2013-09-18 12:44:16
Nabijanie się z Leszka Balcerowicza jest prawie tak nudne jak nabijanie się z Korwin-Mikkego (korwinowski lol-content został wyczerpany do tego stopnia, że przestałem nawet lubić na facebooku stronę „Korwiniści do Somalii”). Smutny pozostaje fakt, że Balcerowicz dwukrotnie był ministrem finansów i ktoś dalej jest w stanie traktować go poważnie. W obiegowej opinii transformacja pozostaje sukcesem, a jak nie pozostaje to przez brak porządnej lustracji, bo to lustracja robi miejsca pracy i prawdziwy rynek. Wprostowy człowiek roku i zdobywca medalu św. Jerzego (od redakcji Tygodnika Powszechnego) za za walkę „ze smokiem ignorancji i apatii w sferze ekonomii” obok Piotra Sztompki pozostaje u nas czołowym naukowcem-legistratorem. Personą, która z racji zajmowanej pozycji swoim poglądom jest w stanie nadać status wiedzy naukowej.
Rynek = zbawiciel
Prawa ekonomiczne = prawa przyrody
Społeczeństwo = konkurujące ze sobą jednostki-atomy
Certyfikat jakości = Leszek Balcerowicz
Od paru lat moim ulubionym dowodem na nieuleczany dogmatyzm samego Leszka i jego środowiska są „edukacyjne komiksy” Forum Obywatelskiego Rozwoju. Obywatelskość tego forum jest właściwie tym samym, co poczucie humoru student-core'owców z pyta.pl, gnębieniem słabszych. W poprzednich latach oglądaliśmy na przykład dzielnych potencjalnych przedsiębiorców mocno masakrowanych przez biurokrację i roszczeniowość pracowników. Tegoroczna edycja jest kolejnym odważnym krokiem w stronę odkłamywania skomplikowanych zagadnień ekonomicznych. Polska złota młodzież musi skądś wiedzieć, że :
- i tak nie zrozumie pań / panów za ladą w urzędzie, a nawet jak zrozumie to i tak tylko myślą o przerwie i nic nie robią.
- policjanci dowiadując się o przejściu na emeryturę rezygnują ze schwytania człowieka, który próbuje wysadzić miasto, a życie na emeryturze demoralizuje ich do tego stopnia, że zajmują się tylko uwodzeniem kobiet, więzieniem ich w piwnicy i wyjazdami na wakacje.
- płaca minimalna demoralizuje gorzej niż emerytury, to przez nią pracodawcy są biedniejsi od pracowników i muszą uciekać do innych krajów.
- roboty działałyby sprawnie gdyby nie prawo pracy i „przywileje”, które najpierw niszczą pracodawcę, a potem terroryzują całe społeczeństwo.
- przez „kolejarskie przywileje” w miastach są korki, nauczyciele powinni pracować w wakacje, a górnicy zjadają ziemniaczki, które w normalnym kraju trafiłyby do restauracji. „Przywileje dla wybranych, koszty dla nabranych!”, nabranym jest biedny pan kulka w garniturze, który siedzi przez cały dzień na tyłku i nie umie sobie nawet zrobić herbaty.
- firmy prywatne oferują lepszą jakość, bo są prywatne.
- każdy kolejarz ma wąsy i przez to, że ma dzieci niedługo nikogo nie będzie już stać na podróż koleją.
- państwo opiekuńcze nie ma sensu, bo jest „macochą”, przed którą ucieka każda królewna Śnieżka.
Tego uczą się wszystkie dzieci Leszka Balcerowicza, „powiększające się grono osób chroniących wolność oraz promujących prawdę i zdrowy rozsądek w dyskursie publicznym”. To jasne, że do „prawdy” dochodzi się przez orientalizowanie niewygodnych dla transformacyjnego dyskursu grup społecznych. Prawilni, chroniący prawdę obywatele potrzebują swoich „kulturowo dzikich” pod-obywateli, żeby udowodnić, że funkcjonowanie systemu irracjonalnego, w którym zarabiający tracą prawo własności do owoców swojej pracy na innym stanowisku niż podwładnego, jest nie tylko systemem racjonalnym, ale jedynym możliwym.
Niedawne protesty związkowców pokazują, że straszenie wąsatymi homo-sovieticusami nie może trwać w nieskończoność. Nawet ulubiona telewizja „milczącej większości z klasy średniej” musiała przyznać, że protest generalny popiera 59% Polaków. To daje nadzieję, że niedługo ktoś może zająć się organizacją konkursów na komiksy edukacyjne mocno masakrujące balcerowiczowskie komunały, a obrazkowe historie od FOR-u, którym zdarza się trafiać na półki szkolnych bibliotek, będą się śmiały nawet siedmioletnie dzieci.
Ronald McDonald walczy z wykluczeniem. Rynek = zbawiciel
Prawa ekonomiczne = prawa przyrody
Społeczeństwo = konkurujące ze sobą jednostki-atomy
Certyfikat jakości = Leszek Balcerowicz
Od paru lat moim ulubionym dowodem na nieuleczany dogmatyzm samego Leszka i jego środowiska są „edukacyjne komiksy” Forum Obywatelskiego Rozwoju. Obywatelskość tego forum jest właściwie tym samym, co poczucie humoru student-core'owców z pyta.pl, gnębieniem słabszych. W poprzednich latach oglądaliśmy na przykład dzielnych potencjalnych przedsiębiorców mocno masakrowanych przez biurokrację i roszczeniowość pracowników. Tegoroczna edycja jest kolejnym odważnym krokiem w stronę odkłamywania skomplikowanych zagadnień ekonomicznych. Polska złota młodzież musi skądś wiedzieć, że :
- i tak nie zrozumie pań / panów za ladą w urzędzie, a nawet jak zrozumie to i tak tylko myślą o przerwie i nic nie robią.
- policjanci dowiadując się o przejściu na emeryturę rezygnują ze schwytania człowieka, który próbuje wysadzić miasto, a życie na emeryturze demoralizuje ich do tego stopnia, że zajmują się tylko uwodzeniem kobiet, więzieniem ich w piwnicy i wyjazdami na wakacje.
- płaca minimalna demoralizuje gorzej niż emerytury, to przez nią pracodawcy są biedniejsi od pracowników i muszą uciekać do innych krajów.
- roboty działałyby sprawnie gdyby nie prawo pracy i „przywileje”, które najpierw niszczą pracodawcę, a potem terroryzują całe społeczeństwo.
- przez „kolejarskie przywileje” w miastach są korki, nauczyciele powinni pracować w wakacje, a górnicy zjadają ziemniaczki, które w normalnym kraju trafiłyby do restauracji. „Przywileje dla wybranych, koszty dla nabranych!”, nabranym jest biedny pan kulka w garniturze, który siedzi przez cały dzień na tyłku i nie umie sobie nawet zrobić herbaty.
- firmy prywatne oferują lepszą jakość, bo są prywatne.
- każdy kolejarz ma wąsy i przez to, że ma dzieci niedługo nikogo nie będzie już stać na podróż koleją.
- państwo opiekuńcze nie ma sensu, bo jest „macochą”, przed którą ucieka każda królewna Śnieżka.
Tego uczą się wszystkie dzieci Leszka Balcerowicza, „powiększające się grono osób chroniących wolność oraz promujących prawdę i zdrowy rozsądek w dyskursie publicznym”. To jasne, że do „prawdy” dochodzi się przez orientalizowanie niewygodnych dla transformacyjnego dyskursu grup społecznych. Prawilni, chroniący prawdę obywatele potrzebują swoich „kulturowo dzikich” pod-obywateli, żeby udowodnić, że funkcjonowanie systemu irracjonalnego, w którym zarabiający tracą prawo własności do owoców swojej pracy na innym stanowisku niż podwładnego, jest nie tylko systemem racjonalnym, ale jedynym możliwym.
Niedawne protesty związkowców pokazują, że straszenie wąsatymi homo-sovieticusami nie może trwać w nieskończoność. Nawet ulubiona telewizja „milczącej większości z klasy średniej” musiała przyznać, że protest generalny popiera 59% Polaków. To daje nadzieję, że niedługo ktoś może zająć się organizacją konkursów na komiksy edukacyjne mocno masakrujące balcerowiczowskie komunały, a obrazkowe historie od FOR-u, którym zdarza się trafiać na półki szkolnych bibliotek, będą się śmiały nawet siedmioletnie dzieci.
2013-07-17 10:31:01
O pracy w McDonaldzie słyszałem wiele. Od obrazu nędzy i rozpaczy spod znaku przepoconej koszulki po poprzednim pracowniku/cy po opinie pochlebne. Dużym plusem rodzimych placówek jest to, że jeszcze nie wpadły na pomysł planowania wydatków swoim „podopiecznym”. W swojej ojczyźnie wujek Roland pod rękę z Visą uruchomili stronę, która pomoże pracownikom robiącym za najniższą stawkę osiągnąć wolność gospodarczą. Na eleganckiej karteczce wpisujemy, ile mamy pieniędzy i kropka. Wiemy, co robić. Dziw bierze, że nikt nie wpadł na taki pomysł wcześniej. Proste i genialne. Zamiast kosztownych podwyżek darmowe porady.
Tego typu praktyki są okropne przede wszystkim z dwóch względów. Po pierwsze, samo założenie, że korporacja zajmująca się kartami płatniczymi i największa burger-sieciówka wpychająca w ludzi kości, chrząstki i naczynia krwionośne udające mięso, rozumie lepiej od pracowników ich codzienne wydatki, jest równie niedobre jak wczorajszy cheseeburger. Ludzie sobie nie radzą, bo są niezaradni, więc my-zaradni musimy im coś poradzić. Nie ma sytuacji nie do rozwiązania. Wpiszecie ile zarabiacie na stronie i my zrobimy wam dobrze. Dobrze zaplanowane wydatki. O co tyle krzyku? Nie pensji wam potrzeba, ale planowania. Centralnie wam zaplanujemy i już będziecie zaradni/e. Po kłopocie.
Po drugie, tego typu działania są ucieleśnieniem założenia makdonaldyzacji potrzeb. Osoba z problemami zdrowotnymi na pewno ponosi takie same wydatki związane z leczeniem, co osoba kompletnie zdrowa. Wydatki kawalera nie różnią się od wydatków małżeństwa z dwójką dzieci. Aha, nie uwzględniono wydatków na ogrzewanie mieszkania. Latem wszędzie ciepło. Korporacja nie pierwszy raz wpadła na pomysł tak daleko posuniętej nieracjonalnej racjonalizacji. Wcześniej McDonald zasłynął z działań mających na celu racjonalizację ziemniaka. Dobry ziemniak to taki sam ziemniak jak każdy inny ziemniak. Tylko ze znanego ziemniaka można ciosać frytki, które wszędzie smakują tak samo. W imię wypróbowanego wcześniej patentu Ronald skroi twoje wydatki lepiej od ziemniaka. Jeśli ludzie różnią się od ziemniaków, tym gorzej dla ludzi.
Błyskotliwość Ronalda McDonalda jest bardzo podobna do błyskotliwości innego słynnego Ronalda, byłego prezydenta USA. Czynniki społeczne służą do osłaniania najsilniejszych. Mocni mają prawo do kryzysów i tym podobnych. Na słabych te czynniki nie działają, oni po prostu są „niezaradni”. Ułożymy im budżet i jakoś to będzie. Jeszcze kilka takich pomysłów i będę poważnie podejrzewał wszystkich zwolenników cięć o ukrytą opcję makdonaldowską. Przypadek?
Jan bierze na KlatęTego typu praktyki są okropne przede wszystkim z dwóch względów. Po pierwsze, samo założenie, że korporacja zajmująca się kartami płatniczymi i największa burger-sieciówka wpychająca w ludzi kości, chrząstki i naczynia krwionośne udające mięso, rozumie lepiej od pracowników ich codzienne wydatki, jest równie niedobre jak wczorajszy cheseeburger. Ludzie sobie nie radzą, bo są niezaradni, więc my-zaradni musimy im coś poradzić. Nie ma sytuacji nie do rozwiązania. Wpiszecie ile zarabiacie na stronie i my zrobimy wam dobrze. Dobrze zaplanowane wydatki. O co tyle krzyku? Nie pensji wam potrzeba, ale planowania. Centralnie wam zaplanujemy i już będziecie zaradni/e. Po kłopocie.
Po drugie, tego typu działania są ucieleśnieniem założenia makdonaldyzacji potrzeb. Osoba z problemami zdrowotnymi na pewno ponosi takie same wydatki związane z leczeniem, co osoba kompletnie zdrowa. Wydatki kawalera nie różnią się od wydatków małżeństwa z dwójką dzieci. Aha, nie uwzględniono wydatków na ogrzewanie mieszkania. Latem wszędzie ciepło. Korporacja nie pierwszy raz wpadła na pomysł tak daleko posuniętej nieracjonalnej racjonalizacji. Wcześniej McDonald zasłynął z działań mających na celu racjonalizację ziemniaka. Dobry ziemniak to taki sam ziemniak jak każdy inny ziemniak. Tylko ze znanego ziemniaka można ciosać frytki, które wszędzie smakują tak samo. W imię wypróbowanego wcześniej patentu Ronald skroi twoje wydatki lepiej od ziemniaka. Jeśli ludzie różnią się od ziemniaków, tym gorzej dla ludzi.
Błyskotliwość Ronalda McDonalda jest bardzo podobna do błyskotliwości innego słynnego Ronalda, byłego prezydenta USA. Czynniki społeczne służą do osłaniania najsilniejszych. Mocni mają prawo do kryzysów i tym podobnych. Na słabych te czynniki nie działają, oni po prostu są „niezaradni”. Ułożymy im budżet i jakoś to będzie. Jeszcze kilka takich pomysłów i będę poważnie podejrzewał wszystkich zwolenników cięć o ukrytą opcję makdonaldowską. Przypadek?
2013-07-08 18:49:19
„Świeża krew w teatrze”, cieszyła się ponad pół roku temu z wywalania aktorów/-ek z pracy Aneta Kyzioł, publicystka „Polityki”. Zwolnienie z pracy, mobbing i niepewność to wspaniała przygoda, którą warto polecać wszystkim. Aneta Kyzioł pewnie nawiązała współpracę z „Polityką” na bazie umowy o szybkie i niespodziewane zwolnienie, które pozwoli zachować jej "dynamiczność" i "wolność". Każdy przecież wie, że wolność to rzucenie się w otchłań niespodziewanego. Mobbing i przemoc to wolność, ale przestrzeganie praw pracowniczych to brzydki relikt. Iście balcerowiczowski retoryka. „PRL nauczył aktorów, że pod wieloma względami teatr przypomina państwową fabrykę: dyrektorzy przychodzą i odchodzą, a zespół i załoga trwają. Zmiana systemu zmieniła sytuację robotników, ale nie aktorów, którzy wciąż czuli się właścicielami macierzystej sceny, choćby nie oferowała niczego ponad goły etat.” - pisała nasza dziennikarka wolnościowa, która ponadto wie, że w młodym pokoleniu takie myślenie zanika. Dalej nie wiadomo co z myśleniem Anety Kyzioł, ale może kiedyś będziemy wiedzieć na ten temat nieco więcej.
