2009-05-29 00:12:31
Kilka miesięcy temu trafiłem przypadkiem w telewizji na powtórkę jednego z dzieł późnych Krzysztofa Zanussiego, filmu Życie jako śmiertelna choroba przenoszona drogą płciową. Miałem już kiedyś nieszczęście widzieć to w kinie, więc wiedziałem, co mnie czeka. Mimo to przyłapany przez własną matkę na oglądaniu z ręką w spodniach węgierskiego gejowskiego porno nie czułbym się równie zażenowany.
Życie jako śmiertelna choroba przenoszona drogą płciową czy następujący po nim jeszcze gorszy Suplement to kwintesencja „późnego Zanussiego”: śmiertelna nuda w stężeniu przekraczającym wszystkie normy, zero napięcia dramatycznego, które ma kompensować intelektualna „głębia” będąca w istocie serią tanich mądrości w stylu kiepskiego prowincjonalnego katechety, deklamowanych przez aktorów nie mających pomysłu, jak zagrać tak źle napisane role. Wreszcie wrażenie, że oglądamy nie film a wyjątkowo kiepski teatr telewizji, wrażenie tym dziwniejsze, że Zanussi był przecież kiedyś wybitnym reżyserem.
Poglądy „filozoficzne” brzydko starzejącego się Zanussiego znajdują ujście nie tylko w kwestiach melorecytowanych przez aktorów w jego niby-filmach. Pole do popisu dała mu kiedyś „Polityka”, na łamach której przez lata uprawiał intensywną produkcję felietonową, do której sięgnąłem na powrót, skłoniony kinową premierą kolejnego dzieła reżysera. Rubryka felietonowa w tygodniku była jednym z wehikułów kreowania go (przez siebie samego i przez polskie media) na figurę Intelektualisty polskiego kina. Figurę, która jest arcydziełem personalnego marketingu, gdyż trudno o większe niż Zanussi przeciwieństwo figury Intelektualisty, w europejskiej cywilizacji ustanowionej przez Oświecenie a rozwiniętej przez „rewolucję symboliczną” XIX wieku (ze słynnym J’accuse! Emile’a Zoli): figury uzbrojonego w kapitał kulturalny krytyka niesprawiedliwości status quo i stosunków władzy; wykorzystującego autorytet specyficzny zawdzięczany produkcji dóbr symbolicznych, by niestrudzenie domagać się od rzeczywistości społecznej realizacji wartości uniwersalnych.
Gdyby Zanussi był filmowcem zachodnim, jego poglądy byłyby traktowane jak najzwyklejszy obciach, jak poglądy Mela Gibsona czy Bruce’a Willisa, jak baba z brodą. Brylowanie na światowych salonach filmowych oraz to, że udaje mu się czasem nawet wcisnąć jakiś swój film na obrzeża któregoś z międzynarodowych festiwali, zawdzięcza dwóm czynnikom. Po pierwsze uznaniu dla jego twórczości z lat 60. i 70., kiedy to był jeszcze wybitnym filmowcem. Po drugie faktowi, że jego dewocja świetnie wpisuje się w orientalistyczny stereotyp „tajemniczego”, „uduchowionego”, „metafizycznego” Wschodu Europy, przez opozycję do którego jej Zachód tworzy własną, „racjonalną” tożsamość kulturową.
„Wiemy z codziennej prasy, że zarówno wielkość Hiszpanii jak i jej potencjał gospodarczy w początku lat trzydziestych stwarzały bliską analogię z Polską. Nasze straty wojenne i ich zniszczenia w wojnie domowej są także porównywalne, a różnica w rozwoju cywilizacyjnym, jaką widzimy dzisiaj, udowadnia, że rządy generała Franco nie dają się porównać ze skutkami naszego pobytu w obozie socjalizmu” - pisze Zanussi w „Polityce” z 19.12.1998. Co z tego, że nauki społeczne na całym świecie jako powód ekonomicznej ruiny naszego kraju opisują sam proces tzw. „transformacji”, „klęskę Solidarności” czy - używając słów Mike’a Davisa - przemiany dawnego Drugiego Świata w nową postać Trzeciego, bezprecedensowego w historii procesu gwałtownej pauperyzacji milionów ludzi. Reżim Franco był histerycznie katolicki, więc musiał być lepszy od tego bezbożnego komunizmu na mocy definicji.
