2011-01-30 19:27:19
Karol Marks napisał gdzieś, że więźniami relacji dominacji są obydwie strony tej relacji.
Film Toma Hoopera The King’s Speech (polski tytuł – tradycyjne gratulacje dla polskich dystrybutorów - jakoś nie przechodzi mi ani przez gardło, ani przez palce) w początkowych swoich partiach, rysując postaci, zdaje się potrącać struny krytycznej analizy społeczeństwa klasowego, choć przygląda się postaciom z szeregów klas uprzywilejowanych. Albert, książę Yorku (Colin Firth) jąka się w stopniu uniemożliwiającym mu pełnienie wynikających z pochodzenia obowiązków – początkowo głównie reprezentacyjnych i symbolicznych, które z czasem jednak zaczną przed nim rysować groźbę (tak, groźbę) zostania królem (courtesy Wallis Simpson, dwukrotna rozwódka, z którą postanowił się ożenić jego starszy brat Edward z numerem VIII, rezygnując jednocześnie z korony – nie mógł być głową kościoła anglikańskiego i mężem rozwódki jednocześnie).
Jak się dowiadujemy z ekranu, Albert jąkał się od czwartego albo piątego roku życia, poddany rygorowi wychowaczemu i serii korekt mających go wdrożyć i dostosować (w tym fizycznie, leworęczność, krzywe kolana) do odziedziczonej pozycji społecznej. Zamiast do celu, zaprowadziło go to do lęków zacinających go niemal zawsze, gdy musi zwracać się do szerszego grona ludzi. Odziedziczone przywileje były więc źródłem cierpień chłopca. Ale z kolei tylko dzięki tym samym przywilejom dorosły mężczyzna mógł mieć środki i dostęp do terapeutów. A pomocy udzieli mu mężczyzna, który terapią zajmuje się kto wie, czy nie głównie dlatego, że występy choćby i w rolach szekspirowskich, choćby i dobrze recenzowane, ale na deskach prowincjonalnego australisjkiego Perth („miasto o wielkiej kulturze teatralnej”, ironizuje jeden z „selekcjonerów” londyńskiego teatru), nie otwierają wrót do żadnej kariery, co najwyżej sprawiają, że wszyscy zachwycać się będą twoją nienaganną dykcją.
Kiedy w pakiecie idą z tym jeszcze takie obrazy, jak król, którego bezwładną rękę prowadzi po kartce papieru urzędujący premier, by uzyskać formalnie niezbędny podpis, to spragnieni krytycznej krytyki zaczynamy czytać w tej historii analizę społeczeństwa klasowego, w którym wszyscy uwięzieni są na swoich pozycjach, wykonują dyspozycje tych pozycji, i co najwyżej mogą je przyjąć na tyle, by uważać ich wytyczne za składniki własnej woli (mowy królewskie, dla przykładu, wygłaszane przez króla jako jego własna wypowiedź, nigdy nie są napisane przez niego). Gotowi jesteśmy nawet przymknąć oko na pasaże lekko przesolone patosem, na fakt, że pod względem zastosowanych środków, jak zauważył Jakub Majmurek, jest to superwystawny teatr telewizji, czy na Churchilla, który jakby urwał się ze starego polskiego komiksu, tym bardziej, że pomaga nam w tym kilka świetnych ról (Firth, Geoffrey Rush, Helena Bonham-Carter i Guy Pearce), świetnie prowadzona i ustawiana kamera, wypieszczona scenografia i dobrze – w czysto rzemieślniczym sensie – skonstruowana dramaturgia.
No ale szybko przychodzi zawód. Z konstatacji faktu, że wszyscy jesteśmy więźniami własnej pozycji w stosunkach dominacji, wniosek nie płynie tu taki, że jedynym prawdziwym rozwiązaniem jest zniesienie relacji dominacji jako takiej. Nie, należy zmierzyć się z narzuconą przez te stosunki rolą, dostosować się do jej wymagań, jak trzeba to poprzez stres długotrwałej i uciążliwej terapii oraz upokorzeń na drodze do jej rezulatatów.
Michał Oleszczyk w swojej recenzji dla „Przekroju” zestawił już dwa najbardziej za Oceanem nagradzane filmy tego roku („The King’s Speech” i „The Social Network”) ze względu na ich emfazę na liczbę poddanych, którą uzyskują obydwaj bohaterowie. Dla mnie, o ile film Finchera opowiada o typowym dla epoki netokracji „buntowniku”, którego rzekomy bunt jest de facto reakcyjny, bo nie jest walką z niesprawiedliwością i wykluczeniem, a jedynie walką o poprawę własnego miejsca w strukturze niesprawiedliwości i wykluczeń (na taką, z której potencjalnie samemu można wykluczeń dokonywać) – o tyle The King’s Speech jako tekst skręca ostro w stronę niezwykle konserwatywnej interpretacji rzeczywistości. Swoją pozycję, wraz ze status quo, w które jest wpisana, trzeba przyjąć, walczyć z sobą, by spełnić w końcu jej wymagania, a wtedy przyjdzie wielkość i świat zostanie ocalony.