Co w PRL'u nauczane przez Jana będzie na klatę brane – pomyślał sobie Jan i zaczął zwalniać „mentalność roszczeniową”, na którą potem mógł sobie ponarzekać w „Tygodniku Powszechnym”. Tymczasem „mentalność roszczeniowa” w ramach walki o swoje prawa podała „mentalność wolnościową” do sądu. Nie wiem jak wiele trzeba mieć w sobie prostactwa, żeby czyjąś pracę aktorską nazwać „przemazywaniem się przez scenę”. Nie wiem jak bardzo trzeba być ślepym, żeby próbować wcisnąć ludziom, że „etat” jest jak uzależnienie, a zwolnienie, jak zbawienie i „odwyk, który może być bolesny”. Jedyna dobra wiadomość zawarta w felietonie Klaty to ta, że w warzywniaku ugryzł go komar, a potem narobił na niego gołąb. Narzekanie na zwierzęce zachowania w momencie, kiedy samemu uprawia się darwinizm społeczny jest trochę „roszczeniowe”, ale cieszy mnie fakt, że świat natury w czarny czwartek trzymał fason.
Nie wiem jak mocno został zmasakrowany mózg Klaty, ale obrona pozycji dobrego pana, którego źli pracownicy się nie słuchają, przez tępe przypinanie im łatek „homo-sovieticusa” jest zabiegiem po prostu głupim. Całe szczęście jest u nas wystarczająco dużo „homo-sovieticusów”, żeby nie godzić się na wizję wolności, którą od paru ładnych lat starają się nam sprzedać publicystki pokroju Anety Kyzioł i dyrektorzy pokroju Klaty.
W zeszłym roku przyjaciel mojej mamy, kilka miesięcy po wyrzuceniu go z pracy w teatrze, popełnił samobójstwo. „Wolnościowy” dyrektor jego dawnego miejsca pracy w formie walki z „homo-sovieticusem” nie posłał na pogrzeb nawet wiązanki kwiatów. To się chyba nazywa branie budżetu na klatę.
Moralność Wininniego, czyli jak socjalizm został dzieckiem komunizmu.Co w PRL'u nauczane przez Jana będzie na klatę brane – pomyślał sobie Jan i zaczął zwalniać „mentalność roszczeniową”, na którą potem mógł sobie ponarzekać w „Tygodniku Powszechnym”. Tymczasem „mentalność roszczeniowa” w ramach walki o swoje prawa podała „mentalność wolnościową” do sądu. Nie wiem jak wiele trzeba mieć w sobie prostactwa, żeby czyjąś pracę aktorską nazwać „przemazywaniem się przez scenę”. Nie wiem jak bardzo trzeba być ślepym, żeby próbować wcisnąć ludziom, że „etat” jest jak uzależnienie, a zwolnienie, jak zbawienie i „odwyk, który może być bolesny”. Jedyna dobra wiadomość zawarta w felietonie Klaty to ta, że w warzywniaku ugryzł go komar, a potem narobił na niego gołąb. Narzekanie na zwierzęce zachowania w momencie, kiedy samemu uprawia się darwinizm społeczny jest trochę „roszczeniowe”, ale cieszy mnie fakt, że świat natury w czarny czwartek trzymał fason.
Nie wiem jak mocno został zmasakrowany mózg Klaty, ale obrona pozycji dobrego pana, którego źli pracownicy się nie słuchają, przez tępe przypinanie im łatek „homo-sovieticusa” jest zabiegiem po prostu głupim. Całe szczęście jest u nas wystarczająco dużo „homo-sovieticusów”, żeby nie godzić się na wizję wolności, którą od paru ładnych lat starają się nam sprzedać publicystki pokroju Anety Kyzioł i dyrektorzy pokroju Klaty.
W zeszłym roku przyjaciel mojej mamy, kilka miesięcy po wyrzuceniu go z pracy w teatrze, popełnił samobójstwo. „Wolnościowy” dyrektor jego dawnego miejsca pracy w formie walki z „homo-sovieticusem” nie posłał na pogrzeb nawet wiązanki kwiatów. To się chyba nazywa branie budżetu na klatę.
2013-07-05 20:35:44
W Polsce mamy dwóch Winich. Dwóch bardzo mocnych zawodników. Jeden to nieinwazyjny, pokojowy ziomeczek z dużym brzuchem. Drugi Wininnicki to prze-inwazyjny i waleczny zdecydowanie nie-ziomeczek z ego większym od brzucha Winiego numer jeden. Panowie różnią się nie tylko jakością punchy, ale też stopniem skomplikowania swojego wywodu. Wini ze swoją ziomalią nikogo specjalnie nie wini, a w tekstach (o ile za bardzo nie sepleni) z reguły wiadomo o co chodzi. Z Wininnickim sprawa jest bardziej poważna. Wini w swoich klipach obala głównie flaszki (nawet jeśli jutro to rzuca). Wininnicki chciałby straszyć lewaków i obalać coś większego (republiki). Co gorsza, Wininnicki nie siedzi w rapach (chociaż pewnie dogadałby się z PiH'em). Niedawno miał kolejny powód, żeby ze swoją świtą pokazywać się wszędzie. Nie widzę powodu, żeby w drugim wpisie z rzędu bronić Baumana, ale warto na przykładzie histerii po jego niedawnym wykładzie we Wrocławiu, zwrócić uwagę na parę klasycznych już zabiegów części rodzimej prawicy. Jeszcze nie jesteś „anty-systemowym bohaterem”, „alternatywnym mistrzem drugiego obiegu” i innym (jak to bywa w przypadku wielbicieli „white power”) „rycerzem na białym koniu”? Czas, start.
W „niebezpiecznej fikcji”, artykule Boya-Żeleńskiego ze zbioru „Nasi okupanci” autor opisuje oburzenie środowisk kościelnych projektem cywilnej ustawy małżeńskiej (która w momencie tworzenia artykułu od lat działała w różnych krajach Europejskich). „Zochydza się projekt niemiłej ustawy jako bolszewicki, bezczelny, bezwstydny, bezbożny (same b)”, dzisiaj oczywiście słownik skrajnej prawicy trochę się rozszerzył, ale anty-bolszewicki resentyment ma się świetnie. Niezależnie w jakiej formie. Bolszewicka jest Krytyka Polityczna, PO, lewactwo, Bauman, blablam i inne złe rzeczy. Rosja dzięki konsekwentnemu obalaniu republiki homoseksualistów coraz bardziej oddala się od bolszewii. Za to nasi bolszewicy dalej to samo. Na śniadanie strzelanie w tył głowy (pod postacią wypuszczenia nowego numeru Gazety Wyborczej), na lunch tropienie żołnierzy wyklętych (szkalowanie ich w internetowych publikacjach), na obiad multikulturalizm (w formie tortur w więzieniach CIA), na deser szkalowanie kościoła (poprzez zaostrzanie prawa do aborcji) i na koniec dnia zmęczony anty-polonizm (tak zmęczony, że ma siłę walczyć tylko z „Uważam Rze”, „Do Rzeczy” i moim ulubionym pismem wędkarskim, „Sieci”). Ta litania komunistycznych przewinień łączy znaczną część osób wypowiadających się wszędzie. Łagry, Stalin, Bauman, Lenin i Marks (który jak wiadomo spłodził Stalina będąc jednocześnie matką Baumana strzelającego do polskich patriotów) – argument ostateczny. Stalin był przecież zadeklarowanych homoseksualistą. Łagry zawsze przypominały gejowskie kluby i zawsze są efektem postulatu większej sprawiedliwości społecznej. Dzisiaj mówisz o rozwarstwieniu społecznym, jutro budujesz łagry, a pojutrze będziesz kierował ruchem drogowym. Prosta sprawa. Zupełnie jak z Baumanem, zaczął od kierowania ruchem drogowym, a skończył na strzelaniu w tył głowy Leninowi i Stalinowi (w książce „Socjalizm”), chociaż jak wiadomo uprzednio to on zainspirował Marksa do napisania „Manifestu komunistycznego”. Może to było inaczej, ale nieważne. „Niezbadane są wyroki boskie” (cyt. za WWDZ), szczególnie w momencie, kiedy sam Wininnicki twierdzi, że to „socjalizm był dzieckiem komunizmu”. Ciężka sprawa...
Sprawa staje się jeszcze bardziej skomplikowana, kiedy ekipa Wininnickiego próbuje odnieść się do swojej niechlubnej przeszłości. Ciekawe, że Bauman nie mordując nikogo „to facet powinien za swoją działalność dostać najwyższy wymiar kary, czyli albo dożywocie, albo czapę”. Tego problemu nie ma przecież ONR, który nie robił antysemityzmu, tylko robił „wymiar ekonomiczny”. Przykłady można mnożyć. Kiedy mówimy o brzydkich bolszewikach liczy się tylko ich brzydka bolszewia. Kiedy mówimy o ładnych brunatnikach nagle z nieba spadają czynniki. Ekonomiczne, chorobowe, ktoś upadł na głowę, odebrano mowę, ciężka sytuacja, bóg, honor i ojczyzna. Raz sierpem, raz młotem i kołowrotek. Ciekawe czy za pół wieku, kiedy przywitamy następne wcielenie Ziemkiewicza będziemy słyszeć, że podpalanie mieszkań i bicie dzieci Romów to była reakcja na „czynniki ekonomiczne”.
Inną taktyką ekipy Wininnickiego na udowodnienie swojej niewinności jest ukazanie ogromu win lewicowych ekstremistów. Zazwyczaj mówi się o faszystowskich, antifowskich (bo każdy niemiec to faszysta) kastetach znalezionych w Nowym Wspaniałym Świecie. Nie było w lewicowych zbrodniach po transformacji ustrojowej większego pasztetu od tego kastetu. Przepraszam w imieniu faszystowskiej antify broniącej polskich pracowników za ten kastet, bo wiem, że to większy rasizm, niż cała lista obrzydliwości z brunatnych ksiąg. Nie łam kastetem kości, lepiej namaluj indyjski znak radości.
Wininnickiego i jego ziomalię trudno traktować poważnie. Dla mnie jest o wiele mniej poważna od ekipy Winiego, kiedy ta nabija się z PiKeja. Niestety, „raz sierpem, raz młotem w czerwoną hołotę” jest hasłem bardziej uniwersalnym niż „hajs się zgadza”.
Dobrze wiedzieć...W „niebezpiecznej fikcji”, artykule Boya-Żeleńskiego ze zbioru „Nasi okupanci” autor opisuje oburzenie środowisk kościelnych projektem cywilnej ustawy małżeńskiej (która w momencie tworzenia artykułu od lat działała w różnych krajach Europejskich). „Zochydza się projekt niemiłej ustawy jako bolszewicki, bezczelny, bezwstydny, bezbożny (same b)”, dzisiaj oczywiście słownik skrajnej prawicy trochę się rozszerzył, ale anty-bolszewicki resentyment ma się świetnie. Niezależnie w jakiej formie. Bolszewicka jest Krytyka Polityczna, PO, lewactwo, Bauman, blablam i inne złe rzeczy. Rosja dzięki konsekwentnemu obalaniu republiki homoseksualistów coraz bardziej oddala się od bolszewii. Za to nasi bolszewicy dalej to samo. Na śniadanie strzelanie w tył głowy (pod postacią wypuszczenia nowego numeru Gazety Wyborczej), na lunch tropienie żołnierzy wyklętych (szkalowanie ich w internetowych publikacjach), na obiad multikulturalizm (w formie tortur w więzieniach CIA), na deser szkalowanie kościoła (poprzez zaostrzanie prawa do aborcji) i na koniec dnia zmęczony anty-polonizm (tak zmęczony, że ma siłę walczyć tylko z „Uważam Rze”, „Do Rzeczy” i moim ulubionym pismem wędkarskim, „Sieci”). Ta litania komunistycznych przewinień łączy znaczną część osób wypowiadających się wszędzie. Łagry, Stalin, Bauman, Lenin i Marks (który jak wiadomo spłodził Stalina będąc jednocześnie matką Baumana strzelającego do polskich patriotów) – argument ostateczny. Stalin był przecież zadeklarowanych homoseksualistą. Łagry zawsze przypominały gejowskie kluby i zawsze są efektem postulatu większej sprawiedliwości społecznej. Dzisiaj mówisz o rozwarstwieniu społecznym, jutro budujesz łagry, a pojutrze będziesz kierował ruchem drogowym. Prosta sprawa. Zupełnie jak z Baumanem, zaczął od kierowania ruchem drogowym, a skończył na strzelaniu w tył głowy Leninowi i Stalinowi (w książce „Socjalizm”), chociaż jak wiadomo uprzednio to on zainspirował Marksa do napisania „Manifestu komunistycznego”. Może to było inaczej, ale nieważne. „Niezbadane są wyroki boskie” (cyt. za WWDZ), szczególnie w momencie, kiedy sam Wininnicki twierdzi, że to „socjalizm był dzieckiem komunizmu”. Ciężka sprawa...
Sprawa staje się jeszcze bardziej skomplikowana, kiedy ekipa Wininnickiego próbuje odnieść się do swojej niechlubnej przeszłości. Ciekawe, że Bauman nie mordując nikogo „to facet powinien za swoją działalność dostać najwyższy wymiar kary, czyli albo dożywocie, albo czapę”. Tego problemu nie ma przecież ONR, który nie robił antysemityzmu, tylko robił „wymiar ekonomiczny”. Przykłady można mnożyć. Kiedy mówimy o brzydkich bolszewikach liczy się tylko ich brzydka bolszewia. Kiedy mówimy o ładnych brunatnikach nagle z nieba spadają czynniki. Ekonomiczne, chorobowe, ktoś upadł na głowę, odebrano mowę, ciężka sytuacja, bóg, honor i ojczyzna. Raz sierpem, raz młotem i kołowrotek. Ciekawe czy za pół wieku, kiedy przywitamy następne wcielenie Ziemkiewicza będziemy słyszeć, że podpalanie mieszkań i bicie dzieci Romów to była reakcja na „czynniki ekonomiczne”.
