2009-10-27 01:23:11
Trochę późno, ale mnie ostatnio rozłożyło jakieś monstrualne przeziębienie wlekące się swoimi skutkami trzy tygodnie z hakiem, złapałem doła z powodu końca lata i odcięcia od światła słonecznego, jeszcze do tego przez parę dni myślałem, że mam na głowie raka, bo mi jakiś guz z tyłu wyrósł (przez tych parę dni ze strachu nie byłem w stanie zasnąć się-w-trupa-nie-upiwszy) – wszystko to trochę utrudniało mi dokończenie przeznaczonej na tego bloga relacji z dwóch bardzo ciekawych wydarzeń filmowych.
Dwa brzegi
Etiudy rewolucyjne
Dokumenty rzeczywistości
Duch Glorii
Burżuazja kontratakuje
Wyklęty lud ziemi
A imię jego… 174
Dwa brzegi
W drugiej połowie października nad filmowym Londynem dominował już London Film Festival (Leicester Square całe zastawione jakimiś barierkami), ale zanim do tego doszło, przełom lata i jesieni upłynął pod znakiem kina brazylijskiego. W Riverside Studios na Hammersmith od 17 do 20 września miała miejsce pierwsza edycja Cine Fest Brazil London. Impreza stanowi nową pozycję w harmonogramie rozwijającego się od czternastu lat Inffinito Festival Circuit. Inffinito to organizajca, która od tylu właśnie lat przygotowuje na świecie przeglądy najnowszego kina brazylijskiego, m.in. w Miami, Rzymie, Madrycie, Buenos Aires i Barcelonie. Równolegle, ale w formie nieco bardziej wydłużonej (od 8 września do 8 października), po drugiej stronie Londynu, Barbican Centre przeprowadziło trzecią doroczną edycję przeglądu Cinema of Brazil, w tym roku pod hasłem „Urban Tales”. Obydwie imprezy dowodzą, że kinematografia, która na długie lata niemal zniknęła z mapy świata, dziś jest jedną z najciekawszych i najbardziej dynamicznych (urosła do 80-100 fabuł rocznie). Od kilku lat program Cannes, Wenecji i Berlina nie obywa się bez pozycji brazylijskich.
Daniela Thomas i Walter Salles w Cannes 2008 (trzymają w ręku nagrodę dla Sandry Corveloni za jej rolę w ich filmie Linha de Passe)
Obydwie londyńskie imprezy różnią się między sobą tym, że przegląd w Barbicanie koncentruje się na filmach, które uzyskały (głównie w ciągu ostatnich dwóch lat) największy rozgłos, w kraju i na najważniejszych festiwalach międzynarodowych, podczas gdy przegląd organizowany przez Inffinito koncentruje się na przedstawieniu dynamicznej różnorodności latynoamerykańskiej kinematografii, szczególną uwagę koncentrując na filmach, którym niewiele brakło, by dostać się do Cannes, Wenecji czy Berlina, albo po prostu nie wstrzeliły się w oczekiwania ich kuratorów, a w istocie czasem bardzo niewiele ustępują pozycjom, które zrobiły największą międzynarodową karierę. Cine Fest Brazil w Riverside Studios uwzględnił też więcej pełnometrażowych dokumentów (choć tych kilka, np. Only When I Dance Beadie Finzi, pokazano też w Barbicanie – nie szło się dostać, bilety wyprzedane na długo przed seansem; o chłopcach z faweli, którzy chcą zostać profesjonalnymi tancerzami baletowymi) oraz krótkie metraże młodych zazwyczaj, początkujących dopiero twórców.
Etiudy rewolucyjne
Z tych krótkich, które widziałem, największe wrażenie zrobiły na mnie Café com Leite (czyli Kawa z mlekiem – Anglicy tym razem popisali się jednak dorównującym Polakom zdolnościom do tłumaczenia tytułów – poszło to bowiem jako You, Me and Him) Daniela Ribeiro oraz Pomyłka (Engano), reż. Cavi Borges.
Café com Leite to opowieść o związku dwóch gejów, który rozpada się po tym, jak po tragicznej i niespodziewanej śmierci rodziców jednego z nich ten – zamiast wyprowadzić się od nich do tego drugiego – musi się zająć młodszym bratem, co wymusza ograniczenie czasu możliwego do poświęcenia kochankowi. Film urzeka narracyjną prostotą, zdumiewa eliptyczną konstrukcją dramatyczną opartą na omijaniu punktów zwrotnych, które mają zawsze miejsce pomiędzy scenami, które oglądamy – i zaskakuje zakończeniem.