Nie tak dawno artystyczne i frekwencyjne triumfy na całym świecie święcił bezkompromisowy meksykański film Guillermo Del Toro o dziewczynce o szekspirowskim imieniu, która trafia do Nieba, bo w obliczu zwycięstwa faszystów w hiszpańskiej wojnie domowej stanęła po stronie komunistów i uratowała dla nich duszę swojego braciszka. Zanussi, jeśli widział ten film, to pewnie zamówił po nim egzorcyzmy. Musiał to być dla niego przejaw toczenia się całej naszej cywilizacji w przepaść, w którym to procesie na szczęście Polska - kraj, w którym wychwalanie Franco czy Pinocheta mieści się w przyjętej przez elity normie - wlecze się w ogonie, nie jest więc jeszcze tak nisko (felieton z 24.06.2000).
No dobrze, ale to było dawno, nie było jeszcze wtedy wielu prac naukowych opisujących proces implozji „bloku wschodniego” - może Zanussi zmienił od tamtego czasu pogląd na te sprawy? Niestety, wbrew temu, co sądził de Gaulle, nie tylko krowa nie zmienia zdania. Trzy lata później Zanussi wciąż radośnie afirmował nowe stosunki panowania i rysował w swojej fenomenalnej wyobraźni wspaniałe perspektywy ich rozwoju: „Dobrobyt współczesnej Hiszpanii jest tym, co możemy sobie wyobrazić jako dobrobyt Polaków w kilkanaście lat po tym, jak wreszcie będziemy dopuszczeni do Unii” (29.09.2001). W sierpniu 2008 Zanussi ogłosił wyniki organizowanego przez Polski Instytut Sztuki Filmowej konkursu na scenariusz filmu fabularnego pt. „Solidarność - pierwszy wyłom w murze”. Zanussi przewodniczył jury, które nie przyznało nagród, bo - powiedział to wprost! - żaden ze zgłoszonych scenariuszy nie spełnił apologetycznych, mitologizujących intencji organizatorów konkursu. Konkurs miał wyłonić tekst, który klęskę Solidarności, która uczyniła Polskę krajem Trzeciego Świata (gwałtownie zdezindustrializowanym dostarczycielem taniej siły roboczej i rynkiem zbytu dla pogrążonego w kryzysie nadprodukcji Zachodu), ukazałby jako triumf. Jeżeli fakty temu przeczą - tym gorzej dla faktów.
Przez lata w swojej rubryce felietonowej Zanussi wykorzystywał każdą okazję, by opowiedzieć się przeciwko wartościom Oświecenia a po stronie religijnych zabobonów. By podkreślać swoją przynależność do elit tego świata (z kim to nie rozmawiał, z kim się - od papieży poczynając - nie przyjaźni, gdzie to właśnie nie poleciał, jak nie do Kuala Lumpur, to do Montrealu, na jakie sympozjum właśnie go zaproszono do Watykanu, itd.). By odprawiać elitarny obrzęd krzywienia się nad ciemnotą motłochu (przybierał on np. postać alterglobalistów, protestujących, zdaniem Zanussiego, przeciwko umorzeniu długów najbiedniejszym państwom świata). By zachwycać się wspaniałością latynoamerykańskich elit (które w naukach społecznych są modelowym przypadkiem klas kompradorskich, elit czerpiących swe bogactwo z celowego utrzymywania nie-rozwoju własnych krajów i pośredniczenia w żyłowaniu ich zasobów i społeczeństw przez gospodarkę potężnego Wuja Sama z Północy). By przemycać pochwały pod adresem najbardziej reakcyjnej prawicy w różnych częściach świata. By podpisywać się pod kolejnymi skrajnie prawicowymi ideologiami, nie wyłączając kulturalistycznego neorasizmu Huntingtona i Fallaci, ale w taki sposób, by się to podobało inteligentowi, do którego jest adresowane - by wyglądało ładniej niż brzydkie plebejskie „Bij Araba!”:
„Droga przez Hiszpanię do Europy prowadzi przez Pireneje i na tej drodze dawni Arabowie spotkali się z oporem chrześcijan. Później opór ten przerodził się w rekonkwistę i cała wczesna historia Hiszpanii to walka o odzyskanie półwyspu. W czasach politycznej poprawności (która łatwo się przeradza w hipokryzję), nie należałoby mieć sympatii do Hiszpanów, którzy wygnali Arabów. Myślę jednak, że przeciętny Europejczyk czuje jednak pewną satysfakcję z tego, że od Saragossy aż po Kadyks podróżujemy po Europie, a nie po jakże obcym nam Maghrebie. Ten Maghreb kiedyś, przed inwazją Arabów, też był częścią Europy i Augustyn jako biskup Kartaginy był Afroeuropejczykiem.” (29.09.2001).
