przewodniczącym jury był Sean Penn. Ze względu na jego sympatie polityczne wśród faworytów do głównej nagrody festiwalu, Złotej Palmy, wymieniano Che Stevena Soderbergha. Soderbergh figuruje w annałach Cannes jako najmłodszy w historii laureat Złotej Palmy (za Seks, kłamstwa i kasety wideo). Che to dwuczęściowy, epicki film biograficzny, oparty na dziennikach Guevary: Reminiscencjach z kubańskiej wojny rewolucyjnej i Dzienniku boliwijskim, a więc na historii jego największego zwycięstwa i największej porażki. Zrobiony jak dokument, budzi skrajne opinie, od takich, że to najlepszy film w dorobku reżysera, do takich, że to jego zupełna porażka. Nagrodzony został Benicio Del Toro za rolę tytułową. (Za najlepszą aktorkę uznano Sandrę Corveloni za rolę w Linha de passe Waltera Sallesa i Danieli Thomas [patrz "Le Monde diplomatique - edycja polska", luty 2009]).
Złotą Palmę otrzymał Francuz Laurent Cantet za Klasę (Entre les murs), film przedstawiający szkołę jako społeczeństwo w pigułce. Francuz od dawna opowiada się jasno po lewej stronie i traktuje kino jako narzędzie wypowiedzi politycznej i opisu rzeczywistości społecznej, którą pojmuje w kategoriach walki klas, nierówności i wyzysku. Ma na swoim koncie takie filmy jak Time Out (o człowieku zwolnionym z pracy w wielkiej korporacji, który oszukuje rodzinę, że opuścił firmę dla NGO), Vers le sud (o turystyce seksualnej bogatych kobiet z Zachodu na Haiti) i Ressources humaines (o odkrywaniu przez młodego człowieka jago klasowej tożsamości). Klasa była też nominowana do Oscara, Europejskich Nagród Filmowych, uzyskała też szereg nominacji do francuskich Cesarów.
Drugą co do ważności Grand Prix jury pod przewodnictwem Seana Penna przyznało włoskiemu filmowi Gomorra Matteo Garrone. Film jest społecznym freskiem przedstawiającym włoski kapitalizm jako zorganizowaną przestępczość, analizującym stosunki społeczne oparte na przemocy, która stanowi prawdę ukrytą za fetyszem towaru, prawdę, jaka stoi za sukienką, w której na festiwalu w Wenecji paraduje w świetle fleszy Scarlet Johansson.
I nie tylko…
Rok był dobry nie tylko dla debiutantów.
Najgłośniejszym niemieckim filmem roku był oczywiście Der Baader Meinhof Komplex Uliego Edela, który za kilka tygodni trafi do polskich kin pod tytułem Baader Meinhof. Ku niewątpliwemu przerażeniu komisarzy politycznych do spraw kina zatrudnionych w polskiej prasie, film o Frakcji Czerwonej Armii został nominowany do Oscara, brytyjskich BAFTA i do Złotych Globów za najlepszy film obcojęzyczny. Liberalni krytycy, w Polsce pewnie jeszcze bardziej niż w Niemczech, będą filmowi zarzucać, że staje po stronie RAF. I będą mieli rację! Pewna moja przyjaciółka po wyjściu z kina gotowa była strzelać do kapitalistów.
Baader Meinhof to niezwykle ciekawy przypadek tekstu, który zbuntował się przeciwko własnemu nadawcy. Film wyszedł ze stajni wybitnego niemieckiego producenta i scenarzysty Bernda Eichingera (Upadek, Pachnidło). Wywiad, którego udzielił brytyjskiemu „Sight & Sound”, był typowym liberalnym jojczeniem o pokoleniach zawładniętych ideologiami (z marksizmem na równi z faszyzmem, podczas gdy liberalizm nie jest ideologią tylko myślą czystą, przezroczystą i uwolnioną od ideologii). Otóż być może ku jego własnemu zdziwieniu film jest zupełnie inny… Kiedy aparat burżuazyjnego państwa ścigającego członków Frakcji Czerwonej Armii wcielony jest w Bruno Ganza, którego wszyscy pamiętamy z roli Hitlera, i który na dodatek gra tu bardzo podobnie, widz intuicyjnie zgodza się z bohaterami, że rzeczywistość społeczna, w której żyją (kapitalizm), jest wciąż tą samą, która zrodziła Trzecią Rzeszę. Filmowi daleko od bezkrytycznego pomnika, ale zawarta w nim krytyka wydaje się wychodzić z pozycji… krytycznych, nie liberalnych. Seksizm Andreasa Baadera jest tu świetnie pokazany. Ostateczna klęska RAF wydaje się tu rodzić z zafiksowania młodszych generacji na pierwszej generacji, na ich odbijaniu z więzień, na ich kulcie, który zaczął przesłaniać główny cel czyli walkę z globalnie niesprawiedliwym systemem. Słuszności samej Sprawy film nie kwestionuje. Od samego początku skłania widza do identyfikacji z zaangażowaniem bohaterów – czyni to dość ostrymi środkami: film zaczyna się od policyjnej pacyfikacji protestów przeciwko wizycie szacha Iranu, która to sekwencja zmusza widza do wybrania po której jest stronie.