Pomyłka z kolei zrobiona jest w dwóch długich ujęciach zmontowanych równolegle, bez cięć, na dwóch połowach ekranu. Chłopak w metrze dzwoni do kogoś, ale pomylił numery i łączy się z nieznaną mu dziewczyną. Okazuje się, że oboje przyjechali do Rio z prowincji, próbując tu zrobić karierę zawodową, oboje zresztą w aktorstwie, i oboje pędzą właśnie na castingi. Pochodzą z tych samych stron, chodzili do tych samych szkół, dziw bierze, że się nie spotkali u siebie. Teraz są już bardzo blisko, trzeba by wobec tego spotkać się natychmiast na ulicy, za chwilę, korzystając z tego zrządzenia losu, bo w wielkim mieście czują się bardzo wyobcowani. No i właśnie wtedy chłopakowi wysiadają baterie w telefonie, zanim zdążą sobie wyjaśnić, jak które wygląda. Rozmijają się więc na ulicy, przechodząc odpowiednio z lewej na prawą i z prawej na lewą połowę ekranu…
Dokumenty rzeczywistości
Wśród pełnometrażowych dokumentów pokazanych w Riverside Studios znalazł się film Favela on Blast (reż Leandro BHL i Wesley Pentz), w pewnym sensie film o politycznych skutkach uczynienia symboli środkami produkcji, a tekstów kultury – towarami. Film o społecznym znaczeniu rapu i muzyki funk – w specyficznych odmianach funk carioca i baile funk – w slumsach Rio. I o tym, jak to społeczne znaczenie przechwycone przez rynek kastruje je z potencjału wywrotowego, przekształcając je w część przemysłów kultury, z właściwą im hedonistyczną i narcystyczną interpelacją podmiotu. Wprzęgnięte w mechanizmy przemysłów kultury, wyciskania zysku i akumulacji kapitału, odcinają kulturę faweli od potencjału buntu i ten potencjał pacyfikują skłaniając każdego, by dążył do zabezpieczenia tylko własnego i własnej rodziny bytu.
Z fabuł publiczności Cine Fest Brazil najbardziej podobała się Orkiestra dziecięca (Orquesta dos Meninos) Paulo Thiago, opowieść o 25-letnim marzycielu o imieniu Mozart (okazuje się, że w Brazylii można mieć tak na imię), który zakłada orkiestrę dziecięcą na biednej prowincji na północy Brazylii.
Ja widziałem tylko część filmów przeglądu (trzeba też niestety chodzić do pracy, zasada rzeczywistości znowu wygrała z zasadą przyjemności), ale na mnie szczególne wrażenie zrobiła Verônica Maurício Fariasa.
Duch Glorii
W 2008 w różnych częściach świata powstały dwa znakomite filmy przywołujące klasyczne dzieło Johna Cassavetesa Gloria. Kobieta, której imię stanowi zarazem tytuł filmu, ucieka z nieswoim dzieckiem, pragnąc je uratować przed grożącą mu przemocą. O ile Julia powracającego po zbyt długim milczeniu Ericka Zonki odwołuje się do tamtego filmu przewrotnie (bohaterka Tildy Swinton dziecko porywa dla okupu), o tyle Verônica nawiązuje do klasyka bardziej dosłownie. Nie jest filmem tak wytrącającym z równowagi, jak obraz Zonki (dlaczego nikt do dzisiaj nie chce tego filmu pokazywać w Polsce?), diabelnie jednak trzyma w napięciu i pokazuje kawał społecznego świata wielkomiejskiej Brazylii.