Inną taktyką ekipy Wininnickiego na udowodnienie swojej niewinności jest ukazanie ogromu win lewicowych ekstremistów. Zazwyczaj mówi się o faszystowskich, antifowskich (bo każdy niemiec to faszysta) kastetach znalezionych w Nowym Wspaniałym Świecie. Nie było w lewicowych zbrodniach po transformacji ustrojowej większego pasztetu od tego kastetu. Przepraszam w imieniu faszystowskiej antify broniącej polskich pracowników za ten kastet, bo wiem, że to większy rasizm, niż cała lista obrzydliwości z brunatnych ksiąg. Nie łam kastetem kości, lepiej namaluj indyjski znak radości.
Wininnickiego i jego ziomalię trudno traktować poważnie. Dla mnie jest o wiele mniej poważna od ekipy Winiego, kiedy ta nabija się z PiKeja. Niestety, „raz sierpem, raz młotem w czerwoną hołotę” jest hasłem bardziej uniwersalnym niż „hajs się zgadza”.
2013-06-23 20:05:20
Nie wiedząc jeszcze jak skończyła się sytuacja na wrocławskim uniwersytecie, gdzie narodowcy zakłócili wykład Zygmunta Baumana, przygotowałem wpis odnoszący się do okrzyku sugerującego profesorowi przynależność do SLD (o którym dowiedziałem się z profilu „lewica wolnościowa”). Pół godziny później nie chciało mi się śmiać. Skupianie się na transparentowych błędach ortograficznych, nieznajomości historii i małpich tańcach trywializuje działalność, w którą bawią się współcześni męczennicy z ONR'u. Brak rozróżnienia między akcjami werbującymi żołnierzy do anty-komunistycznych szeregów (a za takie należy uznać spotkania z Bosakiem, Winnickim i innymi ancymonami), a jakimkolwiek innym wykładem przeprowadzanym z nie-nacjonalistycznego punktu widzenia to objaw poważnego zaburzenia percepcji. Zaburzenia, którego efektem jest okładka pewnego prawicowego pisma „ z „chłopakiem, dziewczyną, normalną rodziną” płonących w tęczowych płomieniach albo kibice z wpisu Mateusza Matuszewskiego nierozróżniający siebie od oficerów rozstrzelanych w Katyniu. Generalizuję, pewnie, ale jak tu nie generalizować, kiedy argumentowanie swoich poglądów przez znaczną część narodowców jest bardziej płynne od nowoczesności w książkach Baumana.
Terminologiczny misz-masz sprawia, że za „lewaków” do wytępienia bez cienia żenady można uznać Żakowskiego, Lisa (obrażającego się na „radykalne” środowiska Krytyki Politycznej), Środę (znaną wielbicielkę nieodpłatnej pracy dla kobiet), Tuska (bojownika o sprawy mniejszości seksualnych i praw kobiet do aborcji na życzenie, którego szacunek do Pinocheta nie przeszkadza uważać się za socjaldemokratę), aż po Gursztyna (ceniącego rasistowskie dowcipy, ale niewystarczająco prawicowego na tle Sommera) i Kaczyńskich (którzy współpracowali ze słynną teoretyczką keynesizmu Zytą Gilowską). „Lewakami” są chłopcy i dziewczyny ze squatów, nawet jeśli od lewicy odcinają się jak tylko mogą. Można mieć poglądy pro-społeczne, można opowiadać się za demokracją bezpośrednią, można krytykować liberalizm, tylko niezbyt „lewacko”, bo jeszcze ktoś może o nas brzydko pomyśleć.
- Mam poglądy socjalistyczne.
- Mordowałeś Popiełuszkę i wyrywałeś paznokcie Pileckiemu?
- Pewnie! Razem z Marksem pisałem manifest komunistyczny. Potem na wzór Power Rangersów uskuteczniłem transformację w Lenina i Stalina. Obecnie staram się pozbawić twojego ojca pracy!
Posługując się tytułem albumu Dixon 37, taka zabawa to „lot na całe życie”. Odwoływanie się do lewicowego polskiego patriotyzmu? Po co to komu? Jeden z moich znajomych, który Ruch Narodowy uważa za wspaniały oddolny ruch społeczny po wstawieniu na mojej facebookowej tablicy linku do artykułu odnośnie niechlubnej przeszłości środowisk narodowych podczas PRL'u, zamiast skupiać się na jego treści, zaczął ubolewać nad tym, że było tam brzydko o Pinochecie i „gdyby była prawdziwa lustracja to by było”. W rzeczywistości lustracyjne zamieszanie jest najlepszym prezentem jaki narodowcy mogli dostać. Przykro to pisać, ale niezależnie od historii, to oni dzisiaj rozdają karty w zawodach na wypychanie poza obszar wspólnoty. Paradując w koszuleczkach z przekreślonym sierpem i młotem albo rozpadającym się Pałacem Kultury i Nauki mogą być spokojni. Nie muszą się tłumaczyć. Bauman dawno przyznał się do tego co robił. Członkowie Ruchu Narodowego z przeszłości ich organizacji tłumaczyć się nie muszą, oni wiedzą.
Dlaczego nie będzie ziomingu z Ziomecką? Terminologiczny misz-masz sprawia, że za „lewaków” do wytępienia bez cienia żenady można uznać Żakowskiego, Lisa (obrażającego się na „radykalne” środowiska Krytyki Politycznej), Środę (znaną wielbicielkę nieodpłatnej pracy dla kobiet), Tuska (bojownika o sprawy mniejszości seksualnych i praw kobiet do aborcji na życzenie, którego szacunek do Pinocheta nie przeszkadza uważać się za socjaldemokratę), aż po Gursztyna (ceniącego rasistowskie dowcipy, ale niewystarczająco prawicowego na tle Sommera) i Kaczyńskich (którzy współpracowali ze słynną teoretyczką keynesizmu Zytą Gilowską). „Lewakami” są chłopcy i dziewczyny ze squatów, nawet jeśli od lewicy odcinają się jak tylko mogą. Można mieć poglądy pro-społeczne, można opowiadać się za demokracją bezpośrednią, można krytykować liberalizm, tylko niezbyt „lewacko”, bo jeszcze ktoś może o nas brzydko pomyśleć.
- Mam poglądy socjalistyczne.
- Mordowałeś Popiełuszkę i wyrywałeś paznokcie Pileckiemu?
- Pewnie! Razem z Marksem pisałem manifest komunistyczny. Potem na wzór Power Rangersów uskuteczniłem transformację w Lenina i Stalina. Obecnie staram się pozbawić twojego ojca pracy!
Posługując się tytułem albumu Dixon 37, taka zabawa to „lot na całe życie”. Odwoływanie się do lewicowego polskiego patriotyzmu? Po co to komu? Jeden z moich znajomych, który Ruch Narodowy uważa za wspaniały oddolny ruch społeczny po wstawieniu na mojej facebookowej tablicy linku do artykułu odnośnie niechlubnej przeszłości środowisk narodowych podczas PRL'u, zamiast skupiać się na jego treści, zaczął ubolewać nad tym, że było tam brzydko o Pinochecie i „gdyby była prawdziwa lustracja to by było”. W rzeczywistości lustracyjne zamieszanie jest najlepszym prezentem jaki narodowcy mogli dostać. Przykro to pisać, ale niezależnie od historii, to oni dzisiaj rozdają karty w zawodach na wypychanie poza obszar wspólnoty. Paradując w koszuleczkach z przekreślonym sierpem i młotem albo rozpadającym się Pałacem Kultury i Nauki mogą być spokojni. Nie muszą się tłumaczyć. Bauman dawno przyznał się do tego co robił. Członkowie Ruchu Narodowego z przeszłości ich organizacji tłumaczyć się nie muszą, oni wiedzą.
2013-05-07 12:15:38
Jeszcze „orzeł, który może nie” nie przestał kazać mi się cieszyć z życia w Polsce, kiedy do klawiatury zasiadła moja ulubiona hipster-dziennikarka, Zuzanna Ziomecka. Ziomecka, jak to Ziomecka, do wszystkiego w swoim życiu doszła ciężką pracą i bulwersuje się, kiedy ktoś mówi, że nie umie tak jak ona, bo grunt to dobre chęci. To, co stwarza pozory ziomalskiego klepania po pleckach jest w rzeczywistości tym, co Ziomecka sama zarzuca Sandrze, skrajnym zdziecinnieniem. Jeżeli frustracja osoby zmuszonej do imigracji jest „marudzeniem przypominającym tupanie nóżką dziecka wściekającego się na złą pogodę” to wiara we własny dziennikarski geniusz przypomina chwalenie się bogatszego dziecka misiem, na którego nie stać biedniejszego kolegi z przedszkola. „Udziecinnianie” jest bardzo prostym zabiegiem pozwalającym na przemawianie z pozycji władzy. Na przykład w post-transformacyjnym slangu wszechobecne były określenia w rodzaju „demokracja, która potrzebuje pieluch”, czy potrzeba „dorośnięcia do demokracji” (pisze o tym bardzo ładnie Boris Buden w „Strefie przejścia”). Tylko, że jak pokazał czas, pieluszki były potrzebne, ale raczej władzy.
Wiem, że dzielenie redakcji z takim mistrzem pióra, jak Marcin Prokop może uderzyć do głowy. Wiem, że wychowywanie przez pro-kapitalistycznego, „ustawionego” tatę potrafi zaburzyć percepcję, ale nawet to nie usprawiedliwia tłumaczenia głodowych stawek za jakąkolwiek pracę aforyzmami rodem z powieści Paulo Coelho (tutaj występującego pod pseudonimem Bronnie Ware). Jeśli „frustracja potrafi zrujnować bardziej, niż rynek pracy” to zamiast ubolewać nad polskimi przedsiębiorstwami niszczonymi przez ZUS i wysokie koszty pracy warto raczej postulować wprowadzenie obligatoryjnych warsztatów anty-frustracyjnych refundowanych przez państwo. Myślę, że w ten sposób znalazłoby się dużo pracy dla potencjalnych trenerów, czy raczej, sorry, coachów, a Sandra nie musiałaby wyjeżdżać z Polski. Mogłaby pójść na bezrobocie, ale bez frustry i głodować z uśmiechem na ustach. Chwilowo jednak takich warsztatów nie ma, więc radziłbym z racji posiadania dobrej pracy i nieposiadania perspektywy innej niż własna nie pouczać ludzi, którzy nie są Zuzanną Ziomecką. Myślę, że dziś wielu kelnerów pisze o wiele sprawniej, niż redaktorka „Przekroju”. Tylko oni w przeciwieństwie do niej nie jeżdżą za granice dla zabawy, żeby potem opowiadać o „szalonych przygodach” i „piwach stawianych przez ziomków”, ich wyjazd nie jest szukaniem doświadczeń czy wyborem, tylko koniecznością.
Nie jest też chyba tajemnicą, że tak jak córce dziennikarza łatwiej jest wejść do dziennikarstwa, tak synowi przedsiębiorcy łatwiej jest odziedziczyć przedsiębiorstwo. To nie jest tylko kwestia talentu czy sprawnego pióra, ale lepszego startu. Dlatego Zuzanno „No żesz kurdwa mać”, miej litość!".
Tylko dla orłów, które mogą.Wiem, że dzielenie redakcji z takim mistrzem pióra, jak Marcin Prokop może uderzyć do głowy. Wiem, że wychowywanie przez pro-kapitalistycznego, „ustawionego” tatę potrafi zaburzyć percepcję, ale nawet to nie usprawiedliwia tłumaczenia głodowych stawek za jakąkolwiek pracę aforyzmami rodem z powieści Paulo Coelho (tutaj występującego pod pseudonimem Bronnie Ware). Jeśli „frustracja potrafi zrujnować bardziej, niż rynek pracy” to zamiast ubolewać nad polskimi przedsiębiorstwami niszczonymi przez ZUS i wysokie koszty pracy warto raczej postulować wprowadzenie obligatoryjnych warsztatów anty-frustracyjnych refundowanych przez państwo. Myślę, że w ten sposób znalazłoby się dużo pracy dla potencjalnych trenerów, czy raczej, sorry, coachów, a Sandra nie musiałaby wyjeżdżać z Polski. Mogłaby pójść na bezrobocie, ale bez frustry i głodować z uśmiechem na ustach. Chwilowo jednak takich warsztatów nie ma, więc radziłbym z racji posiadania dobrej pracy i nieposiadania perspektywy innej niż własna nie pouczać ludzi, którzy nie są Zuzanną Ziomecką. Myślę, że dziś wielu kelnerów pisze o wiele sprawniej, niż redaktorka „Przekroju”. Tylko oni w przeciwieństwie do niej nie jeżdżą za granice dla zabawy, żeby potem opowiadać o „szalonych przygodach” i „piwach stawianych przez ziomków”, ich wyjazd nie jest szukaniem doświadczeń czy wyborem, tylko koniecznością.
Nie jest też chyba tajemnicą, że tak jak córce dziennikarza łatwiej jest wejść do dziennikarstwa, tak synowi przedsiębiorcy łatwiej jest odziedziczyć przedsiębiorstwo. To nie jest tylko kwestia talentu czy sprawnego pióra, ale lepszego startu. Dlatego Zuzanno „No żesz kurdwa mać”, miej litość!".
2013-05-02 18:57:06
Wielka akcja społeczna radiowej „Trójki” i Gazety Wyborczej stara się za pomocą monstrualnego orzełka z białej czekolady rozprawić ze stereotypem Polaka-ponuraka. Do ponuractwa przecież nie ma podstaw. „Dostrzegają to przyjeżdżający do Polski cudzoziemcy, nasi rodacy mieszkający za granicą - tylko nie my sami”. Szczególnie Ci rodacy, którzy mieszkają za granicą, bo w Polsce poza siedzeniem na bezrobociu nie mieli specjalnie inspirującego zajęcia. Do Polski im się nie spieszy, ale do zachwytów jak najbardziej. Zachwytów stadionami, orlikami, na których można pograć w piłkę i orzełkami, które można zjeść. Nie wiem tylko co na to prawdziwi patrioci, którzy jak dobrze wiemy z filmiku na youtube lubią „dobrze pojeść i dobrze p*******”. Orzełek nie dość, że jest z białej czekolady to pozostaje orzełkiem, naszym narodowym symbolem, którego w tak barbarzyński sposób jeść się nie powinno. Biedny orzełek, który ma być zastąpiony przez lewactwo z Wyborczej i „trójki”, narodową metką. Gdyby metka była z mięsa, można by to jakoś przeżyć, ale trójkowo-wyborcza metka to żaden mettwurst (z niemieckiego), a zwyczajny kawałek papierka.
