Czym się różni Danny Glover od Michała Żebrowskiego?
2010-02-03 03:08:18
Kiedy polska elita filmowa w tych niezwykle rzadkich razach postanawia wypowiedzieć jakiś swój pogląd polityczny, to czyni np. coś takiego, co popełnił kiedyś gwiazduś Michał Żebrowski w odpowiedzi na zarzuty, że rosyjski film „1612”, w którym wystąpił, jest "antypolski". Nie dysponuję niestety nagraniem tej smakowitej wypowiedzi, ale przywołując z pamięci było to coś w ten deseń:
To nie jest wcale film antypolski. Po prostu rosyjskie ministerstwo kultury wyłożyło ciężkie pieniądze na film, który sławi wielkość i męstwo narodu rosyjskiego, opowiadając o czasach, kiedy mężczyźni byli naprawdę waleczni i odważni, a kobiety naprawdę piękne. Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby polskie ministerstwo kultury również wyłożyło takie pieniądze na film, który w podobny sposób sławiłby wielkość i męstwo narodu polskiego.

Z kolei historia aresztowania Romana Polańkiego jest chyba jedyną w ciągu wielu ostatnich lat sytuacją, w której polscy filmowcy, bądź co bądź coś w rodzaju miejscowej „elity kulturalnej”, postanowili wykorzystać swój „autorytet specyficzny”, by zbiorowo walczyć przy użyciu tego autorytetu o jakąś sprawę. Ale jaką? Żeby się przypadkiem nikt nie ważył ich brata w szlachectwie potraktować tak, jak by potraktowano każdego innego (czytaj: jakiegoś zwykłego) człowieka! Jesteśmy elitą, której należy się odrębne, specjalne traktowanie. Polscy filmowcy nie zniżą się do obrony wartości uniwersalnych. Żeby się pofatygowali, musi to być w obronie ich klasowych przywilejów.

No to teraz „znajdź różnice”: Danny Glover w „Democracy Now!” 19 stycznia 2010.



Danny Glover w rozmowie z Juanem Gonzalesem (Amy Goodman wyjechała wtedy na Haiti) oskarża rząd USA o wykorzystywanie katastrofy humanitarnej w najbiedniejszym kraju Półkuli Zachodniej jako pretekstu do przejęcia nad nim militarnej kontroli. Co więcej, zarysowuje ciągłość takiej polityki Stanów Zjednoczonych w stosunku do wyspy, ciągłość sięgającą w przeszłość co najmniej do wielkiego rewolucyjnego zrywu Haitańczyków (kiedy to na cukrowej wyspie na końcu świata proklamowano, że wszyscy są czarni, stawiając kropkę nad każdym egalitarnym "i" Rewolucji Francuskiej). Glover zwraca uwagę na hipokryzję telewizyjnego karnawału zbierania pieniędzy dla Haiti nie połączonego nawet z cieniem kontroli czy nawet minimum refleksji, jak i na co te pieniądze będą potem wydawane, zwłaszcza, że amerykańskie wojsko utrudnia dostarczanie pomocy, a Heritage Foundation już zaciera ręce, że ta katastrofa to również okazja (opportunity) dla amerykańskiego kapitału i możliwość wymuszenia na zrozpaczonym kraju kolejnych neoliberalnych „dostosowań”. Gdy wszyscy się ekscytują, ile zebrano pieniędzy, nikt w amerykańskich mediach nie mówi o tym, że naprawdę skuteczną pomoc medyczną dostarczają Haitańczykom nie Amerykanie ze swoimi milionami a liczący czterystu lekarzy kontyngent wysłany przez Kubę.

Szacun.

poprzedninastępny komentarze