Tytułowa bohaterka jest czterdziestoletnią nauczycielką w publicznej szkole na biednych przedmieściach. Po rozstaniu z mężem, zmęczona stresującą, źle wynagradzaną pracą, zostaje nagle postawiona w obliczu konieczności ratowania chłopca, którego rodzice zostali zamordowani w okolicznościach, które wyglądają na porachunki gangów. Wkrótce wszystko okaże się mieć związek z sięgającą wysoko korupcją w policji. Chłopiec jest następny na liście do zabicia, bo ojciec zawiesił mu na szyi napęd USB z zapisanymi obrazami, których niewydostanie się na światło dzienne stanowi warunek przetrwania niektórych ludzi na ich stanowiskach… Dla samotnej kobiety sytuacja ta jest Wydarzeniem w sensie, w jakim to słowo występuje u Badiou, a nawet miłością w sensie Lacanowskim (bo na zawsze wywraca sytuację podmiotu do góry nogami, przetrąca jego dotychczasową egzystencję). Jedyny wybór, jakiego może od tego momentu dokonać, to pozostać z chłopcem i uratować go. Jednym z główych źródeł napięcia dramatycznego jest sytuacja ciągłej niepewności, kto jest kim w najbliższym otoczeniu. Były mąż Verôniki jest policjantem – czy można mu ufać, czy jest jednym z tych, którzy chcą sprzątnąć chłopca? Komu można ufać?
Burżuazja kontratakuje
Gość pierwszego dnia Cine Fest Brazil London, gwiazda Gloria Pires, poczyniła ciekawą uwagę. Fakt, że brazylijskie kino na jakiś czas niemal zniknęło z powierzchni ziemi, pozwolił na to, by - gdy już zrekonstruowano możliwości jego odbudowy - zadawano sobie pytanie „o jakie właściwie kino nam chodzi? - skoro już i tak odbudowujemy je niemal od zera…”.
Akurat film z jej udziałem, zabawny nawet sequel komedii Gdybym był Tobą (Se Eu Fosse Vôce), był najmniej reprezentatywnym przykładem, jaką większość brazylijskich filmowców postanowila dać na to kluczowe pytanie odpowiedź. Wyglądał raczej jak próba burżuazyjnej odpowiedzi na stanowczy lewoskręt brazylijskiego kina, próba reaktywnego przeszczepienia w jego obręb pewnych strukturalnych założeń telenoweli, przesłanek fundujących świat przedstawiony i określających społeczne spektrum znajdujące się w polu widzenia twórców tego telewizyjnego gatunku, dla niektórych niestety synonimu brazylijskiej kultury jako takiej. Telenowela jako gatunek jest moim zdaniem jednym z głównych środków sprawowania władzy przez brazylijską burżuazję, opium dla ludu.
Bogate małżeństwo, Claudio i Helena (on był kiedyś marksistą, dzisiaj jest materialistą tylko w tym sensie, że myśli wyłącznie o pieniądzach i nadal nie wierzy w Boga), po raz drugi (bo pierwszy był w pierwszej części filmu) wskutek tajemniczych koincydencji energetyczno-kosmicznych wymieniają się ciałami. Wszystko wtedy, kiedy mają kryzys o krok od rozwodu, a ich osiemnastoletnia córka ma ukrywany przed ojcem romans z młodym botanikiem, z którym zaszła w ciążę i z którym chce wziąć ślub. Razem z matką utrzymywały to wszystko w tajemnicy przed ojcem. Kiedy dochodzi jednak do drugiej już w życiu małżonków zamiany ciał, to ta zamiana staje się dla małżonków najważniejszą sprawą, którą trzeba utrzymać w tajemnicy, w tym przed córką. Córka zwierza się więc ciągle ciału matki wypełnionemu duszą ojca, który się tym sposobem wszystkiego dowiaduje. Ale wszystko się dobrze skończy, bo absztyfikant, choć z pozoru „prosty botanik”, okazuje się rodziców mieć jeszcze bogatszych niż rodzina panny młodej. Jakiego burżujskiego serca by to nie zmiękczyło? Brazylijscy burżuje i ich dzieci mogli wszyscy razem odetchnąć z ulgą: nie każdy brazylijski film jest wystawionym pod ich adresem aktem oskarżenia.
Globo Filmes, obchodząca niedawno dziesięciolecie istnienia spółka córka superpotęgi telewizyjnej Globo (sprzedającej swoje seriale, z takimi „klasykami” jak Niewolnica Isaura na czele, do ponad 180 krajów) zdołała wylansować obydwie części tej komedii na przebój narodowego rynku filmowego.
Oprócz prób przeszczepienia do kina poetyki telenoweli, brazylijska burżuazja używa też innych metod w walce o rząd dusz i obronę swoich pozycji. Ma bowiem w branży filmowej swoich „ambitnych” intelektualistów organicznych. Pewna ich para (reżyser Carlos Alberto Riccelli i scenarzystka, aktorka i producentka Bruna Lombardi, jego żona) przyjechała nawet do Barbicanu, ze swoim filmem Znak miasta (O Signo da Cidade).