Nie dość, że jesteśmy wrodzy orłom i nie umiemy zrehabilitować się metką to „Kurier z Warszawy Jan Nowak-Jeziorański mawiał, że największym wrogiem Polski są sami Polacy, zwłaszcza jeśli w Polaku bierze górę jego egoizm, skłonność do anarchii, przerost indywidualizmu, syndrom ofiary, poczucie zdrady i opuszczenia.”. Nie znam żadnych badań statystycznych odnoszących się do stopnia egoizmu Polaków, ale po samej akcji widać, że największy przerost indywidualizmu mają chyba twarze kampanii „Orzeł może!”. Jak bardzo trzeba mieć niedopieszczone ego, żeby paradować z głupkowatymi uśmieszkami i orzełkiem na piersi? Tego nie wiem. Rozumiem to w przypadku Urszuli Dudziak, która nie nagrała żadnej płyty studyjnej przez ostatnie 5 lat, ale Anna Maria Jopek w zeszłym roku dostała nominację do Fryderyka, a Markowi Niedźwieckiemu nikt (jeszcze?) nie zabrał audycji. Nie wiem czemu szkodzi skłonność do anarchii. Wszyscy anarchiści, których poznałem to raczej pokojowi ludzie. Oprócz jednego, który ciężko śpi. I za ciężki sen z Hanną Gronkiewicz-Waltz ma problemy z prawem. Z moich doświadczeń wynika, że polskie prawo szkodzi bardziej, niż polska skłonność do anarchii, ale skoro Jan Nowak-Jeziorański mawiał to pewnie on ma rację. Szkoda, że nigdy nie zdarzyło mu się powiedzieć czegoś w stylu „czekoladowe konstrukcje orłów są głupie”, ale co się odwlecze to nie uciecze. Ja w każdym razie jestem przekonany, że budowanie czeko-orzełków i zaśmiecanie miasta ulotkami jest głupie. Może przy okazji następnej „apolitycznej” akcji społecznej ktoś mnie zacytuje.
„Nauczmy się być nie tylko narodem, ale i społeczeństwem. Uwierzmy w siebie. Cieszmy się wolnością jak Francuzi, Czesi czy Amerykanie, którzy święta narodowe obchodzą całymi rodzinami w atmosferze radosnego pikniku” - apeluje do nas Jarosław Kurski. Szkoda, że sam Jarosław Kurski nie wpadł na mądrzejszy sposób aktywizacji społecznej ludzi, niż zbieranie uprzednio rozrzuconych ulotek wymienialnych na gadżety. Śmieci mamy wystarczająco dużo, żeby zająć się tymi, które już leżą. Jeśli chcemy być społeczeństwem, nie narodem, to może lepiej by było zastanowić się nad budżetem partycypacyjnym i częściej organizować konsultacje społeczne, niż śmiecić? Prezydent partii rządzącej, który cieszył się równie bardzo, jak „twarze kampanii” na to nie wpadł. Dobrze, że wpadł przynajmniej na to, żeby się cieszyć. Czemu odbierać mu jedyną działalność uprawianą z pełnym rozmachem?
„A nasz narodowy mesjanizm i męczeństwo zamknijmy na klucz w starej rekwizytorni. Może już nigdy nie będą nam potrzebne”- wieńczy swoją radosną tyradę poczciwy Jarosław Kurski. Nie wiem czy męczeństwo i mesjanizm są nam potrzebne. Jeśli są niepotrzebne, co dalej robią w podręcznikach? PO chyba może poradzić na to coś więcej, niż wspieranie apolitycznej (jak wszystko co robi ta partia) kampanii społecznej. Skoro udało im się zamknąć w zeszłym roku tyle szkół czemu nie zrobić czegoś z mesjanizmem w podręcznikach? Jeśli chodzi o męczeństwo to każdy kto słuchał pierwszego stycznia na kacu „listy przebojów wszechczasów” Marka Niedźwieckiego nie zapomni, co to było za męczeństwo i brak alternatywy. Jeśli coś łączy Marka Niedźwieckiego z neoliberałami z PO to właśnie brak alternatywy, brak alternatywy dla „Nothing Else Matters”, brak alternatywy dla cięć, brak alternatywy dla orłów. I nie obchodzi mnie czy orły mogą, czy nie, bo ja nie mogę.
Wieczni stażyściNie dość, że jesteśmy wrodzy orłom i nie umiemy zrehabilitować się metką to „Kurier z Warszawy Jan Nowak-Jeziorański mawiał, że największym wrogiem Polski są sami Polacy, zwłaszcza jeśli w Polaku bierze górę jego egoizm, skłonność do anarchii, przerost indywidualizmu, syndrom ofiary, poczucie zdrady i opuszczenia.”. Nie znam żadnych badań statystycznych odnoszących się do stopnia egoizmu Polaków, ale po samej akcji widać, że największy przerost indywidualizmu mają chyba twarze kampanii „Orzeł może!”. Jak bardzo trzeba mieć niedopieszczone ego, żeby paradować z głupkowatymi uśmieszkami i orzełkiem na piersi? Tego nie wiem. Rozumiem to w przypadku Urszuli Dudziak, która nie nagrała żadnej płyty studyjnej przez ostatnie 5 lat, ale Anna Maria Jopek w zeszłym roku dostała nominację do Fryderyka, a Markowi Niedźwieckiemu nikt (jeszcze?) nie zabrał audycji. Nie wiem czemu szkodzi skłonność do anarchii. Wszyscy anarchiści, których poznałem to raczej pokojowi ludzie. Oprócz jednego, który ciężko śpi. I za ciężki sen z Hanną Gronkiewicz-Waltz ma problemy z prawem. Z moich doświadczeń wynika, że polskie prawo szkodzi bardziej, niż polska skłonność do anarchii, ale skoro Jan Nowak-Jeziorański mawiał to pewnie on ma rację. Szkoda, że nigdy nie zdarzyło mu się powiedzieć czegoś w stylu „czekoladowe konstrukcje orłów są głupie”, ale co się odwlecze to nie uciecze. Ja w każdym razie jestem przekonany, że budowanie czeko-orzełków i zaśmiecanie miasta ulotkami jest głupie. Może przy okazji następnej „apolitycznej” akcji społecznej ktoś mnie zacytuje.
„Nauczmy się być nie tylko narodem, ale i społeczeństwem. Uwierzmy w siebie. Cieszmy się wolnością jak Francuzi, Czesi czy Amerykanie, którzy święta narodowe obchodzą całymi rodzinami w atmosferze radosnego pikniku” - apeluje do nas Jarosław Kurski. Szkoda, że sam Jarosław Kurski nie wpadł na mądrzejszy sposób aktywizacji społecznej ludzi, niż zbieranie uprzednio rozrzuconych ulotek wymienialnych na gadżety. Śmieci mamy wystarczająco dużo, żeby zająć się tymi, które już leżą. Jeśli chcemy być społeczeństwem, nie narodem, to może lepiej by było zastanowić się nad budżetem partycypacyjnym i częściej organizować konsultacje społeczne, niż śmiecić? Prezydent partii rządzącej, który cieszył się równie bardzo, jak „twarze kampanii” na to nie wpadł. Dobrze, że wpadł przynajmniej na to, żeby się cieszyć. Czemu odbierać mu jedyną działalność uprawianą z pełnym rozmachem?
„A nasz narodowy mesjanizm i męczeństwo zamknijmy na klucz w starej rekwizytorni. Może już nigdy nie będą nam potrzebne”- wieńczy swoją radosną tyradę poczciwy Jarosław Kurski. Nie wiem czy męczeństwo i mesjanizm są nam potrzebne. Jeśli są niepotrzebne, co dalej robią w podręcznikach? PO chyba może poradzić na to coś więcej, niż wspieranie apolitycznej (jak wszystko co robi ta partia) kampanii społecznej. Skoro udało im się zamknąć w zeszłym roku tyle szkół czemu nie zrobić czegoś z mesjanizmem w podręcznikach? Jeśli chodzi o męczeństwo to każdy kto słuchał pierwszego stycznia na kacu „listy przebojów wszechczasów” Marka Niedźwieckiego nie zapomni, co to było za męczeństwo i brak alternatywy. Jeśli coś łączy Marka Niedźwieckiego z neoliberałami z PO to właśnie brak alternatywy, brak alternatywy dla „Nothing Else Matters”, brak alternatywy dla cięć, brak alternatywy dla orłów. I nie obchodzi mnie czy orły mogą, czy nie, bo ja nie mogę.
2013-04-22 21:41:06
Ogłoszenie o możliwości praktyk w zawodzie sprzedawcy w Tesco to najbardziej bulwersujący hiper-marketowy hiper-idiotyzm od czasów pamiętnych czerwonych kropek w lubelskim Carrefourze, które miały pomóc przełożonym kasjerów nie wypuszczać swoich podwładnych do toalety. Większość osób nie potrzebuje „dowiadywać się jak wygląda praca w sieci nowoczesnej sieci handlowej” (cytuję za stroną, naprawdę mówimy tutaj nie tylko o zwykłej sieci, ale aż o sieci sieci) i „sprawdzać możliwości rozwoju w międzynarodowej firmie”, żeby wiedzieć jak wygląda praca za kasą. O unikatowości i luksusach takiej pracy można się dowiedzieć od kolegów, albo na przykład z portalu hiperwyzysk.pl. Po obejrzeniu uśmiechniętej kasjerki z Tesco ciśnienie podskoczyło mi tylko na chwilę. Parę miesięcy temu obca mi osoba złożyła C.V. w kawiarni, w której wówczas pracowałem z pytaniem o możliwość odbycia stażu (czyli w domyśle, pracy za darmo) w celu zdobycia doświadczenia. Staże w redakcjach, studiach nagraniowych, agencjach reklamowych i PR'owych miałem za smutną normę. Niektórzy z moich znajomych mieli wystarczająco dużo szczęścia, żeby po takich stażach nawet zarabiać na tym czego się nauczyli. „Przecież nikt ich do stażu nie zmusza!” - oburzyłby się jakiś młody wojujący libertarianin zapominając o tym, żeby w czynnikach, które mogą do czegokolwiek zmusić uwzględnić rzeczywistość. Rzeczywistość, czyli na przykład takie nieważne rzeczy, jak perspektywa kupienia sobie jedzenia, zapłacenia za mieszkanie i inne upierdliwości. Jeśli hiper-pracodawcy nie chcą już płacić za naukę podstawowych czynności związanych z obsługą kasy, to na czym się skończy? Szukaniu stażysty do pracy w sklepie warzywnym, stażysty do układania cegieł, stażysty od odgarniania śniegu, stażysty-ochroniarza? Może powinniśmy na trzy-czte-ry całować wszystkie „umowy śmieciowe”, na których pracowaliśmy, bo w niedalekiej przyszłości i one będą czymś tak egzotycznym jak dziś „umowy o pracę”.
W dzisiejszym programie na TVN24 wypowie się Jeremi Mordasewicz i anonimowy przedstawiciel ruchu pro-śmieciowego.
- Dzień dobry Panowie. Co powiecie o nowych praktykach zatrudnienia? Tylko na staże w każdej branży? - zada pytanie prezenterka.
- To wiatr pozytywnych zmian, które wreszcie uwolnią pracodawców od płacenia za pracę, którą w końcu dają. Umowy śmieciowe, na co to komu potrzebne? - zbulwersuje się podstarzały Jeremek.
- Potrzebne, bo za coś żyć trzeba. - zasępi się anonimowy pro-śmieciarz.
- Żyć trzeba? Dlaczego do czorta nie założysz sobie firmy jakiej, a nie tak roszczeniowo sprawę traktujesz- obije piłeczkę Jeremek.
- Ano, panie Jeremiaszu, nie mam za co? W dodatku muszę się wypowiadać anonimowo, bo zabiorą mi nawet staż.
- No, widzicie moi drodzy, jaki roszczeniowy stażysta, pracy by chciał, a nie daje pracy. Widział kto takiego ancymona? - mocno zmasakruje młodego stażystę Mordasewicz.
Serio? Chcemy czegoś takiego? Myślę, że nie. Nawet jestem tego pewien. Raz będąc podchmielonym młodzieńcem w towarzystwie znanych mi podchmielonych młodzieńców siedzących na Sadach Żoliborskich natknęliśmy się na innych podchmielonych młodzieńców, z których jeden miło poprosił o papierosa. Na tę prośbę mój kolega o innej od mojej politycznej orientacji zapytał „PiS czy PO”. Proszący o papierosa powiedział, że „PiS, bo mniej p******”. Zaczęło się. Byłem świadkiem najbardziej przewidywalnej kłótni świata, która skończyła się krótką wymianą ciosów (z dużą przewagą wielbiciela PiS'u). Kilka miesięcy później ci sami bohaterowie zdarzeń spotkali „pracując tymczasowo” przy inwentaryzacji. Po ciężkiej harówie udali się na Sady w celach rekreacyjnych i zadziałało magiczne „deja vu” pt. „hej, stary, mam wrażenie, że skądś Cię znam”. Oczywiście, dwóch dorosłych gości, którzy wcześniej w pijanym widzie chcieli wypruwać sobie flaki za Polskę, Europę, wolność, niewolę, prawa gejów i prawa uciskanych narodowców, spotkali się na tej samej ławce jako osoby tak samo pokrzywdzone. I jeśli mogę użyć w jakimkolwiek swoim tekście pompatycznego określenia „pokoleniowe przeżycie” to to jest ten moment, bo beznadzieja i niepewność związana z byciem zatrudnionym raz na jakiś czas, albo w sposób, który uniemożliwia człowiekowi jakąkolwiek obronę jest uczuciem, które łączy prawie wszystkich młodych, nawet jeśli sami zainteresowani tego nie wiedzą, mocniej niż idea bicia się o białą Polskę, albo Smoleńsk, w związku z którym toczyła się ostatnio na lewicy tak bezproduktywna dyskusja.
Na mojej uczelni odbywa się wiele spotkań z biznesowymi ludźmi sukcesu, a plakaty reklamujące te idiotyzmy każą mi „brać za siebie odpowiedzialność”, „uzależniać się od ryzyka” i „pokochać strach i zacząć działać”. Tylko większość wielbicieli Buisness Centre Club kocha strach i uzależnienie od ryzyka z pewnością mniej od większości obywateli i obywatelek. Prawdziwym ryzykiem byłoby dla nich płacenie podatków w Polsce, albo zatrudnienie nie na umowę śmiecio... sorry, staż. Jeśli tak bardzo wierzą w kult jednostki i swoją siłę dlaczego nie potrafią sobie poradzić z wysokimi kosztami pracy? Przecież to całkiem niebanalne wyzwanie. Czerstwe metafory (Właśnie, dlaczego na przykład taki Jeremi Mordasewicz nie został poetą, albo tekściarzem? Myślę, że z powodzeniem mógłby zastąpić takiego Jacka Cygana na przykład) nie zmienią faktu, że większość z nich o ryzyku wie tyle co ja o japońskiej scenie awangardowej (a wiem tyle, że jest japońska, istnieje i to nadal muzyka). Jeśli ktoś dziś wie coś o ryzyku to wściekli stażyści i śmieciowi, a nie człowiek-sukcesu z firmą, z której może zwolnić go tylko on sam.