Do swojego najnowszego filmu (Serce na dłoni) Zanussi zaangażował Dodę. Wykorzystał to dowcipny internauta, chyba gdzieś w komentarzach na Lewica.pl, by nazwać Zanussiego „Dodą polskiego kina”. Rzeczywiście, Zanussi jest Dodą polskiego kina. Jak Doda jest wyrazem i fabryką fałszywej świadomości polskiego ludu, Debordowskim spektaklem mającym ten lud utrzymać w biernym letargu, pozwalającym w nieskończoność go wyzyskiwać, tak Zanussi jest wyrazem i fabryką fałszywej świadomości polskich elit, opium utrzymującym je w stanie błogiej nieświadomości tego, że odprawiając niekończące się rytuały klasowego samouwielbienia, systematycznie niszczą własny kraj, wydając go bezbronnym na pastwę globalnych mechanizmów władzy ekonomicznej.
Jak to możliwe, by tak wszechstronnie wykształcony człowiek miał jednocześnie tak średniowieczne poglądy?
Z jednej strony Zanussi jest kontynuatorem całej reakcyjnej tradycji polskiej inteligencji jako klasy społecznej szukającej w nowoczesności peryferyjnej sposobów na bycie nowym wcieleniem szlachty. Tej tradycji, która zawsze unikała pomnażania kapitału kulturalnego, sposób na odgrywanie roli elit widząc w jego monopolizowaniu i mnożeniu społecznych progów blokujących dostęp do niego. Zanussi jest jej nieodrodnym dzieckiem tej linii polskiej inteligencji, a jego późna twórczość dowodem na to, że w kulturze chów wsobny zawsze da w końcu owoce takie same jak w przyrodzie.
Ale może jest i druga strona?
Nie potrafię uwierzyć, że twórca filmów należących do najważniejszych dzieł filmowego modernizmu w Polsce, tych z lat 60. i 70., wierzy w jakikolwiek sens i wartość artystyczną Suplementu czy Persona non grata. Różnica pomiędzy Iluminacją, Strukturą kryształu, Barwami ochronnymi a tymi ostatnimi jest widoczna gołym okiem dla średnio rozgarniętego piętnastolatka. Dlaczego więc je z uporem godnym lepszej sprawy robi? Mógłby z nich zrobić np. słuchowiska - nie byłyby na pewno mądrzejsze, ale przynajmniej nie udawałyby czegoś czym nie są. Za słuchowiska płacą jednak znacznie mniejsze honoraria i nie ma w tej dziedzinie takich instytucji jak niegdysiejszy Komitet Kinematografii czy dzisiejszy Polski Instytut Sztuki Filmowej, które można w nieskończoność drenować, odcinając kupony od zajmowanej w środowisku pozycji towarzyskiej. Mając zarazem świadomość, że niski poziom kapitału kulturalnego większej części polskich elit sprawia, że nawet kiepski blef intelektualny przechodzi tu bez problemu.