Takiego stężenia naiwnego humanizmu dawno nie widziałem, szło się naprawdę porzygać. Plątanina losów wielu postaci nie ma na celu złożonego opisu rzeczywistości społecznej, z jej wzajemnymi zależnościami, stosunkami władzy, itd. W tym filmie chodzi tylko o to, że ludzkie cierpienie bierze się z… przeznaczenia, tego, co zapisane w gwiazdach, wierności, niewierności, niezrozumienia, braku tolerancji i tym podobne duperele. Twórcy oczywiście mieli całe mnóstwo „humanistycznych” argumentów wyjaśniających poetykę i filozofię (bardzo dobrze zresztą, ku mojej rozpaczy, przyjętego) filmu. Byli zdania, że inni brazylijscy filmowcy pokazują głównie wielkomiejską przemoc, bo to się dobrze sprzedaje (- a nie dlatego, że stanowi ona Prawdę brazylijskiego kapitalizmu?), a oni chcieli zrobić coś bardziej „humanistycznego” i pokazującego Brazylię „inaczej”. Nie mogli oczywiście przefajnować z tym swoim „humanistycznym” poetyzowaniem i musieli zastrzec w pewnym momencie, że oczywiście Miasto Boga im się podobało. Wiem, powtarzam w kółko słowo „humanistyczny”, ale właśnie mniej więcej tak często ono samo i jego słowotwórcze przyległości padały na konferencji, która nastąpiła po filmie. Czułem, że mi zaczynają włosy na zębach wyrastać.
Wyklęty lud ziemi
Są to jednak wyjątki niezdolne zneutralizować faktu, że dla większości brazylijskich filmowców – jak pokazuje program obydwu imprez – odpowiedź na pytanie o to, „o jakie kino tak właściwie nam chodzi?”, opierała się na wyborze estetyczno-politycznym. W obliczu zaostrzonych do ekstremum sprzeczności dzikiego kapitalizmu peryferii – przeciwko fabrykowanemu przez TV Globo opium telenoweli, po stronie twardej rzeczywistości i jej ofiar, przeciwko beneficjentom status quo. Dotyczy to nawet filmowców pochodzących – jak Walter Salles – z wielkiej burżuazji. Zamiast wystawić pomnik ludziom takim jak jego ojciec (jeden z najpotężniejszych bankierów Ameryki Łacińskiej), wolał go postawić Ernesto Guevarze. Dotyczy to nawet tak skromnych w swoich ambicjach filmów jak opowiadający jedną prowincjonalną potańcówkę Chega de Saudade Laíza Bodanzky’ego, prawdopodobnie inspirowany starym, ale nieśmiertelnym Pali się moja panno Miloša Formana. Jest to wybór, którego tak daremnie i beznadziejnie pragnęlibyśmy oczekiwać od filmowców polskich.
Popularny w Brazylii aktor Selton Mello (w Barbicanie był też przebój z nim w roli głównej - Nie mam na imię Johnny, ostatnio wystąpił w roli Jeana Charlesa de Menezes, brazylijskiego chłopca zamordowanego w 2005 w londyńskim metrze przez policjantów przekonanych, że jest arabskim terrorystą) wyreżyserował bardzo ambitny formalnie i wiele od widza wymagający, pokazany w ramach „Urban Tales” film Wesołych Świąt (Feliz Natal). Warto przecierpieć pierwsze chwilami naprawdę męczące pół godziny dla niezwykle pięknych w sensie czysto filmowym sekwencji, które przychodzą później. Rzecz jest o samotności człowieka z jego traumą (bohater spowodował za kierownicą śmierć przechodzącej ulicą kobiety) w burżuazyjnej kulturze egoizmu i obojętności.