Danny Boyle wrócił w tym roku filmem Slumdog Millionaire, obrazem dzikiego kapitalizmu peryferii. Darren Aronofsky nie zawiódł Zapaśnikiem, portretem człowieka, który zniszczył się domyślając do końca interpelację męskiego podmiotu właściwą klasom podporządkowanych (Złoty Lew w Wenecji). Sam Mendes (American Beauty) filmową analizą opresji drobnomieszczańskiego konformizmu (dlaczego Winslet dostała Oscara za Lektora a nie za Revolutionary Road? bo w Lektorze dała się zrobić na staruszkę? – nigdy nie zrozumiem). Gus Van Sant w świetnej formie. Film o Harvey Milku ze znakomitym Seanem Pennem powinni przede wszystkim zobaczyć polscy aktywiści gejowscy. Może coś zrozumieją.
Chyba tylko tym, jak dobry był ten rok, można tłumaczyć względne niedocenienie znakomitego come backu Ericka Zonki. Zonca zabłysnął kiedyś jednym z najgłośniejszych debiutów lat 90., jakim było Wyśnione życie aniołów. Potem zrobił jeszcze Złodziejaszka i… zamilkł na wiele lat. W 2008 powrócił rewelacyjną Julią. Tilda Swinton zawsze była dobra, ale tak dobra nie była jeszcze nigdy. Jest tu katalogiem cech, które czynią człowieka osobą nie do wytrzymania. Nieodpowiedzialna, całkowicie we władzy nałogu (alkohol), podejmuje jedną katastrofalną decyzję za drugą. I trzyma widza za pysk. Widz może odrzucać kategorycznie jej zachowanie, nie może jednak nie odczuwać mimo wszystko z nią empatii. Po czymś takim poznaje się wielką aktorkę. Julia z powodu alkoholizmu traci pracę, musi chodzić na spotkania anonimowych alkoholików i tam poznaje Meksykankę, która wkręca ją w porwanie dziecka, do którego straciła prawa rodzicielskie. Uruchamia to całą lawinę wydarzeń, które wtrącają Julię w sam środek meksykańskiego przemysłu porwań dla okupu. Film nie tylko pokazuje struktury, jakie ten proceder przyjmuje, ale wpisuje je w globalne stosunki władzy ekonomicznej (jednym z najmocniejszych motywów w filmie jest mur postawiony na granicy USA z Meksykiem). Pokazuje je jako uderzającą w beneficjentów zemstę pokrzywdzonych.
To wszystko to tylko niewielka część tego, co się na świecie działo po lewej stronie kina w ciągu minionego roku.
Jest oczywiście na mapie świata taka kinematografia, w której nic podobnego się nie działo… Niestety, nasza.
Działo się w 2008. Ma rację Kuba Majmurek, twierdząc, że był to rok kina politycznego. Na świecie jednak znacznie bardziej niż w Polsce. Wiele z najważniejszych filmów minionego roku (jak izraelski Walc z Baszirem, amerykański ale nakręcony po hiszpańsku Che Stevena Soderbergha czy niemiecki Der Baader Meinfhof Komplex) dopiero trafi do polskich kin, niektóre jeszcze nie mają polskiego dystrybutora.
Nowe nazwiska
2008 był rokiem co najmniej trzech wielkich debiutów reżyserskich, których miejsce w historii kina światowego wydaje się być zapewnione. Pierwszym byli Elitarni José Padilhi, Złoty Niedźwiedź na festiwalu w Berlinie, film stanowiący część fenomenu naszych czasów, brazylijskiego boomu filmowego, o którym pisałem więcej w lutowym numerze polskiej edycji „Le Monde diplo”.