Oni mają (monopol na) rozum, my mamy koszmary W dzisiejszym programie na TVN24 wypowie się Jeremi Mordasewicz i anonimowy przedstawiciel ruchu pro-śmieciowego.
- Dzień dobry Panowie. Co powiecie o nowych praktykach zatrudnienia? Tylko na staże w każdej branży? - zada pytanie prezenterka.
- To wiatr pozytywnych zmian, które wreszcie uwolnią pracodawców od płacenia za pracę, którą w końcu dają. Umowy śmieciowe, na co to komu potrzebne? - zbulwersuje się podstarzały Jeremek.
- Potrzebne, bo za coś żyć trzeba. - zasępi się anonimowy pro-śmieciarz.
- Żyć trzeba? Dlaczego do czorta nie założysz sobie firmy jakiej, a nie tak roszczeniowo sprawę traktujesz- obije piłeczkę Jeremek.
- Ano, panie Jeremiaszu, nie mam za co? W dodatku muszę się wypowiadać anonimowo, bo zabiorą mi nawet staż.
- No, widzicie moi drodzy, jaki roszczeniowy stażysta, pracy by chciał, a nie daje pracy. Widział kto takiego ancymona? - mocno zmasakruje młodego stażystę Mordasewicz.
Serio? Chcemy czegoś takiego? Myślę, że nie. Nawet jestem tego pewien. Raz będąc podchmielonym młodzieńcem w towarzystwie znanych mi podchmielonych młodzieńców siedzących na Sadach Żoliborskich natknęliśmy się na innych podchmielonych młodzieńców, z których jeden miło poprosił o papierosa. Na tę prośbę mój kolega o innej od mojej politycznej orientacji zapytał „PiS czy PO”. Proszący o papierosa powiedział, że „PiS, bo mniej p******”. Zaczęło się. Byłem świadkiem najbardziej przewidywalnej kłótni świata, która skończyła się krótką wymianą ciosów (z dużą przewagą wielbiciela PiS'u). Kilka miesięcy później ci sami bohaterowie zdarzeń spotkali „pracując tymczasowo” przy inwentaryzacji. Po ciężkiej harówie udali się na Sady w celach rekreacyjnych i zadziałało magiczne „deja vu” pt. „hej, stary, mam wrażenie, że skądś Cię znam”. Oczywiście, dwóch dorosłych gości, którzy wcześniej w pijanym widzie chcieli wypruwać sobie flaki za Polskę, Europę, wolność, niewolę, prawa gejów i prawa uciskanych narodowców, spotkali się na tej samej ławce jako osoby tak samo pokrzywdzone. I jeśli mogę użyć w jakimkolwiek swoim tekście pompatycznego określenia „pokoleniowe przeżycie” to to jest ten moment, bo beznadzieja i niepewność związana z byciem zatrudnionym raz na jakiś czas, albo w sposób, który uniemożliwia człowiekowi jakąkolwiek obronę jest uczuciem, które łączy prawie wszystkich młodych, nawet jeśli sami zainteresowani tego nie wiedzą, mocniej niż idea bicia się o białą Polskę, albo Smoleńsk, w związku z którym toczyła się ostatnio na lewicy tak bezproduktywna dyskusja.
Na mojej uczelni odbywa się wiele spotkań z biznesowymi ludźmi sukcesu, a plakaty reklamujące te idiotyzmy każą mi „brać za siebie odpowiedzialność”, „uzależniać się od ryzyka” i „pokochać strach i zacząć działać”. Tylko większość wielbicieli Buisness Centre Club kocha strach i uzależnienie od ryzyka z pewnością mniej od większości obywateli i obywatelek. Prawdziwym ryzykiem byłoby dla nich płacenie podatków w Polsce, albo zatrudnienie nie na umowę śmiecio... sorry, staż. Jeśli tak bardzo wierzą w kult jednostki i swoją siłę dlaczego nie potrafią sobie poradzić z wysokimi kosztami pracy? Przecież to całkiem niebanalne wyzwanie. Czerstwe metafory (Właśnie, dlaczego na przykład taki Jeremi Mordasewicz nie został poetą, albo tekściarzem? Myślę, że z powodzeniem mógłby zastąpić takiego Jacka Cygana na przykład) nie zmienią faktu, że większość z nich o ryzyku wie tyle co ja o japońskiej scenie awangardowej (a wiem tyle, że jest japońska, istnieje i to nadal muzyka). Jeśli ktoś dziś wie coś o ryzyku to wściekli stażyści i śmieciowi, a nie człowiek-sukcesu z firmą, z której może zwolnić go tylko on sam.
2013-03-31 15:43:30
Na wstępie chciałbym przybić piątkę blogerskiemu koledze Krzysiowi Pacewiczowi, którego wpis skłonił mnie, żeby do tematu dorzucić swoje trzy grosze. Od pewnego czasu bardzo polubiłem czytanie stenogramów z sesji rady miasta, bo piszę licencjat na temat braku logiki i pierdołowatości radnych PO (chociaż niestety nie nazwałem jej „potęga pierdołowatości radnych PO”). Pozwolę sobie przywołać wypowiedzi dwóch zuchów, którzy przyczynili się do wygaszenia (w ich języku) / likwidacji (mówiąc po ludzku) kilku warszawskich szkół. Obie pochodzą z tej samej sesji (2 II 2012).
Na przykład pan Jarosław Szostakowski, „ autor kilkudziesięciu publikacji naukowych i stypendysta Fundacji na Rzecz Nauki Polskiej”, w wypowiedzi skierowanej do Macieja Wąsika mówi :
„Nie ma znaczenia czy są tam dzieci czy nie ma, czy ktoś tam chodzi czy nie chodzi, czy może chodzić bo są takie przepisy, czy nie może – trzeba być przeciwko. Bo to są subtelności, które trzeba tłumaczyć dlatego tu jesteśmy za, a tam przeciw, więc lepiej politycznie powiedzieć : „tylko matoły likwidują szkoły”. Oczywiście, politycznie jest łatwiej...”
Autorem drugiej wypowiedzi jest zastępca prezydenta m.st. Warszawy i znany wielbiciel prezentacji w Power Poincie Włodzimierz Paszyński :
„Dyskusja o uchwałach, które będziemy omawiać ma, przede wszystkim, charakter emocjonalny. Było to przed sekundą, dało się to zauważyć. Dlatego na pierwszym slajdzi pokazuję reprdukcję słynnej akwaforu Goi z końca XVIII wieku, epoki rozumu. Goya mówi, jak zalecała zresztą Wiesława Szymborska, której nazwisko też się tutaj pojawiło, krótkimi zdaniami – to jest takie właśnie krótkie zdanie. To wyświetlone brzmi bardzo dobitnie, „gdy rozum śpi budzą się upiory”. Upiory wywołuje zwykle przerost emocji. By te emocje nie zdominowały naszej dyskusji kilkanaście slajdów pokazujących jak wygląda sytuacja warszawskiej oświaty i porządkujących wiedzę (…) Proszę państwa o tym też warto pamiętać i tutaj do tego slajdu słowo więcej komentarza. Otóż zacząłem od epoki racjonalnej. Sto lat po tej epoce przyszła epoka, która bardzo dużo mówiła o utylitaryzmie i o tym, że trzeba patrzeć na wszystko, wszystkich i uwzględniać te interesy.”
Zaryzykowałbym stwierdzenie, że obie te wypowiedzi to taka Platforma w pigułce. Platfoma wiary w apolityczność polityki i Platforma roszcząca sobie prawo do racjonalności (racjonalność w końcu jest anty-utylitarna, nie patrząca na wszystko i wszystkich). Platforma mówiąca, „żyj sobie swoim życiem, a my za Ciebie zrobimy politykę”. Jeśli Pawłowicz chciała zerwać z mitem, że rozmnażanie ma cokolwiek wspólnego z seksem, PO i jej transformacyjni ojcowie usilnie próbują nas przekonać, że polityka nie ma nic wspólnego z życiem, życiem z kimś poza sobą samym. Nie jest działaniem politycznym zamykanie szkół, głód, bieda, wrzucanie ludzi do kontenerów. Polityczne jest to co akurat sobie wymyślimy. Dlatego, żeby przypadkiem nie upodmiotowić rzeczywiście pokrzywdzonych, rządzący tak chętnie ujmują się za wymyślonym „potencjalnym przedsiębiorcą”, stąd biorą się debilizmy Krężołka, stąd bierze się brak perspektywy czy nawet chęci spojrzenia innego, niż to „potencjalnego przedsiębiorcy”.
Taką technikę obnażają np. wypowiedzi Barbary Kudryckiej : „Liczę, że dzięki temu i wsparciu firm zakładanych przez studentów, inkubatorów przedsiębiorczości absolwenci szkół społecznych i humanistycznych, którzy nie znajdą zatrudnienia w administracji publicznej czy szkołach, znajdą dla siebie ciekawe obszary, by otworzyć własny biznes”. Studenci dzisiaj nie są po to, żeby cokolwiek badać, żeby się rozwijać, działać na korzyść nauki, są po to, żeby „zakładać biznesy” i „tworzyć miejsca pracy”. Mamy w końcu wolność do zostania przedsiębiorcą. W innymi wywiadzie chwaliła firmę dwóch studentek polonistyki, które założyły własną firmę, zajmującą się „szukaniem ciekawych książek dla ludzi, którzy nie mają czasu na książki” (luźno przytoczona wypowiedź). Własna firma, bo „dzisiaj mamy tą wolność”. Wolność do zostania przedsiębiorcą. Wolność uprzywilejowanych do wykorzystywania poddanych (przywołane przez Krzysia, oklepane „Prowadzę działalność gospodarczą i nie stać mnie na...”). Co ciekawe, w tej materii środowiska liberalne nie różnią się od swojego ulubionego „chłopca do bicia”, czyli „ruchu narodowego”, który w swoim manifeście deklaruję gotowość walki „o swobodę działania i dostęp do kapitału dla polskiego przedsiębiorcy, aby ten mógł tworzyć nowe miejsca pracy”.
Niestety, wielu osobom na rękę jest wyznawanie wolnego rynku jako naszego kultu cargo, gdzie cała dobroć spada z góry, jeśli tylko wybudujemy dla niej „pasy startowe”. Ilu już nie spotkałem potencjalnych przedsiębiorców? Wyborca Korwina, który chciał założyć firmę wysyłkową, „ale ta poczta polska”. Zastępy gastronomicznych wizjonerów, którzy nie będą mieli okazji zbicia kokosów, „bo sanepid”. Często też przyjęcie roli „potencjalnego przedsiębiorcy” nie wynika z wiary w wolny rynek, ale jest wynikiem tego, że kapitalizm nie działa. Jedna z bliskich mi osób po wysyłaniu tydzień w tydzień przez pół roku kilkudziesięciu CV, zwyczajnie przestała wierzyć w cokolwiek innego. Bogactwo miało spadać z góry, a jedyne co spada z góry to doktrynerskie zapędy, które pod pretekstem racjonalności zwyczajnie krzywdzą coraz więcej osób.
Wizję pokrzywdzonego przedsiębiorcy dodatkowo potęgują programy takie jak „państwo w państwie”, gdzie „dobry bohater” (przedsiębiorca) zawsze jest niszczony przez „czarny charakter” (państwo / urzędnicy / sąd). Nie mówię, że przedstawiane tam osoby nie padły ofiarą krzywdzących nadużyć, ale o większości z przypadków dowiadujemy się dlatego, że często były to osoby uprzednio uprzywilejowane. Jesteśmy sobie w stanie wyobrazić program, gdzie tydzień w tydzień, siada np. mama dziecka z likwidowanej szkoły, nauczyciel wyrzucony z pracy, kucharka zwolniona rok przed emeryturą, student, który, żeby móc pozwolić sobie na „przywilej” studiowania musi zapieprzać pół dnia na czarno ? Nie. Tacy ludzie nie są interesujący. Nie dlatego, że nie są pokrzywdzeni, ale dlatego, że na bazie ich przypadków nie da się opowiedzieć bajki o „złym państwie, które trzeba deregulować, bo deregulacja to wolność”? W tych bajkach państwo pokazuje swoje okrucieństwo, ale w sposób, który nie jest na rękę obrońcom „potencjalnych przedsiębiorców”.
Jeśli chodzi o ostatni akapit tekstu Krzysia. Tak, masz rację, neoliberalne indywidua są, większości przypadków, głupiutkie. Tylko mamy takiego pecha, że rządzą. Nie ma co oczekiwać od nich, że nagle zmądrzeją. Nie oczekuję, że wychowankowie Tuska, który jeszcze w 1994 roku do sił Pinocheta beztrosko odniósł się słowami, „Zdarza się, że niedemokratyczne siły służą wolności.”, nagle poczują potrzebę zapoznania się z perspektywą inną niż ich własna. To jakby oczekiwać od szczerbatego, że pogryzie suchary. Ich antykomunistyczne (bo w końcu każdy nie-kapitalizm to komunizm) resentymenty są równie cyniczne jak ich PiS'owskich oponentów. Politycy to nie jest materiał do nawracania (chyba, że ktoś jeszcze wierzy we wrażliwość społeczną Palikota), to nie jest materiał do dyskusji, to jest materiał do konfliktu. I nie ma nadziei, że kiedyś się wyleczą. Mimo swojego uwielbienia dla zaradności nie mają oni sprytu przeciętnego polskiego pacjenta.
Dlaczego nienawidzę hetero? Na przykład pan Jarosław Szostakowski, „ autor kilkudziesięciu publikacji naukowych i stypendysta Fundacji na Rzecz Nauki Polskiej”, w wypowiedzi skierowanej do Macieja Wąsika mówi :
„Nie ma znaczenia czy są tam dzieci czy nie ma, czy ktoś tam chodzi czy nie chodzi, czy może chodzić bo są takie przepisy, czy nie może – trzeba być przeciwko. Bo to są subtelności, które trzeba tłumaczyć dlatego tu jesteśmy za, a tam przeciw, więc lepiej politycznie powiedzieć : „tylko matoły likwidują szkoły”. Oczywiście, politycznie jest łatwiej...”