W Barbicanie widziałem też naprawdę kapitalny, intensywny mięsem rzeczywistości i niezwykle zmysłowy seksualnie film Niższe miasto (Cidade Baixa) debiutanta Sérgio Machado. W realiach materialnej walki o byt, na społecznych nizinach Brazylii, osadzona jest historia dwóch przyjaciół od dzieciństwa, Deco i Naldinho (jeden jest czarny, drugi biały), którzy poznają striptizerkę i prostytutkę Karinnę. Historia zaczyna się od męskiej solidarności, wspierającej się na wspólnym „używaniu” tej samej kobiety. Przechodzi przez coraz bardziej obsesyjną rywalizację o jej uczucia (przewrotnie to kobieta wydaje się jedyną racjonalnie myślącą, podejmującą trzeźwe decyzje, osobą w całym tym trójkącie). A dociera do finału sugerującego, że cała trójka ustanowi może razem „poliandryczne” stadło, nad którym zapanuje pierwiastek rozsądku wcielony w Karinnę, a oni obaj, ze swą symbolicznie wymieszaną krwią zostaną obaj ojcami dziecka Karinny. Coś, jakby Machado miał w ręce przedostatni numer „Krytyki Politycznej” z jej tematem z okładki. Naprawdę znakomity film, zaczynający się po machistowsku, a następnie inteligentnie sabotujący kulturowe kody hierarchii płci.
A imię jego… 174
Jeden film pokazano na obydwu przeglądach: Ostatni przystanek 174 (Última Parada 174) Bruno Barreto. Jest to niewątpliwie jeden z najlepszych filmów roku 2008 – nie tylko tych z Brazylii.
12 czerwca 2000 bezdomne dziecko ulicy, Sandro do Nascimento, na kilka godzin sparaliżował i zamroził przed ekranami telewizorów cały swój stukilkudziesięsiomilionowy kraj, wymierzając spektakularną zemstę za wszystkie krzywdy, jakie go w życiu spotkały (a była wśród nich masakra dokonana na jego kolegach i przyjaciołach z ulicy - przez funkcjonariuszy policji). Niemal z pewnością pod wpływem narkotyków, przy użyciu których od dzieciństwa zagłuszał nędzę swojego położenia i zapominał o głodzie i chłodzie, Sandro „porwał” autobus linii 174, nieopodal przystanku „Ogród Botaniczny” w Rio de Janeiro. Film Barreto z epickim rozmachem opowiada życie Sandro, aż do „sprawy autobusu 174”. Sekwencja porwania autobusu zajmuje w filmie tylko finałowe siedem minut (osobiście nie liczyłem, byłem zbyt przejęty, ale tak powiedział sam Barreto w Riverside Studios, po seansie). Film wart osobnego omówienia.
Pierwowzorem Barreto był film równie znakomity: lustrujący tamte wydarzenia pełnometrażowy dokument znanego w Polsce ze swojej genialnej debiutanckiej fabuły Elitarni José Padilhi, pt. Autobus 174. Ani w Barbicanie, ani w Riverside Studios tego filmu nie pokazano, pewnie dlatego, że powstał kilka lat wcześniej, choć warto by było puścić go razem z fabułą Barreto. Do mnie dokument Padilhi dotarł w końcu parę dni temu na DVD i nie mogę się z Barreto nie zgodzić, że jest to jeden z najwybitniejszych filmów w historii kina. Jeden z tych, które każdy świadomy człowiek ma obowiązek w życiu zobaczyć. Następnego dnia koleżanka w biurze pytała mnie, co mi jest, bo wyglądam od rana, jakby mi się coś stało. W pewnym sensie mi się stało. Jest to bowiem jednocześnie jeden z tych filmów, które naprawdę przetrącają kręgosłup.
Fragment Autobusu 174 José Padilhi.
„Porwanie” i oblężenie autobusu 174 było sfilmowane z każdej strony przez brazylijskie stacje telewizyjne, do samego końca, do ostatnich chwil życia chłopca zabitego w policyjnym samochodzie. Padilha zmontował ten materiał, łącząc go jednocześnie z dochodzeniem rekonstruującym życiorys Sandro i z rozmowami z ludźmi: jego przyjacielem z ulicy, jego ciotką, kobietą, która wmówiła sobie, że jest jego matką, z zakładnikami, z oficerem BOPE, który uczestniczył w akcji oblężenia autobusu, a także z socjologiem, który tłumaczy Padilhi, co to wszystko mówi o brazylijskim społeczeństwie.
Nie ma bata. Przeprowadzenie rewolucji kulturalnej w polskim kinie będzie wymagało wysyłania polskich filmowców na przymusowe obozy reedukacyjne do Brazylii.
Jarosław Pietrzak