Może upowszechnianie tych wszystkich reakcyjnych ideologii ma równie proste wyjaśnienie? Polskie przemysły kultury opierają się na dzikim superwyzysku pracy umysłowej - zwłaszcza młodych, wysoko wykształconych ludzi. W tej branży nie istnieją zabezpieczenia socjalne, prawie nikt z wyżu demograficznego przełomu lat 70. i 80. nie ma etatu, wielomiesięczne opóźnienia w płatnościach za umowy o dzieło są normą, honoraria są śmiesznie niskie, a wszystkie koszty przerzucane na pracowników. Asystenci największych filmowych bonzów tego kraju (z Zanussim włącznie, jeżeli nie na czele) zarabiają tysiąc kilkaset złotych miesięcznie (i to bliżej tysiąca niż dwóch), za co muszą być bezustannie do dyspozycji, nierzadko o krok od niewolnictwa, znać kilka języków obcych i utrzymać się jakimś cudem w Warszawie. Na tym opiera się tempo akumulacji tych kilku prawdziwych fortun filmowych w Polsce, Zanussiego, właściciela dużych mieszkań w najdroższych miastach w Europie, nie wyłączając. Warunkiem sine qua non istnienia tych fortun jest utrzymanie nierówności i niesprawiedliwości społecznych, które gwarantują niewyczerpane rezerwuary zdesperowanego i gotowego do pracy na każdych warunkach kognitariatu, który w Polsce jest po prostu segmentem prekariatu. A żeby je utrzymać, trzeba podtrzymywać reakcyjne ideologie, które je legitymizują i afirmują skandal status quo.
Ot i cała tajemnica heroizmu, z jakim Zanussi pozostaje ostatnim rycerzem Maryi Panny w turniejowych potyczkach europejskiego kina, a także bohaterstwa, z jakim znosi okrutną dyskryminację swoich poglądów w skażonym zarazą Oświecenia europejskim światku kulturalnym - dyskryminację, nad którą tyle razy rozdzierał szaty.
"Le Monde diplomatique - edycja polska" grudzień 2008
P.S. Wrzucam to z mojego archiwum, bo tekst nie był nigdzie dostępny online - żeby nie było, że czepiam się tylko Wajdy ;-)
Życie jako śmiertelna choroba przenoszona drogą płciową czy następujący po nim jeszcze gorszy Suplement to kwintesencja „późnego Zanussiego”: śmiertelna nuda w stężeniu przekraczającym wszystkie normy, zero napięcia dramatycznego, które ma kompensować intelektualna „głębia” będąca w istocie serią tanich mądrości w stylu kiepskiego prowincjonalnego katechety, deklamowanych przez aktorów nie mających pomysłu, jak zagrać tak źle napisane role. Wreszcie wrażenie, że oglądamy nie film a wyjątkowo kiepski teatr telewizji, wrażenie tym dziwniejsze, że Zanussi był przecież kiedyś wybitnym reżyserem.
Poglądy „filozoficzne” brzydko starzejącego się Zanussiego znajdują ujście nie tylko w kwestiach melorecytowanych przez aktorów w jego niby-filmach. Pole do popisu dała mu kiedyś „Polityka”, na łamach której przez lata uprawiał intensywną produkcję felietonową, do której sięgnąłem na powrót, skłoniony kinową premierą kolejnego dzieła reżysera. Rubryka felietonowa w tygodniku była jednym z wehikułów kreowania go (przez siebie samego i przez polskie media) na figurę Intelektualisty polskiego kina. Figurę, która jest arcydziełem personalnego marketingu, gdyż trudno o większe niż Zanussi przeciwieństwo figury Intelektualisty, w europejskiej cywilizacji ustanowionej przez Oświecenie a rozwiniętej przez „rewolucję symboliczną” XIX wieku (ze słynnym J’accuse! Emile’a Zoli): figury uzbrojonego w kapitał kulturalny krytyka niesprawiedliwości status quo i stosunków władzy; wykorzystującego autorytet specyficzny zawdzięczany produkcji dóbr symbolicznych, by niestrudzenie domagać się od rzeczywistości społecznej realizacji wartości uniwersalnych.