Autorem drugiej wypowiedzi jest zastępca prezydenta m.st. Warszawy i znany wielbiciel prezentacji w Power Poincie Włodzimierz Paszyński :
„Dyskusja o uchwałach, które będziemy omawiać ma, przede wszystkim, charakter emocjonalny. Było to przed sekundą, dało się to zauważyć. Dlatego na pierwszym slajdzi pokazuję reprdukcję słynnej akwaforu Goi z końca XVIII wieku, epoki rozumu. Goya mówi, jak zalecała zresztą Wiesława Szymborska, której nazwisko też się tutaj pojawiło, krótkimi zdaniami – to jest takie właśnie krótkie zdanie. To wyświetlone brzmi bardzo dobitnie, „gdy rozum śpi budzą się upiory”. Upiory wywołuje zwykle przerost emocji. By te emocje nie zdominowały naszej dyskusji kilkanaście slajdów pokazujących jak wygląda sytuacja warszawskiej oświaty i porządkujących wiedzę (…) Proszę państwa o tym też warto pamiętać i tutaj do tego slajdu słowo więcej komentarza. Otóż zacząłem od epoki racjonalnej. Sto lat po tej epoce przyszła epoka, która bardzo dużo mówiła o utylitaryzmie i o tym, że trzeba patrzeć na wszystko, wszystkich i uwzględniać te interesy.”
Zaryzykowałbym stwierdzenie, że obie te wypowiedzi to taka Platforma w pigułce. Platfoma wiary w apolityczność polityki i Platforma roszcząca sobie prawo do racjonalności (racjonalność w końcu jest anty-utylitarna, nie patrząca na wszystko i wszystkich). Platforma mówiąca, „żyj sobie swoim życiem, a my za Ciebie zrobimy politykę”. Jeśli Pawłowicz chciała zerwać z mitem, że rozmnażanie ma cokolwiek wspólnego z seksem, PO i jej transformacyjni ojcowie usilnie próbują nas przekonać, że polityka nie ma nic wspólnego z życiem, życiem z kimś poza sobą samym. Nie jest działaniem politycznym zamykanie szkół, głód, bieda, wrzucanie ludzi do kontenerów. Polityczne jest to co akurat sobie wymyślimy. Dlatego, żeby przypadkiem nie upodmiotowić rzeczywiście pokrzywdzonych, rządzący tak chętnie ujmują się za wymyślonym „potencjalnym przedsiębiorcą”, stąd biorą się debilizmy Krężołka, stąd bierze się brak perspektywy czy nawet chęci spojrzenia innego, niż to „potencjalnego przedsiębiorcy”.
Taką technikę obnażają np. wypowiedzi Barbary Kudryckiej : „Liczę, że dzięki temu i wsparciu firm zakładanych przez studentów, inkubatorów przedsiębiorczości absolwenci szkół społecznych i humanistycznych, którzy nie znajdą zatrudnienia w administracji publicznej czy szkołach, znajdą dla siebie ciekawe obszary, by otworzyć własny biznes”. Studenci dzisiaj nie są po to, żeby cokolwiek badać, żeby się rozwijać, działać na korzyść nauki, są po to, żeby „zakładać biznesy” i „tworzyć miejsca pracy”. Mamy w końcu wolność do zostania przedsiębiorcą. W innymi wywiadzie chwaliła firmę dwóch studentek polonistyki, które założyły własną firmę, zajmującą się „szukaniem ciekawych książek dla ludzi, którzy nie mają czasu na książki” (luźno przytoczona wypowiedź). Własna firma, bo „dzisiaj mamy tą wolność”. Wolność do zostania przedsiębiorcą. Wolność uprzywilejowanych do wykorzystywania poddanych (przywołane przez Krzysia, oklepane „Prowadzę działalność gospodarczą i nie stać mnie na...”). Co ciekawe, w tej materii środowiska liberalne nie różnią się od swojego ulubionego „chłopca do bicia”, czyli „ruchu narodowego”, który w swoim manifeście deklaruję gotowość walki „o swobodę działania i dostęp do kapitału dla polskiego przedsiębiorcy, aby ten mógł tworzyć nowe miejsca pracy”.
Niestety, wielu osobom na rękę jest wyznawanie wolnego rynku jako naszego kultu cargo, gdzie cała dobroć spada z góry, jeśli tylko wybudujemy dla niej „pasy startowe”. Ilu już nie spotkałem potencjalnych przedsiębiorców? Wyborca Korwina, który chciał założyć firmę wysyłkową, „ale ta poczta polska”. Zastępy gastronomicznych wizjonerów, którzy nie będą mieli okazji zbicia kokosów, „bo sanepid”. Często też przyjęcie roli „potencjalnego przedsiębiorcy” nie wynika z wiary w wolny rynek, ale jest wynikiem tego, że kapitalizm nie działa. Jedna z bliskich mi osób po wysyłaniu tydzień w tydzień przez pół roku kilkudziesięciu CV, zwyczajnie przestała wierzyć w cokolwiek innego. Bogactwo miało spadać z góry, a jedyne co spada z góry to doktrynerskie zapędy, które pod pretekstem racjonalności zwyczajnie krzywdzą coraz więcej osób.
Wizję pokrzywdzonego przedsiębiorcy dodatkowo potęgują programy takie jak „państwo w państwie”, gdzie „dobry bohater” (przedsiębiorca) zawsze jest niszczony przez „czarny charakter” (państwo / urzędnicy / sąd). Nie mówię, że przedstawiane tam osoby nie padły ofiarą krzywdzących nadużyć, ale o większości z przypadków dowiadujemy się dlatego, że często były to osoby uprzednio uprzywilejowane. Jesteśmy sobie w stanie wyobrazić program, gdzie tydzień w tydzień, siada np. mama dziecka z likwidowanej szkoły, nauczyciel wyrzucony z pracy, kucharka zwolniona rok przed emeryturą, student, który, żeby móc pozwolić sobie na „przywilej” studiowania musi zapieprzać pół dnia na czarno ? Nie. Tacy ludzie nie są interesujący. Nie dlatego, że nie są pokrzywdzeni, ale dlatego, że na bazie ich przypadków nie da się opowiedzieć bajki o „złym państwie, które trzeba deregulować, bo deregulacja to wolność”? W tych bajkach państwo pokazuje swoje okrucieństwo, ale w sposób, który nie jest na rękę obrońcom „potencjalnych przedsiębiorców”.
Jeśli chodzi o ostatni akapit tekstu Krzysia. Tak, masz rację, neoliberalne indywidua są, większości przypadków, głupiutkie. Tylko mamy takiego pecha, że rządzą. Nie ma co oczekiwać od nich, że nagle zmądrzeją. Nie oczekuję, że wychowankowie Tuska, który jeszcze w 1994 roku do sił Pinocheta beztrosko odniósł się słowami, „Zdarza się, że niedemokratyczne siły służą wolności.”, nagle poczują potrzebę zapoznania się z perspektywą inną niż ich własna. To jakby oczekiwać od szczerbatego, że pogryzie suchary. Ich antykomunistyczne (bo w końcu każdy nie-kapitalizm to komunizm) resentymenty są równie cyniczne jak ich PiS'owskich oponentów. Politycy to nie jest materiał do nawracania (chyba, że ktoś jeszcze wierzy we wrażliwość społeczną Palikota), to nie jest materiał do dyskusji, to jest materiał do konfliktu. I nie ma nadziei, że kiedyś się wyleczą. Mimo swojego uwielbienia dla zaradności nie mają oni sprytu przeciętnego polskiego pacjenta.
2013-03-29 08:46:25
1. Wchodzą na głowy i nie da się z nimi rozmawiać.
2. Są wszędzie, a co za tym idzie mają lobby.
3. Mają te swoje lobby, a płaczą tak głośno jakby byli mniejszością. Niektórzy nawet udają mniejszość, żeby inni uwierzyli, że są krzywdzeni. Typkowie z „W sieci” są tak nieźli, że nawet udają kryminalistów w reklamach z grube hajsy. Udają ich prawie tak dobrze, jak Gmyz dziennikarza śledczego.
4. Ci heterycy, którzy mają też hobby tworzą gównianą sztukę. Ciągle piszą coś kiepskiego, a dalej znajdują wydawców. Przypadek? Zastanów się!
5. Obnoszą się ze swoją seksualnością. Obściskują, całują, kochają w toaletach w klubach. Jakby ograniczali się do swoich domów jeszcze bym to zrozumiał. Jest ich pełno nawet na pornotube co ewidentnie świadczy o stopniu ich zboczenia.
6. Nie dość, że są zboczeni to jeszcze niektórzy z nich myślą o reprodukcji. Są poważne podejrzenia co do stopnia potencjalnego zepsucia ich przyszłych potomków i potomkiń.
7. Mówią takie debilizmy, że inni hetero, którzy udają normalnych ciągle muszą ich uspokajać. Zawsze dla równowagi, w imię pluralizmu i w walce z poprawnością polityczną zapraszają jakiegoś niewyżytego hetero, który nie umie udawać normalnego.
8. Ci głupi wykładają na uczelniach i uczą w szkołach, a Ci najgłupsi trafiają do telewizji, żeby pytać równie głupich dlaczego są normalni. Prawdę mówiąc, średnio to wygląda.
9. Nie śmieją się z kawałów na swój temat. Na przykład :
Przychodzi hetero do lekarza i mówi :
- Dzień dobry. Słyszałeś o Lechu Wałęsie.
- Nie, co się z nim stało?
- Stary, przesrana sprawa, jego żona mówiła, że jakiś gej ukradł go dzisiaj rano.
Halo, to przecież zabawne!
10. Są hetero.
Kosmiczna reprodukcja, rodzina Poszepszyńskich i Komisja Edukacji i Rodziny2. Są wszędzie, a co za tym idzie mają lobby.
3. Mają te swoje lobby, a płaczą tak głośno jakby byli mniejszością. Niektórzy nawet udają mniejszość, żeby inni uwierzyli, że są krzywdzeni. Typkowie z „W sieci” są tak nieźli, że nawet udają kryminalistów w reklamach z grube hajsy. Udają ich prawie tak dobrze, jak Gmyz dziennikarza śledczego.
4. Ci heterycy, którzy mają też hobby tworzą gównianą sztukę. Ciągle piszą coś kiepskiego, a dalej znajdują wydawców. Przypadek? Zastanów się!
5. Obnoszą się ze swoją seksualnością. Obściskują, całują, kochają w toaletach w klubach. Jakby ograniczali się do swoich domów jeszcze bym to zrozumiał. Jest ich pełno nawet na pornotube co ewidentnie świadczy o stopniu ich zboczenia.
6. Nie dość, że są zboczeni to jeszcze niektórzy z nich myślą o reprodukcji. Są poważne podejrzenia co do stopnia potencjalnego zepsucia ich przyszłych potomków i potomkiń.
7. Mówią takie debilizmy, że inni hetero, którzy udają normalnych ciągle muszą ich uspokajać. Zawsze dla równowagi, w imię pluralizmu i w walce z poprawnością polityczną zapraszają jakiegoś niewyżytego hetero, który nie umie udawać normalnego.
8. Ci głupi wykładają na uczelniach i uczą w szkołach, a Ci najgłupsi trafiają do telewizji, żeby pytać równie głupich dlaczego są normalni. Prawdę mówiąc, średnio to wygląda.
9. Nie śmieją się z kawałów na swój temat. Na przykład :
Przychodzi hetero do lekarza i mówi :
- Dzień dobry. Słyszałeś o Lechu Wałęsie.
- Nie, co się z nim stało?
- Stary, przesrana sprawa, jego żona mówiła, że jakiś gej ukradł go dzisiaj rano.
Halo, to przecież zabawne!
10. Są hetero.
2013-03-20 14:14:21
Dobrze, że pewne rzeczy się nie zmieniają. Na pewne osoby, na przykład radnych i radne PO zawsze można liczyć, szczególnie jeśli chodzi o stawanie w obronie neoliberalnego zen. Poprzednim razem odwiedzałem tych ancymonów w zeszłym roku, kiedy pod nóż szły szkoły i stołówki. Już wtedy rządzący dbali o to, żeby publiczność miała ubaw po pachy. Usuwanie ich pod pretekstem bezpieczeństwa pożarowego, wpuszczanie clownów, ciekawe prezentacje (w końcu technologicznie prujemy do przodu), grzebanie w porządku obrad. Ma to swoje dobre strony, od czasów Hitchcocka, który zawsze budował napięcie w tak beznadziejnie nudny sposób, możemy zaobserwować pewien postęp
Tym razem wybrałem się do naszych urwisków, bo uważam, że bardzo nieładnie obrażać ludzi za plecami, a kazanie specjalistom i specjalistkom w szkołach tyrać 5 godzin dłużej za taką samą gażę i odbieranie nauczycielom i nauczycielkom dodatków motywacyjnych (pozostających jednym z podstawowych składników ich pensji), kiedy wymienieni w godzinach rady siedzą jeszcze w szkołach, uważam za świństwo. Mniej więcej na takie pomysły wpadają panowie i panie zasiadające w Komisji Edukacji i Rodziny. Nie winię ich, dwudzieste piętro PKiN to może nie Mars, ale kiedy siedzi się tam za długo można mieć trudności w kontaktach z ziemią. Za czasów mojej młodości był taki film „yyyreek!!! kosmiczna nominacja”, gdzie bohater tytułowy został powołany na kosmicznego reproduktora. Może warto by było taki pomysł podrzucić radnym PO, bo myślę, że z kosmitami dogadaliby się prościej.
Najwięcej nawijał wice-prezydent Paszyński, którego zdążyliśmy poznać jako największego wielbiciela Goi wśród polskich polityków (na jednej z rad miasta swoją prezentacje zaczął od stwierdzenia „kiedy rozum śpi budzą się koszmary”). Paszyński jak to Paszyński, troszkę mu nawet współczuję, bo w przeciwieństwie do groźniaka Bartelskiego kompletnie nie nadaje się na wolnorynkowego mesjasza. Jego mimika w stylu Kubusia Puchatka i ciepłoklusiasty sposób bycia zdradza raczej podejście w stylu „mamo, dlaczego ciągle muszę odpowiadać na pytania tych głupich ludzi”, niż „mam was w garści roszczeniowe śmiecie”. Przez to wszystko trudno brać go na poważnie, kiedy mówi nam patetyczne komunały w stylu „trzeba nauczyć się podejmować trudne decyzje”, abo „przyjęło się, że Warszawa da dodatki motywacyjne dla świętego spokoju”. Naładowaną heroizmem bajkę o rosnących nakładach na edukację słyszeliśmy już przy okazji operacji na szkołach, teraz powtarzając w kółko kilka liczb jego słowa były tylko „martwym naskórkiem dawnych uniesień” (cyt. za nie wiem kim, ale ktoś tak mówił w „Amelii”). Twarde przekonanie, że władza usprawiedliwia bezkarność spada wprost proporcjonalnie do słupków poparcia. Mogę mieć tylko nadzieję, że nostalgiczna roszczeniowość radnych nie będzie trwała wiecznie.