Drugim był animowany dokument (!) Ariego Folmana Walc z Baszirem - film o tym, że bliskowschodnie mocarstewko neokolonialne ufundowane jest na zbrodniach ludobójstwa. Film hipnotycznej urody wizualnej a jednocześnie do głębi wstrząsający. Oto sekwencja przez samego Folmana nazwana „supersceną” filmu:
Trzecim był Hunger Steve’a McQueena. Zbieżność nazwisk przypadkowa, jeśli ktoś pomyślał o niegdysiejszym gwiazdorze Hollywood. Film opowiada o słynnym strajku głodowym podjętym w 1981 roku przez przebywających w więzieniu Maze członków Provisional IRA domagających się przyznania im statusu więźniów politycznych. Liderem strajku był Bobby Sands, który doprowadził swój protest do samego końca – do śmierci z głodu. Polityczne zło wcielone jest tu w lodowaty głos Margaret Thatcher. Brytyjskie branżowe pismo „Sight & Sound” uznało Hunger za najlepszy film roku. Jego premiera, podobnie jak Walcu z Baszirem, miała miejsce na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Cannes, gdzie został uhonorowany Caméra d’or, nagrodą na najlepszy debiut.
Czerwona flaga nad Cannes
Nad ostatnim Cannes w ogóle powiewała czerwona flaga. Ambitne kino zwykle miało się bardziej w lewo niż w prawo, ale postmodernistyczna zawierucha i implozja Bloku Wschodniego narobiły zamieszania. Przez lata „lewicowy liberalizm” i identyfikacja z „ruchami jednej sprawy” wydawały się postawami dominującymi a zdefiniowane jasno z pozycji systemowo krytycznych, marksistowskich kino Michaela Haneke czy Kena Loacha stanowiło radykalne (jednocześnie niezwykle cenione przez samą branżę) wyjątki raczej niż regułę. Coś jednak tąpnęło. Ostatnie Cannes pokazało, że czasy, kiedy ta część kina, która jest sztuką, bywała radykalną lewacką zadymą, nie minęły bezpowrotnie. Aż tak politycznego i lewicowego Cannes dawno nie było.
Przewodniczącym jury był Sean Penn. Ze względu na jego sympatie polityczne wśród faworytów do głównej nagrody festiwalu, Złotej Palmy, wymieniano Che Stevena Soderbergha. Soderbergh figuruje w annałach Cannes jako najmłodszy w historii laureat Złotej Palmy (za Seks, kłamstwa i kasety wideo). Che to dwuczęściowy, epicki film biograficzny, oparty na dziennikach Guevary: Reminiscencjach z kubańskiej wojny rewolucyjnej i Dzienniku boliwijskim, a więc na historii jego największego zwycięstwa i największej porażki. Zrobiony jak dokument, budzi skrajne opinie, od takich, że to najlepszy film w dorobku reżysera, do takich, że to jego zupełna porażka. Nagrodzony został Benicio Del Toro za rolę tytułową. (Za najlepszą aktorkę uznano Sandrę Corveloni za rolę w Linha de passe Waltera Sallesa i Danieli Thomas [patrz "Le Monde diplomatique - edycja polska", luty 2009]).
Złotą Palmę otrzymał Francuz Laurent Cantet za Klasę (Entre les murs), film przedstawiający szkołę jako społeczeństwo w pigułce. Francuz od dawna opowiada się jasno po lewej stronie i traktuje kino jako narzędzie wypowiedzi politycznej i opisu rzeczywistości społecznej, którą pojmuje w kategoriach walki klas, nierówności i wyzysku. Ma na swoim koncie takie filmy jak Time Out (o człowieku zwolnionym z pracy w wielkiej korporacji, który oszukuje rodzinę, że opuścił firmę dla NGO), Vers le sud (o turystyce seksualnej bogatych kobiet z Zachodu na Haiti) i Ressources humaines (o odkrywaniu przez młodego człowieka jago klasowej tożsamości). Klasa była też nominowana do Oscara, Europejskich Nagród Filmowych, uzyskała też szereg nominacji do francuskich Cesarów.
Drugą co do ważności Grand Prix jury pod przewodnictwem Seana Penna przyznało włoskiemu filmowi Gomorra Matteo Garrone. Film jest społecznym freskiem przedstawiającym włoski kapitalizm jako zorganizowaną przestępczość, analizującym stosunki społeczne oparte na przemocy, która stanowi prawdę ukrytą za fetyszem towaru, prawdę, jaka stoi za sukienką, w której na festiwalu w Wenecji paraduje w świetle fleszy Scarlet Johansson.
I nie tylko…
Rok był dobry nie tylko dla debiutantów.
Najgłośniejszym niemieckim filmem roku był oczywiście Der Baader Meinhof Komplex Uliego Edela, który za kilka tygodni trafi do polskich kin pod tytułem Baader Meinhof. Ku niewątpliwemu przerażeniu komisarzy politycznych do spraw kina zatrudnionych w polskiej prasie, film o Frakcji Czerwonej Armii został nominowany do Oscara, brytyjskich BAFTA i do Złotych Globów za najlepszy film obcojęzyczny. Liberalni krytycy, w Polsce pewnie jeszcze bardziej niż w Niemczech, będą filmowi zarzucać, że staje po stronie RAF. I będą mieli rację! Pewna moja przyjaciółka po wyjściu z kina gotowa była strzelać do kapitalistów.