Gdyby Zanussi był filmowcem zachodnim, jego poglądy byłyby traktowane jak najzwyklejszy obciach, jak poglądy Mela Gibsona czy Bruce’a Willisa, jak baba z brodą. Brylowanie na światowych salonach filmowych oraz to, że udaje mu się czasem nawet wcisnąć jakiś swój film na obrzeża któregoś z międzynarodowych festiwali, zawdzięcza dwóm czynnikom. Po pierwsze uznaniu dla jego twórczości z lat 60. i 70., kiedy to był jeszcze wybitnym filmowcem. Po drugie faktowi, że jego dewocja świetnie wpisuje się w orientalistyczny stereotyp „tajemniczego”, „uduchowionego”, „metafizycznego” Wschodu Europy, przez opozycję do którego jej Zachód tworzy własną, „racjonalną” tożsamość kulturową.
„Wiemy z codziennej prasy, że zarówno wielkość Hiszpanii jak i jej potencjał gospodarczy w początku lat trzydziestych stwarzały bliską analogię z Polską. Nasze straty wojenne i ich zniszczenia w wojnie domowej są także porównywalne, a różnica w rozwoju cywilizacyjnym, jaką widzimy dzisiaj, udowadnia, że rządy generała Franco nie dają się porównać ze skutkami naszego pobytu w obozie socjalizmu” - pisze Zanussi w „Polityce” z 19.12.1998. Co z tego, że nauki społeczne na całym świecie jako powód ekonomicznej ruiny naszego kraju opisują sam proces tzw. „transformacji”, „klęskę Solidarności” czy - używając słów Mike’a Davisa - przemiany dawnego Drugiego Świata w nową postać Trzeciego, bezprecedensowego w historii procesu gwałtownej pauperyzacji milionów ludzi. Reżim Franco był histerycznie katolicki, więc musiał być lepszy od tego bezbożnego komunizmu na mocy definicji.
Nie tak dawno artystyczne i frekwencyjne triumfy na całym świecie święcił bezkompromisowy meksykański film Guillermo Del Toro o dziewczynce o szekspirowskim imieniu, która trafia do Nieba, bo w obliczu zwycięstwa faszystów w hiszpańskiej wojnie domowej stanęła po stronie komunistów i uratowała dla nich duszę swojego braciszka. Zanussi, jeśli widział ten film, to pewnie zamówił po nim egzorcyzmy. Musiał to być dla niego przejaw toczenia się całej naszej cywilizacji w przepaść, w którym to procesie na szczęście Polska - kraj, w którym wychwalanie Franco czy Pinocheta mieści się w przyjętej przez elity normie - wlecze się w ogonie, nie jest więc jeszcze tak nisko (felieton z 24.06.2000).
No dobrze, ale to było dawno, nie było jeszcze wtedy wielu prac naukowych opisujących proces implozji „bloku wschodniego” - może Zanussi zmienił od tamtego czasu pogląd na te sprawy? Niestety, wbrew temu, co sądził de Gaulle, nie tylko krowa nie zmienia zdania. Trzy lata później Zanussi wciąż radośnie afirmował nowe stosunki panowania i rysował w swojej fenomenalnej wyobraźni wspaniałe perspektywy ich rozwoju: „Dobrobyt współczesnej Hiszpanii jest tym, co możemy sobie wyobrazić jako dobrobyt Polaków w kilkanaście lat po tym, jak wreszcie będziemy dopuszczeni do Unii” (29.09.2001). W sierpniu 2008 Zanussi ogłosił wyniki organizowanego przez Polski Instytut Sztuki Filmowej konkursu na scenariusz filmu fabularnego pt. „Solidarność - pierwszy wyłom w murze”. Zanussi przewodniczył jury, które nie przyznało nagród, bo - powiedział to wprost! - żaden ze zgłoszonych scenariuszy nie spełnił apologetycznych, mitologizujących intencji organizatorów konkursu. Konkurs miał wyłonić tekst, który klęskę Solidarności, która uczyniła Polskę krajem Trzeciego Świata (gwałtownie zdezindustrializowanym dostarczycielem taniej siły roboczej i rynkiem zbytu dla pogrążonego w kryzysie nadprodukcji Zachodu), ukazałby jako triumf. Jeżeli fakty temu przeczą - tym gorzej dla faktów.