Niewątpliwie, taki świat, w którym są królowie, aktorzy niespełnieni, bo urodzili się w niewłaściwym mieście (ale także umierający z przepracowania robotnicy i głodni bezdomni, których widoku film miłościwie widzowi oszczędzi, ale takie są logiczne konsekwencje) – taki świat zostanie w ten sposób bez wątpienia ocalony. Dlatego David Cameron i jego rząd milionerów niewątpliwie marzą o tym, by takie filmy były jedynym, co pozostanie po brytyjskim kinie, gdy już uda im się – wzorem Margaret Thatcher – dokonać likwidacji jego większej części na całe lata.
Żeby taki świat afirmować jako ostateczny horyzont tego, co możliwe, trzeba oczywiście przyjąć za dobrą monetę wszystkie podtrzymujące go ideologiczne mistyfikacje. Jak ta, wedle której król reprezentuje wolę ludu, podczas gdy w rzeczywistości jest tylko wystawianą na pokaz maskotką i marionetką, której dłoń podpisuje postanowienia i wygłasza przemówienia „komitetu zarządzającego zbiorowym interesem kapitalistów” – pozwólmy sobie na przypomnienie starej Lenina definicji rządu w demokracji burżuazyjnej. Rolą króla jest więc ideologiczne rozmywanie antagonizmu klasowego, na którym ufundowane jest społeczeństwo kapitalistyczne.
Żeby taki świat afirmować, opowiadając o tej epoce, trzeba też z entuzjazmem odgrzać stary mit kryształowej Anglii, ostoi demokratycznych praw i wolności, stawiającej dzielnie czoła Siłom Zła nadciągającym z III Rzeszy. Albert, który w międzyczasie stanie się Jerzym VI, będzie utrzymywał w tym starciu gorącego ducha brytyjskich Sił Dobra. Taka wizja jest oczywiście starszliwym fałszem. Opiera się bowiem na odsuwaniu z pola widzenia faktu, że Hitler przyniósł do Europy zbrodnie, które Imperium Brytyjskie (jak i inne nowożytne mocartswa kolonialne) przez co najmniej sto kilkadziesiąt lat uskuteczniało na eksploatowanych przez siebie koloniach. Gdy po grabieży ziemi (przez prywatyzację własności społecznej) następowała grabież żywności, podporządkowane społeczeństwa dorzynano ekonomicznym leseferyzmem, czyli nieskrępowaną swobodą wyzysku podporządkowanych, a gdy ci byli już gotowi pracować ponad siły za choćby miskę ryżu, tąże miską można było im płacić. W prowadzonych w Madrasie pod nadzorem sir Richarda Temple’a w 1877 roku wielkich robotach przy inwestycjach strukturalnych dekańscy robotnicy otrzymywali dzienną rację żywności o wartości energetycznej około 1630 kalorii. 120 kalorii mniej niż więźniowie obozu koncentracyjnego w Buchenwaldzie. Urzędnicy Temple’a oficjalnie zastanawiali się, jakie jest minimum, poniżej którego wymrą, zanim wyciśnie się z nich jakąkolwiek przeliczalną na brytyjskie profity pracę. W tym samym czasie wywożone z Indii zboże szalało na rynku światowym, z ówczesną stolicą w Londynie.
Brytyjska liberalna demokracja stawiła w czasie II wojny światowej czoło nie swojemu przeciwieństwu, a swojemu Symptomowi – temu, co wyparła daleko za morza, a co nagle w postaci nazizmu i Hitlera stanęło tuż za drzwiami. Ale takich rzeczy nie można powiedzieć, kiedy chce się powiedzieć, że zamiast walczyć przeciwko wyzyskowi i relacjom dominacji, należy walczyć z sobą, by się do własnego miejsca w tych relacjach dostosować. Urodziłeś się na króla, naucz się być królem, a będziesz wielki. Urodziłeś się na prowincji, pogódź się z tym, że nie będziesz na poważnie aktorem, a jak się pogodzisz, to w nagrodę może na przykład nauczysz króla mówić płynnie, stojąc do końca życia w cieniu pomieszczeniu nagraniowym? A jak pracujesz za miskę ryżu, albo niewiele więcej, to w zamian dostaniesz spektakl splendoru choćby takich Windsorów, którego praca za miskę ryżu lub niewiele więcej jest zresztą warunkiem sine qua non istnienia tego splendoru.