Co tam jeszcze powiedział nam ten miły pan Włodzimierz? W sumie sam chciałbym wiedzieć. Na wszystkie pytania odpowiadał tylko porównaniami do innych miast w Polsce i liczbami oderwanymi od rzeczywistości i prawdy. PO po raz kolejny zestawia ze sobą na chybił trafił cyferki, które mają nam udowodnić, że ekonomia jest dziedziną oderwaną od rzeczywistości, a nie jest. Ekonomia to nie jest „2*2 ze wszystkimi konsekwencjami”, a coś bardziej skomplikowanego, coś działającego nie tylko na cyferki, ale też na ludzi. Kiedy słyszymy o decyzjach nie wywołujących skutków finansowych, które mają na celu zmniejszenie etatyzacji, chyba logicznym jest, że wywoła to skutki finansowe dla osób, które przy okazji następnego ruchu stracą pracę. Nie wiem, czy Włodzimierz Paszyński wie, że koszt życia w każdym większym mieście jest trochę inny. Dla mnie to oczywistość, ale może wice-prezydent sukcesywnie pracuje na miano potencjalnego kosmicznego reproduktora, żeby w końcu rzucić tą cholerną robotę, w której mieszkańcy przychodzą i ciągle czegoś chcą.
Pan Włodzimierz nie był jednak wisienką na torcie. Takie miano bez wątpienia należy się radnej Szreder, która wpadła na pomysł, żeby wysokość dodatków motywacyjnych uzależnić od miejsca danej szkoły w rankingu - im wyższa pozycja, tym wyższe dodatki motywacyjne. W końcu dzieci z Pragi mają identyczne warunki do nauki co dzieci z miasteczka Wilanów, w każdej dzielnicy jest podobny stopień biedy, podobna ilość szkół, taka sama ilość nauczycieli i nauczycielek przypadających na dziecko. Niezła heca, prawda? Podobną prawdę wysmażyła kiedyś jedna z radnych ze Śródmieścia, która powiedziała, iż w jej dzielnicy nie ma dzieci niedożywionych. Nie wiem skąd u radykalnych liberałów przekonanie o nieomylności własnych sądów dotyczących cudzych żołądków. Przez długi czas interesowali się tylko swoimi portfelami (ciągle uszczuplanymi przez podatki i koszty pracy) i osądzaniem kogo na co stać.
Warto czasem przypominać się dobrym znajomym, nawet jeśli oni mówią jedno, a na każde zadane pytanie odpowiadają to samo co mówili już wcześniej. Rozmowa ze ścianą jest bardziej produktywna (poza tym, ścianę zawsze można przemalować na czerwony kolor, a za przemalowanie na czerwono radnych PO mógłby mi grozić sąd). W ogóle w tych dusznych salkach, gdzie ledwo co mieszczą się wszyscy goście panuje dosyć luźna atmosfera. Jedna strona opowiada dowcipy, druga się trochę gniewa. Przy odrobinie szczęścia można napić się kawy, herbaty, wody „Kuracjusz Lubelski” (czy ktoś do cholery widział w jakimś sklepie „Kuracjusza Lubelskiego”?) i chapnąć sobie solonego paluszka. Biorąc pod uwagę, że zawsze jest Włodzimierz, trudno nie znaleźć pewnej analogii do świetnego odcinka słuchowiska radiowego „Rodzina Poszepszyńskich” pt. „Urodziny Pana Włodka”. W owym odcinku dziadek Jacek przychodzi na urodziny, na których ma zamiar „upić się, jak świnia i narozrabiać trochę”. Tylko, że tam znalazł się przezorny Maurycy, który zanim dziadek znalazł zmywacz do paznokci dopełniający autodestrukcji dziadzia, zawiadomił milicję, pogotowie i straż pożarną. My niestety Maurycego nie mamy, mamy za to pana Włodka, któremu życzę, żeby przy okazji następnej kadencji kosmici nominowali go na „kosmicznego reproduktora”. Wolałbym go w takiej roli, niż „reproduktora kosmickości” w miejscu gdzie ludzie za dobrze wiedzą którędy do ziemi.
Urwis MaciuśTym razem wybrałem się do naszych urwisków, bo uważam, że bardzo nieładnie obrażać ludzi za plecami, a kazanie specjalistom i specjalistkom w szkołach tyrać 5 godzin dłużej za taką samą gażę i odbieranie nauczycielom i nauczycielkom dodatków motywacyjnych (pozostających jednym z podstawowych składników ich pensji), kiedy wymienieni w godzinach rady siedzą jeszcze w szkołach, uważam za świństwo. Mniej więcej na takie pomysły wpadają panowie i panie zasiadające w Komisji Edukacji i Rodziny. Nie winię ich, dwudzieste piętro PKiN to może nie Mars, ale kiedy siedzi się tam za długo można mieć trudności w kontaktach z ziemią. Za czasów mojej młodości był taki film „yyyreek!!! kosmiczna nominacja”, gdzie bohater tytułowy został powołany na kosmicznego reproduktora. Może warto by było taki pomysł podrzucić radnym PO, bo myślę, że z kosmitami dogadaliby się prościej.
Najwięcej nawijał wice-prezydent Paszyński, którego zdążyliśmy poznać jako największego wielbiciela Goi wśród polskich polityków (na jednej z rad miasta swoją prezentacje zaczął od stwierdzenia „kiedy rozum śpi budzą się koszmary”). Paszyński jak to Paszyński, troszkę mu nawet współczuję, bo w przeciwieństwie do groźniaka Bartelskiego kompletnie nie nadaje się na wolnorynkowego mesjasza. Jego mimika w stylu Kubusia Puchatka i ciepłoklusiasty sposób bycia zdradza raczej podejście w stylu „mamo, dlaczego ciągle muszę odpowiadać na pytania tych głupich ludzi”, niż „mam was w garści roszczeniowe śmiecie”. Przez to wszystko trudno brać go na poważnie, kiedy mówi nam patetyczne komunały w stylu „trzeba nauczyć się podejmować trudne decyzje”, abo „przyjęło się, że Warszawa da dodatki motywacyjne dla świętego spokoju”. Naładowaną heroizmem bajkę o rosnących nakładach na edukację słyszeliśmy już przy okazji operacji na szkołach, teraz powtarzając w kółko kilka liczb jego słowa były tylko „martwym naskórkiem dawnych uniesień” (cyt. za nie wiem kim, ale ktoś tak mówił w „Amelii”). Twarde przekonanie, że władza usprawiedliwia bezkarność spada wprost proporcjonalnie do słupków poparcia. Mogę mieć tylko nadzieję, że nostalgiczna roszczeniowość radnych nie będzie trwała wiecznie.
Co tam jeszcze powiedział nam ten miły pan Włodzimierz? W sumie sam chciałbym wiedzieć. Na wszystkie pytania odpowiadał tylko porównaniami do innych miast w Polsce i liczbami oderwanymi od rzeczywistości i prawdy. PO po raz kolejny zestawia ze sobą na chybił trafił cyferki, które mają nam udowodnić, że ekonomia jest dziedziną oderwaną od rzeczywistości, a nie jest. Ekonomia to nie jest „2*2 ze wszystkimi konsekwencjami”, a coś bardziej skomplikowanego, coś działającego nie tylko na cyferki, ale też na ludzi. Kiedy słyszymy o decyzjach nie wywołujących skutków finansowych, które mają na celu zmniejszenie etatyzacji, chyba logicznym jest, że wywoła to skutki finansowe dla osób, które przy okazji następnego ruchu stracą pracę. Nie wiem, czy Włodzimierz Paszyński wie, że koszt życia w każdym większym mieście jest trochę inny. Dla mnie to oczywistość, ale może wice-prezydent sukcesywnie pracuje na miano potencjalnego kosmicznego reproduktora, żeby w końcu rzucić tą cholerną robotę, w której mieszkańcy przychodzą i ciągle czegoś chcą.
Pan Włodzimierz nie był jednak wisienką na torcie. Takie miano bez wątpienia należy się radnej Szreder, która wpadła na pomysł, żeby wysokość dodatków motywacyjnych uzależnić od miejsca danej szkoły w rankingu - im wyższa pozycja, tym wyższe dodatki motywacyjne. W końcu dzieci z Pragi mają identyczne warunki do nauki co dzieci z miasteczka Wilanów, w każdej dzielnicy jest podobny stopień biedy, podobna ilość szkół, taka sama ilość nauczycieli i nauczycielek przypadających na dziecko. Niezła heca, prawda? Podobną prawdę wysmażyła kiedyś jedna z radnych ze Śródmieścia, która powiedziała, iż w jej dzielnicy nie ma dzieci niedożywionych. Nie wiem skąd u radykalnych liberałów przekonanie o nieomylności własnych sądów dotyczących cudzych żołądków. Przez długi czas interesowali się tylko swoimi portfelami (ciągle uszczuplanymi przez podatki i koszty pracy) i osądzaniem kogo na co stać.
Warto czasem przypominać się dobrym znajomym, nawet jeśli oni mówią jedno, a na każde zadane pytanie odpowiadają to samo co mówili już wcześniej. Rozmowa ze ścianą jest bardziej produktywna (poza tym, ścianę zawsze można przemalować na czerwony kolor, a za przemalowanie na czerwono radnych PO mógłby mi grozić sąd). W ogóle w tych dusznych salkach, gdzie ledwo co mieszczą się wszyscy goście panuje dosyć luźna atmosfera. Jedna strona opowiada dowcipy, druga się trochę gniewa. Przy odrobinie szczęścia można napić się kawy, herbaty, wody „Kuracjusz Lubelski” (czy ktoś do cholery widział w jakimś sklepie „Kuracjusza Lubelskiego”?) i chapnąć sobie solonego paluszka. Biorąc pod uwagę, że zawsze jest Włodzimierz, trudno nie znaleźć pewnej analogii do świetnego odcinka słuchowiska radiowego „Rodzina Poszepszyńskich” pt. „Urodziny Pana Włodka”. W owym odcinku dziadek Jacek przychodzi na urodziny, na których ma zamiar „upić się, jak świnia i narozrabiać trochę”. Tylko, że tam znalazł się przezorny Maurycy, który zanim dziadek znalazł zmywacz do paznokci dopełniający autodestrukcji dziadzia, zawiadomił milicję, pogotowie i straż pożarną. My niestety Maurycego nie mamy, mamy za to pana Włodka, któremu życzę, żeby przy okazji następnej kadencji kosmici nominowali go na „kosmicznego reproduktora”. Wolałbym go w takiej roli, niż „reproduktora kosmickości” w miejscu gdzie ludzie za dobrze wiedzą którędy do ziemi.
2013-03-11 17:36:14
W przeciągu ostatniego tygodnia oglądaliśmy prawdziwą paradę, bezczelną paradę niedożywionych dzieci. Niedożywione dzieci jako mniejszość postanowiła zrobić spektakularny coming out sponsorowany przez Polską Fundację Pomocy Dzieciom "Maciuś". Nagle okazało się, że ten urwis Maciuś napłodził 800 000 niedożywionych dzieci. Miał chłopak końskie zdrowie, niestety nie był w najlepszej komitywie z państwem, więc postanowił zemścić się na swoich potomkach i pić. Pić i palić. Jak to z Maćkami bywa tyle popił i popalił, że w ogóle zapomniał o kulturze. Tak bardzo zapomniał, że zaczął głodzić dzieci. Jego liczni potomkowie przychodzili i pytali się o bułkę, a on nie dawał im nawet figi z makiem (chyba, że w metaforycznym tego słowa znaczeniu). Dlaczego mamy się zajmować dziećmi, skoro mają rodziców, którzy zwyczajnie są nieodpowiedzialni albo bezrobotni? Przecież wiadomo, że kto tego pragnie ten pracę znajdzie, a bez pracy nie ma kołaczy. Bez pracy jest tylko Maciuś. Bez pracy, a i tak chleje i ma na to skądś pieniądze.
Chciałbym odłożyć żarty na bok, ale wtedy musiałbym odłożyć na bok Stefana Niesiołowskiego, który jadł szczaw, żeby nie być niedożywiony. Taki tam, łebski zaradny koleżka. I to szczaw z nasypu i wszystkie śliwki. Nie wiem czego nasypali do nasypu, z którego ten jegomość jadł szczaw, ale musiało być to niezłe jeśli teraz myśli, że niedożywione dzieci mogą się najeść premierem. "Słyszę, że nic nie robi, źle rządzi, a PO prowadzi w sondażach. Polska przezwyciężyła kryzys...", zachwala Donalda dziarski Stefek. Czasem jak słucham naszego premiera budzą się we mnie kanibalskie instynkty, ale do cholery, Donald to nawet przy niegdyś niedożywionym Stefku takie chucherko, że wątpię, żeby nawet jedno dziecko Maciusia mogło go jeść dłużej niż dzień. Pomijając fakt, że to raczej niesmaczny pomysł. Chociaż, skoro kiedyś jedzono szczaw z nasypu (ale ze śliwkami, nie zapominajmy o tym fakcie), czemuż by nie zjeść Donalda z Sejmu? Darwinizm społeczny, który reprezentuje poseł Niesiołowski temu sprzyja.
- Tato, co nam dzisiaj upolujesz?
- Nie martw się synku, jak tylko bardziej się porobię, upoluję Ci samego Donalda Tuska.
Oczywiście, jak zawsze głupio żartuję. O tym, że to niekulturalne przypomniała mi Julia Pitera, specjalistka od kultury jedzenia śniadań. Tym razem winne okazały się dzieci, które późno się budzą, nie jedzą przygotowanych kanapek i robią inne skandaliczne rzeczy. Pomijając prosty fakt, że Maciuś ich nie nauczył. "Maciuś" tylko pytał dzieci, czy jadły śniadanie, "co jest pytaniem po prostu głupim". Dlaczego "Maciuś" nie zapytał się, na przykład o pogodę albo, czy dzieci lubią szczaw ? Nie wiem. Badanie liczby niedożywionych, niejedzących śniadań dzieci jest z założenia głupie. Pewnych rzeczy się nie bada. Sam wolałbym, żeby "Maciuś" zbadał Julię Piterę, bo musi ją trapić coś dużo gorszego niż niedożywienie.
- Pani Julio, co panią trapi?