Przez lata w swojej rubryce felietonowej Zanussi wykorzystywał każdą okazję, by opowiedzieć się przeciwko wartościom Oświecenia a po stronie religijnych zabobonów. By podkreślać swoją przynależność do elit tego świata (z kim to nie rozmawiał, z kim się - od papieży poczynając - nie przyjaźni, gdzie to właśnie nie poleciał, jak nie do Kuala Lumpur, to do Montrealu, na jakie sympozjum właśnie go zaproszono do Watykanu, itd.). By odprawiać elitarny obrzęd krzywienia się nad ciemnotą motłochu (przybierał on np. postać alterglobalistów, protestujących, zdaniem Zanussiego, przeciwko umorzeniu długów najbiedniejszym państwom świata). By zachwycać się wspaniałością latynoamerykańskich elit (które w naukach społecznych są modelowym przypadkiem klas kompradorskich, elit czerpiących swe bogactwo z celowego utrzymywania nie-rozwoju własnych krajów i pośredniczenia w żyłowaniu ich zasobów i społeczeństw przez gospodarkę potężnego Wuja Sama z Północy). By przemycać pochwały pod adresem najbardziej reakcyjnej prawicy w różnych częściach świata. By podpisywać się pod kolejnymi skrajnie prawicowymi ideologiami, nie wyłączając kulturalistycznego neorasizmu Huntingtona i Fallaci, ale w taki sposób, by się to podobało inteligentowi, do którego jest adresowane - by wyglądało ładniej niż brzydkie plebejskie „Bij Araba!”:
„Droga przez Hiszpanię do Europy prowadzi przez Pireneje i na tej drodze dawni Arabowie spotkali się z oporem chrześcijan. Później opór ten przerodził się w rekonkwistę i cała wczesna historia Hiszpanii to walka o odzyskanie półwyspu. W czasach politycznej poprawności (która łatwo się przeradza w hipokryzję), nie należałoby mieć sympatii do Hiszpanów, którzy wygnali Arabów. Myślę jednak, że przeciętny Europejczyk czuje jednak pewną satysfakcję z tego, że od Saragossy aż po Kadyks podróżujemy po Europie, a nie po jakże obcym nam Maghrebie. Ten Maghreb kiedyś, przed inwazją Arabów, też był częścią Europy i Augustyn jako biskup Kartaginy był Afroeuropejczykiem.” (29.09.2001).
Do swojego najnowszego filmu (Serce na dłoni) Zanussi zaangażował Dodę. Wykorzystał to dowcipny internauta, chyba gdzieś w komentarzach na Lewica.pl, by nazwać Zanussiego „Dodą polskiego kina”. Rzeczywiście, Zanussi jest Dodą polskiego kina. Jak Doda jest wyrazem i fabryką fałszywej świadomości polskiego ludu, Debordowskim spektaklem mającym ten lud utrzymać w biernym letargu, pozwalającym w nieskończoność go wyzyskiwać, tak Zanussi jest wyrazem i fabryką fałszywej świadomości polskich elit, opium utrzymującym je w stanie błogiej nieświadomości tego, że odprawiając niekończące się rytuały klasowego samouwielbienia, systematycznie niszczą własny kraj, wydając go bezbronnym na pastwę globalnych mechanizmów władzy ekonomicznej.
Jak to możliwe, by tak wszechstronnie wykształcony człowiek miał jednocześnie tak średniowieczne poglądy?