Film Toma Hoopera The King’s Speech (polski tytuł – tradycyjne gratulacje dla polskich dystrybutorów - jakoś nie przechodzi mi ani przez gardło, ani przez palce) w początkowych swoich partiach, rysując postaci, zdaje się potrącać struny krytycznej analizy społeczeństwa klasowego, choć przygląda się postaciom z szeregów klas uprzywilejowanych. Albert, książę Yorku (Colin Firth) jąka się w stopniu uniemożliwiającym mu pełnienie wynikających z pochodzenia obowiązków – początkowo głównie reprezentacyjnych i symbolicznych, które z czasem jednak zaczną przed nim rysować groźbę (tak, groźbę) zostania królem (courtesy Wallis Simpson, dwukrotna rozwódka, z którą postanowił się ożenić jego starszy brat Edward z numerem VIII, rezygnując jednocześnie z korony – nie mógł być głową kościoła anglikańskiego i mężem rozwódki jednocześnie).
Jak się dowiadujemy z ekranu, Albert jąkał się od czwartego albo piątego roku życia, poddany rygorowi wychowaczemu i serii korekt mających go wdrożyć i dostosować (w tym fizycznie, leworęczność, krzywe kolana) do odziedziczonej pozycji społecznej. Zamiast do celu, zaprowadziło go to do lęków zacinających go niemal zawsze, gdy musi zwracać się do szerszego grona ludzi. Odziedziczone przywileje były więc źródłem cierpień chłopca. Ale z kolei tylko dzięki tym samym przywilejom dorosły mężczyzna mógł mieć środki i dostęp do terapeutów. A pomocy udzieli mu mężczyzna, który terapią zajmuje się kto wie, czy nie głównie dlatego, że występy choćby i w rolach szekspirowskich, choćby i dobrze recenzowane, ale na deskach prowincjonalnego australisjkiego Perth („miasto o wielkiej kulturze teatralnej”, ironizuje jeden z „selekcjonerów” londyńskiego teatru), nie otwierają wrót do żadnej kariery, co najwyżej sprawiają, że wszyscy zachwycać się będą twoją nienaganną dykcją.
Kiedy w pakiecie idą z tym jeszcze takie obrazy, jak król, którego bezwładną rękę prowadzi po kartce papieru urzędujący premier, by uzyskać formalnie niezbędny podpis, to spragnieni krytycznej krytyki zaczynamy czytać w tej historii analizę społeczeństwa klasowego, w którym wszyscy uwięzieni są na swoich pozycjach, wykonują dyspozycje tych pozycji, i co najwyżej mogą je przyjąć na tyle, by uważać ich wytyczne za składniki własnej woli (mowy królewskie, dla przykładu, wygłaszane przez króla jako jego własna wypowiedź, nigdy nie są napisane przez niego). Gotowi jesteśmy nawet przymknąć oko na pasaże lekko przesolone patosem, na fakt, że pod względem zastosowanych środków, jak zauważył Jakub Majmurek, jest to superwystawny teatr telewizji, czy na Churchilla, który jakby urwał się ze starego polskiego komiksu, tym bardziej, że pomaga nam w tym kilka świetnych ról (Firth, Geoffrey Rush, Helena Bonham-Carter i Guy Pearce), świetnie prowadzona i ustawiana kamera, wypieszczona scenografia i dobrze – w czysto rzemieślniczym sensie – skonstruowana dramaturgia.
No ale szybko przychodzi zawód. Z konstatacji faktu, że wszyscy jesteśmy więźniami własnej pozycji w stosunkach dominacji, wniosek nie płynie tu taki, że jedynym prawdziwym rozwiązaniem jest zniesienie relacji dominacji jako takiej. Nie, należy zmierzyć się z narzuconą przez te stosunki rolą, dostosować się do jej wymagań, jak trzeba to poprzez stres długotrwałej i uciążliwej terapii oraz upokorzeń na drodze do jej rezulatatów.
Michał Oleszczyk w swojej recenzji dla „Przekroju” zestawił już dwa najbardziej za Oceanem nagradzane filmy tego roku („The King’s Speech” i „The Social Network”) ze względu na ich emfazę na liczbę poddanych, którą uzyskują obydwaj bohaterowie. Dla mnie, o ile film Finchera opowiada o typowym dla epoki netokracji „buntowniku”, którego rzekomy bunt jest de facto reakcyjny, bo nie jest walką z niesprawiedliwością i wykluczeniem, a jedynie walką o poprawę własnego miejsca w strukturze niesprawiedliwości i wykluczeń (na taką, z której potencjalnie samemu można wykluczeń dokonywać) – o tyle The King’s Speech jako tekst skręca ostro w stronę niezwykle konserwatywnej interpretacji rzeczywistości. Swoją pozycję, wraz ze status quo, w które jest wpisana, trzeba przyjąć, walczyć z sobą, by spełnić w końcu jej wymagania, a wtedy przyjdzie wielkość i świat zostanie ocalony.