Baader Meinhof to niezwykle ciekawy przypadek tekstu, który zbuntował się przeciwko własnemu nadawcy. Film wyszedł ze stajni wybitnego niemieckiego producenta i scenarzysty Bernda Eichingera (Upadek, Pachnidło). Wywiad, którego udzielił brytyjskiemu „Sight & Sound”, był typowym liberalnym jojczeniem o pokoleniach zawładniętych ideologiami (z marksizmem na równi z faszyzmem, podczas gdy liberalizm nie jest ideologią tylko myślą czystą, przezroczystą i uwolnioną od ideologii). Otóż być może ku jego własnemu zdziwieniu film jest zupełnie inny… Kiedy aparat burżuazyjnego państwa ścigającego członków Frakcji Czerwonej Armii wcielony jest w Bruno Ganza, którego wszyscy pamiętamy z roli Hitlera, i który na dodatek gra tu bardzo podobnie, widz intuicyjnie zgodza się z bohaterami, że rzeczywistość społeczna, w której żyją (kapitalizm), jest wciąż tą samą, która zrodziła Trzecią Rzeszę. Filmowi daleko od bezkrytycznego pomnika, ale zawarta w nim krytyka wydaje się wychodzić z pozycji… krytycznych, nie liberalnych. Seksizm Andreasa Baadera jest tu świetnie pokazany. Ostateczna klęska RAF wydaje się tu rodzić z zafiksowania młodszych generacji na pierwszej generacji, na ich odbijaniu z więzień, na ich kulcie, który zaczął przesłaniać główny cel czyli walkę z globalnie niesprawiedliwym systemem. Słuszności samej Sprawy film nie kwestionuje. Od samego początku skłania widza do identyfikacji z zaangażowaniem bohaterów – czyni to dość ostrymi środkami: film zaczyna się od policyjnej pacyfikacji protestów przeciwko wizycie szacha Iranu, która to sekwencja zmusza widza do wybrania po której jest stronie.
Danny Boyle wrócił w tym roku filmem Slumdog Millionaire, obrazem dzikiego kapitalizmu peryferii. Darren Aronofsky nie zawiódł Zapaśnikiem, portretem człowieka, który zniszczył się domyślając do końca interpelację męskiego podmiotu właściwą klasom podporządkowanych (Złoty Lew w Wenecji). Sam Mendes (American Beauty) filmową analizą opresji drobnomieszczańskiego konformizmu (dlaczego Winslet dostała Oscara za Lektora a nie za Revolutionary Road? bo w Lektorze dała się zrobić na staruszkę? – nigdy nie zrozumiem). Gus Van Sant w świetnej formie. Film o Harvey Milku ze znakomitym Seanem Pennem powinni przede wszystkim zobaczyć polscy aktywiści gejowscy. Może coś zrozumieją.
Chyba tylko tym, jak dobry był ten rok, można tłumaczyć względne niedocenienie znakomitego come backu Ericka Zonki. Zonca zabłysnął kiedyś jednym z najgłośniejszych debiutów lat 90., jakim było Wyśnione życie aniołów. Potem zrobił jeszcze Złodziejaszka i… zamilkł na wiele lat. W 2008 powrócił rewelacyjną Julią. Tilda Swinton zawsze była dobra, ale tak dobra nie była jeszcze nigdy. Jest tu katalogiem cech, które czynią człowieka osobą nie do wytrzymania. Nieodpowiedzialna, całkowicie we władzy nałogu (alkohol), podejmuje jedną katastrofalną decyzję za drugą. I trzyma widza za pysk. Widz może odrzucać kategorycznie jej zachowanie, nie może jednak nie odczuwać mimo wszystko z nią empatii. Po czymś takim poznaje się wielką aktorkę. Julia z powodu alkoholizmu traci pracę, musi chodzić na spotkania anonimowych alkoholików i tam poznaje Meksykankę, która wkręca ją w porwanie dziecka, do którego straciła prawa rodzicielskie. Uruchamia to całą lawinę wydarzeń, które wtrącają Julię w sam środek meksykańskiego przemysłu porwań dla okupu. Film nie tylko pokazuje struktury, jakie ten proceder przyjmuje, ale wpisuje je w globalne stosunki władzy ekonomicznej (jednym z najmocniejszych motywów w filmie jest mur postawiony na granicy USA z Meksykiem). Pokazuje je jako uderzającą w beneficjentów zemstę pokrzywdzonych.
To wszystko to tylko niewielka część tego, co się na świecie działo po lewej stronie kina w ciągu minionego roku.
Jest oczywiście na mapie świata taka kinematografia, w której nic podobnego się nie działo… Niestety, nasza.