Z jednej strony Zanussi jest kontynuatorem całej reakcyjnej tradycji polskiej inteligencji jako klasy społecznej szukającej w nowoczesności peryferyjnej sposobów na bycie nowym wcieleniem szlachty. Tej tradycji, która zawsze unikała pomnażania kapitału kulturalnego, sposób na odgrywanie roli elit widząc w jego monopolizowaniu i mnożeniu społecznych progów blokujących dostęp do niego. Zanussi jest jej nieodrodnym dzieckiem tej linii polskiej inteligencji, a jego późna twórczość dowodem na to, że w kulturze chów wsobny zawsze da w końcu owoce takie same jak w przyrodzie.
Ale może jest i druga strona?
Nie potrafię uwierzyć, że twórca filmów należących do najważniejszych dzieł filmowego modernizmu w Polsce, tych z lat 60. i 70., wierzy w jakikolwiek sens i wartość artystyczną Suplementu czy Persona non grata. Różnica pomiędzy Iluminacją, Strukturą kryształu, Barwami ochronnymi a tymi ostatnimi jest widoczna gołym okiem dla średnio rozgarniętego piętnastolatka. Dlaczego więc je z uporem godnym lepszej sprawy robi? Mógłby z nich zrobić np. słuchowiska - nie byłyby na pewno mądrzejsze, ale przynajmniej nie udawałyby czegoś czym nie są. Za słuchowiska płacą jednak znacznie mniejsze honoraria i nie ma w tej dziedzinie takich instytucji jak niegdysiejszy Komitet Kinematografii czy dzisiejszy Polski Instytut Sztuki Filmowej, które można w nieskończoność drenować, odcinając kupony od zajmowanej w środowisku pozycji towarzyskiej. Mając zarazem świadomość, że niski poziom kapitału kulturalnego większej części polskich elit sprawia, że nawet kiepski blef intelektualny przechodzi tu bez problemu.
Może upowszechnianie tych wszystkich reakcyjnych ideologii ma równie proste wyjaśnienie? Polskie przemysły kultury opierają się na dzikim superwyzysku pracy umysłowej - zwłaszcza młodych, wysoko wykształconych ludzi. W tej branży nie istnieją zabezpieczenia socjalne, prawie nikt z wyżu demograficznego przełomu lat 70. i 80. nie ma etatu, wielomiesięczne opóźnienia w płatnościach za umowy o dzieło są normą, honoraria są śmiesznie niskie, a wszystkie koszty przerzucane na pracowników. Asystenci największych filmowych bonzów tego kraju (z Zanussim włącznie, jeżeli nie na czele) zarabiają tysiąc kilkaset złotych miesięcznie (i to bliżej tysiąca niż dwóch), za co muszą być bezustannie do dyspozycji, nierzadko o krok od niewolnictwa, znać kilka języków obcych i utrzymać się jakimś cudem w Warszawie. Na tym opiera się tempo akumulacji tych kilku prawdziwych fortun filmowych w Polsce, Zanussiego, właściciela dużych mieszkań w najdroższych miastach w Europie, nie wyłączając. Warunkiem sine qua non istnienia tych fortun jest utrzymanie nierówności i niesprawiedliwości społecznych, które gwarantują niewyczerpane rezerwuary zdesperowanego i gotowego do pracy na każdych warunkach kognitariatu, który w Polsce jest po prostu segmentem prekariatu. A żeby je utrzymać, trzeba podtrzymywać reakcyjne ideologie, które je legitymizują i afirmują skandal status quo.
Ot i cała tajemnica heroizmu, z jakim Zanussi pozostaje ostatnim rycerzem Maryi Panny w turniejowych potyczkach europejskiego kina, a także bohaterstwa, z jakim znosi okrutną dyskryminację swoich poglądów w skażonym zarazą Oświecenia europejskim światku kulturalnym - dyskryminację, nad którą tyle razy rozdzierał szaty.
"Le Monde diplomatique - edycja polska" grudzień 2008
P.S. Wrzucam to z mojego archiwum, bo tekst nie był nigdzie dostępny online - żeby nie było, że czepiam się tylko Wajdy ;-)