Niewątpliwie, taki świat, w którym są królowie, aktorzy niespełnieni, bo urodzili się w niewłaściwym mieście (ale także umierający z przepracowania robotnicy i głodni bezdomni, których widoku film miłościwie widzowi oszczędzi, ale takie są logiczne konsekwencje) – taki świat zostanie w ten sposób bez wątpienia ocalony. Dlatego David Cameron i jego rząd milionerów niewątpliwie marzą o tym, by takie filmy były jedynym, co pozostanie po brytyjskim kinie, gdy już uda im się – wzorem Margaret Thatcher – dokonać likwidacji jego większej części na całe lata.
Żeby taki świat afirmować jako ostateczny horyzont tego, co możliwe, trzeba oczywiście przyjąć za dobrą monetę wszystkie podtrzymujące go ideologiczne mistyfikacje. Jak ta, wedle której król reprezentuje wolę ludu, podczas gdy w rzeczywistości jest tylko wystawianą na pokaz maskotką i marionetką, której dłoń podpisuje postanowienia i wygłasza przemówienia „komitetu zarządzającego zbiorowym interesem kapitalistów” – pozwólmy sobie na przypomnienie starej Lenina definicji rządu w demokracji burżuazyjnej. Rolą króla jest więc ideologiczne rozmywanie antagonizmu klasowego, na którym ufundowane jest społeczeństwo kapitalistyczne.
Żeby taki świat afirmować, opowiadając o tej epoce, trzeba też z entuzjazmem odgrzać stary mit kryształowej Anglii, ostoi demokratycznych praw i wolności, stawiającej dzielnie czoła Siłom Zła nadciągającym z III Rzeszy. Albert, który w międzyczasie stanie się Jerzym VI, będzie utrzymywał w tym starciu gorącego ducha brytyjskich Sił Dobra. Taka wizja jest oczywiście starszliwym fałszem. Opiera się bowiem na odsuwaniu z pola widzenia faktu, że Hitler przyniósł do Europy zbrodnie, które Imperium Brytyjskie (jak i inne nowożytne mocartswa kolonialne) przez co najmniej sto kilkadziesiąt lat uskuteczniało na eksploatowanych przez siebie koloniach. Gdy po grabieży ziemi (przez prywatyzację własności społecznej) następowała grabież żywności, podporządkowane społeczeństwa dorzynano ekonomicznym leseferyzmem, czyli nieskrępowaną swobodą wyzysku podporządkowanych, a gdy ci byli już gotowi pracować ponad siły za choćby miskę ryżu, tąże miską można było im płacić. W prowadzonych w Madrasie pod nadzorem sir Richarda Temple’a w 1877 roku wielkich robotach przy inwestycjach strukturalnych dekańscy robotnicy otrzymywali dzienną rację żywności o wartości energetycznej około 1630 kalorii. 120 kalorii mniej niż więźniowie obozu koncentracyjnego w Buchenwaldzie. Urzędnicy Temple’a oficjalnie zastanawiali się, jakie jest minimum, poniżej którego wymrą, zanim wyciśnie się z nich jakąkolwiek przeliczalną na brytyjskie profity pracę. W tym samym czasie wywożone z Indii zboże szalało na rynku światowym, z ówczesną stolicą w Londynie.
Brytyjska liberalna demokracja stawiła w czasie II wojny światowej czoło nie swojemu przeciwieństwu, a swojemu Symptomowi – temu, co wyparła daleko za morza, a co nagle w postaci nazizmu i Hitlera stanęło tuż za drzwiami. Ale takich rzeczy nie można powiedzieć, kiedy chce się powiedzieć, że zamiast walczyć przeciwko wyzyskowi i relacjom dominacji, należy walczyć z sobą, by się do własnego miejsca w tych relacjach dostosować. Urodziłeś się na króla, naucz się być królem, a będziesz wielki. Urodziłeś się na prowincji, pogódź się z tym, że nie będziesz na poważnie aktorem, a jak się pogodzisz, to w nagrodę może na przykład nauczysz króla mówić płynnie, stojąc do końca życia w cieniu pomieszczeniu nagraniowym? A jak pracujesz za miskę ryżu, albo niewiele więcej, to w zamian dostaniesz spektakl splendoru choćby takich Windsorów, którego praca za miskę ryżu lub niewiele więcej jest zresztą warunkiem sine qua non istnienia tego splendoru.
Jarosław Pietrzak