- "Maciuś" mnie trapi, gnębi mnie tymi głupimi pytaniami o to, czy jestem niedożywiona, a ja po prostu jestem z PO, a kiedyś byłam z UPR-u.
- Tak, pani Julio, to wiele tłumaczy.
Sam chciałbym też zapytać się Julii Pitery na jaką definicje słowa "kultura" się powołuje mówiąc o "kulturze jedzenia śniadań". Czy bliższe jej są cechy definicyjne pojęcia kultury wg. E. Nowickiej czy może wg. A. Swidler? Czy bliższe jej jest podejście holistyczne czy poza-holistyczne? Gdybym zajrzał do notatek z pierwszego roku studiów może mielibyśmy o czym pogawędzić. Znam się też całkiem nieźle na kulturze jedzenia śniadań, bo robienie śniadań to część moich zdań w pracy i zdarza mi się patrzeć na zajadających się nimi klientów. I nie zgadzam się, że Polacy śniadań nie jedzą. Czasami się dziwią, że w kawiarni nie ma kebaba albo kanapki z szynką, ale Ci którzy mają dzięgi na takie przyjemności lubią z nich korzystać. Chociaż czasem zostawiają resztki, w przeciwieństwie do posła Niesiołowskiego, który jak je to do szczawiu, tfu, syta.
Jeszcze na deser (właśnie, dlaczego nikt nie zapytał się dzieci o desery) między wódkę, a zakąskę wtrynił się poseł Adam Szejnfeld. I będąc między wódką, a zakąską stwierdził, że wybiera i jedno i drugie, ale gdyby musiał się ostatecznie zdecydować to wolałby zakąskę. "Poznałem dziecko, które jest niedożywione. Ojciec nie pracuje od kilkunastu lat bo nie chce. Ale chla, chleje wódę dzień w dzień i ma na to skądś pieniądze. Do tego jeszcze pali papierosy. Matka tak samo. Chla wódę i pali papierosy. Przechlewają dziennie, taki gnój ojciec, bo to jest bydle ojciec, tyle ile wynosi tygodniowa wartość obiadu dla tego dziecka.", pieni się biedny Adaś. Mocne nerwy ma ten nasz urwipołek, bo zarówno Julia Pitera, jak i Stefan Niesiołowski poznawali niedożywione dzieci, ale to było dawno i nieprawda.
Pastwić się nad Grzegorzem Janiakiem z fundacji "Maciuś", który co prawda pytał dzieci, czy są głodne, ale jeśli chodzi o kopalnię neoliberalnych komunałów mógłby iść pod rękę z posłami i posłankami PO, nie mam siły. Bo skoro nawet "Maciuś" się pastwi nad Maciusiem to już kompletnie nie wiem co o tym myśleć. "Są roszczeniowcy, ale są i tacy, którzy się nie poddają. Pracują nawet za grosze", napisał pan "Maciuś" w artykule na TOK FM.
Na pytanie o przyczynę występowania problemu niedożywienia dzieci w takiej skali dostaliśmy cztery odpowiedzi, które brzmią "na pewno nie państwo", choć zostały nam przedstawione w wersjach alternatywnych.
Dlaczego dzieci są niedożywione?
a) na pewno nie Tusk
b) kultura
c) alkoholicy
d) roszczeniowcy (czyli pewnie też akoholicy)
Jeśli fakty nie pasują do doktryny to problem faktów.
Jak geje i lesbijki nie zabrały dzieciom wakacji? Chciałbym odłożyć żarty na bok, ale wtedy musiałbym odłożyć na bok Stefana Niesiołowskiego, który jadł szczaw, żeby nie być niedożywiony. Taki tam, łebski zaradny koleżka. I to szczaw z nasypu i wszystkie śliwki. Nie wiem czego nasypali do nasypu, z którego ten jegomość jadł szczaw, ale musiało być to niezłe jeśli teraz myśli, że niedożywione dzieci mogą się najeść premierem. "Słyszę, że nic nie robi, źle rządzi, a PO prowadzi w sondażach. Polska przezwyciężyła kryzys...", zachwala Donalda dziarski Stefek. Czasem jak słucham naszego premiera budzą się we mnie kanibalskie instynkty, ale do cholery, Donald to nawet przy niegdyś niedożywionym Stefku takie chucherko, że wątpię, żeby nawet jedno dziecko Maciusia mogło go jeść dłużej niż dzień. Pomijając fakt, że to raczej niesmaczny pomysł. Chociaż, skoro kiedyś jedzono szczaw z nasypu (ale ze śliwkami, nie zapominajmy o tym fakcie), czemuż by nie zjeść Donalda z Sejmu? Darwinizm społeczny, który reprezentuje poseł Niesiołowski temu sprzyja.
- Tato, co nam dzisiaj upolujesz?
- Nie martw się synku, jak tylko bardziej się porobię, upoluję Ci samego Donalda Tuska.
Oczywiście, jak zawsze głupio żartuję. O tym, że to niekulturalne przypomniała mi Julia Pitera, specjalistka od kultury jedzenia śniadań. Tym razem winne okazały się dzieci, które późno się budzą, nie jedzą przygotowanych kanapek i robią inne skandaliczne rzeczy. Pomijając prosty fakt, że Maciuś ich nie nauczył. "Maciuś" tylko pytał dzieci, czy jadły śniadanie, "co jest pytaniem po prostu głupim". Dlaczego "Maciuś" nie zapytał się, na przykład o pogodę albo, czy dzieci lubią szczaw ? Nie wiem. Badanie liczby niedożywionych, niejedzących śniadań dzieci jest z założenia głupie. Pewnych rzeczy się nie bada. Sam wolałbym, żeby "Maciuś" zbadał Julię Piterę, bo musi ją trapić coś dużo gorszego niż niedożywienie.
- Pani Julio, co panią trapi?
- "Maciuś" mnie trapi, gnębi mnie tymi głupimi pytaniami o to, czy jestem niedożywiona, a ja po prostu jestem z PO, a kiedyś byłam z UPR-u.
- Tak, pani Julio, to wiele tłumaczy.
Sam chciałbym też zapytać się Julii Pitery na jaką definicje słowa "kultura" się powołuje mówiąc o "kulturze jedzenia śniadań". Czy bliższe jej są cechy definicyjne pojęcia kultury wg. E. Nowickiej czy może wg. A. Swidler? Czy bliższe jej jest podejście holistyczne czy poza-holistyczne? Gdybym zajrzał do notatek z pierwszego roku studiów może mielibyśmy o czym pogawędzić. Znam się też całkiem nieźle na kulturze jedzenia śniadań, bo robienie śniadań to część moich zdań w pracy i zdarza mi się patrzeć na zajadających się nimi klientów. I nie zgadzam się, że Polacy śniadań nie jedzą. Czasami się dziwią, że w kawiarni nie ma kebaba albo kanapki z szynką, ale Ci którzy mają dzięgi na takie przyjemności lubią z nich korzystać. Chociaż czasem zostawiają resztki, w przeciwieństwie do posła Niesiołowskiego, który jak je to do szczawiu, tfu, syta.
Jeszcze na deser (właśnie, dlaczego nikt nie zapytał się dzieci o desery) między wódkę, a zakąskę wtrynił się poseł Adam Szejnfeld. I będąc między wódką, a zakąską stwierdził, że wybiera i jedno i drugie, ale gdyby musiał się ostatecznie zdecydować to wolałby zakąskę. "Poznałem dziecko, które jest niedożywione. Ojciec nie pracuje od kilkunastu lat bo nie chce. Ale chla, chleje wódę dzień w dzień i ma na to skądś pieniądze. Do tego jeszcze pali papierosy. Matka tak samo. Chla wódę i pali papierosy. Przechlewają dziennie, taki gnój ojciec, bo to jest bydle ojciec, tyle ile wynosi tygodniowa wartość obiadu dla tego dziecka.", pieni się biedny Adaś. Mocne nerwy ma ten nasz urwipołek, bo zarówno Julia Pitera, jak i Stefan Niesiołowski poznawali niedożywione dzieci, ale to było dawno i nieprawda.
Pastwić się nad Grzegorzem Janiakiem z fundacji "Maciuś", który co prawda pytał dzieci, czy są głodne, ale jeśli chodzi o kopalnię neoliberalnych komunałów mógłby iść pod rękę z posłami i posłankami PO, nie mam siły. Bo skoro nawet "Maciuś" się pastwi nad Maciusiem to już kompletnie nie wiem co o tym myśleć. "Są roszczeniowcy, ale są i tacy, którzy się nie poddają. Pracują nawet za grosze", napisał pan "Maciuś" w artykule na TOK FM.
Na pytanie o przyczynę występowania problemu niedożywienia dzieci w takiej skali dostaliśmy cztery odpowiedzi, które brzmią "na pewno nie państwo", choć zostały nam przedstawione w wersjach alternatywnych.
Dlaczego dzieci są niedożywione?
a) na pewno nie Tusk
b) kultura
c) alkoholicy
d) roszczeniowcy (czyli pewnie też akoholicy)
Jeśli fakty nie pasują do doktryny to problem faktów.
2013-03-04 21:17:29
Od paru dni przez internet przelewa się fala oburzenia na kampanię społeczną „Rodzice, odważcie się mówić”. Nie dość, że jakieś tęczowe wypierdki przypominają o tym, że ludziom (bo przecież nie Gejom czy innym Lesbijkom) zdarza się urodzić Geja albo Lesbijkę (bo przecież nie-człowieka) to jeszcze Hanna Gronkiewicz-Waltz zabiera biednym dzieciom wyjazdy na wakacje, żeby uczyć ludzi, że geje i lesbijki to też ludzie. Sam prawie poczułem się dotknięty tym nieludzkim postępowaniem, ale w przeciwieństwie do naprawdę dotkniętych taką obrzydliwością nie czerpię wiedzy o finansowaniu kampanii społecznych z mema na pitu-pitu (na ktorym dziecko smuci się z promocji homoseksualizmu). Wystarczy wejść na stronę KPH, żeby przeczytać, że pieniądze wykładała nie Hanna, ale George Soros, który ma ich wystarczająco dużo, żeby móc sfinansować warszawiakom i warszawiankom odbudowę miasta po potencjalnym zbombardowaniu. Pitulenie.
Sam uważam, że kampania jest dosyć grzeczna, bardzo softowa, skrojona tak, żeby nie wystraszyć przeciętnego mieszczucha. Czy może być kontrowersyjnego w stwierdzeniu, że homoseksualista/homoseksualistka też może czegoś nauczyć swoich rodziców? To raczej podobna prawda do tej, że Polska nie jest dla homoseksualistów zbyt przyjaznym państwem. Można o tym przeczytać wydanym w zeszłym roku raporcie „Sytuacja społeczna osób LGBT”, pod redakcją Mirosławy Makuchowskiej i Michała Pawlęgi.
„Uzyskane wyniki pokazują, że wciąż wysoki procent osób bi- i homoseksualnych doznaje przemocy fizycznej i psychicznej ze względu na swoją orientację seksualną (12% ofiar przemocy fizycznej i 44% psychicznej). Zdarzenia te w zdecydowanej większości wypadków (ponad 90%) nie są zgłaszane policji. Osoby bi- i homoseksualne są narażone na dyskryminację we wszystkich sferach życia: w pracy, w szkole/na uczelni, w miejscu swojego zamieszkania, w miejscach publicznych (urzędy, bary, kluby, komunikacja miejska), w kontaktach ze służbą zdrowia, w kontaktach z przedstawicielami kościołów - około 1/3 badanych sygnalizowała, że doznała gorszego traktowania ze względu na swoją orientację przynajmniej w jednej z tych sfer.”
O siedem punktów procentowych zwiększył się też odsetek ukrywających swoją orientację przed rodziną. Stąd być może ktoś wpadł na pomysł takiej, a nie innej kampanii. 63% respondentów zadeklarowało, że ktokolwiek z ich rodziny wie o ich orientacji. Ale czym jest dyskryminacja ze względu na orientację seksualną w porównaniu do terroru poprawności politycznej? Przecież w tym kraju dyskryminuje się tylko narodowców, których nie chcą „ej, kurwa, wpuścić na wykład”, jak pokazuje liczny materiał dowodowy na youtube. Geje i Lesbijki to śmieszny temat, w przeciwieństwie do ekonomii. Thatcher i Friedman, ulubieni naszych pitulków to były bardzo poważne osoby. Tylko, że Thatcher ma problemy z pamięcią (co na jej miejscu jest dosyć rozsądnym rozwiązaniem), a Friedman nie żyje. Dobrze, że zdążyli podczas wspólnych spotkań spłodzić Korwina-Mikke.
Jedna rzecz pozostaje szczególnie interesująca. Czemu dwóch konserwatywno-patriotycznych-liberałów interesują dzieci, których nie spłodzili? Wiem, że interesują ich dzieci nienarodzone, ale już 187 dzieci zabitych przez Żołnierzy Wyklętych już trochę mniej. Dlaczego interesują ich dzieci niejeżdżące na wakacje? Może tak naprawdę żartownisie z pitu pitu to ukryta opcja socjalistyczna? Może, parafrazując Alessandrę Mussolini, „lepiej być socjalistą, niż pedałem”, ale socjalistów też nie lubią, więc to zwykłe pitolenie. Pomyślałem, że skoro homoseksualiści działają tak mocno na wrażliwość społeczną nawet takich głąbów jak duet pitu-pitu, może warto by było na każdą debatę dotyczącą wykluczenia społecznego zaprosić jakiegoś rozpoznawalnego homoseksualistę.
- Cześć, jestem gejem...
- O rany, to ta bestia, która zabiera dzieciom wakacje, lepiej pieprznijmy jakąś pro-społeczną reformę. - pomyślałby jeden radny z drugim i od razu Warszawa wyglądałaby ładniej.
Może burmistrz Bartelski tak zażarcie pragnął sprywatyzowania stołówek w szkołach na Śródmieściu, bo nie wiedział, że jedna z dyskutujących z nim osób była homoseksualistą? Może ktoś w Sejmie nie wiedział o orientacji seksualnej Biedronia i to dlatego podwyższyli nam wiek emerytalny? Jeśli chłopakom z pitu-pitu tak zależy na losie dzieci dlaczego nie zaangażują się w jakiś ruch oporu (tematów jest sporo, prywatyzacja stołówek szkolnych, zamykanie szkół, bibliotek, nielegalne eksmisje)? Hej, nie bójcie się, takie rzeczy robią też heterycy!
Tak czy inaczej, gratuluję wszystkim oburzonym kampanią. Sam niestety czuję się zbyt zagubiony w tym pitoleniu (czy raczej „mocno zmasakrowany lewacką logiką”), żeby mieć siłę na cokolwiek innego, niż gorący apel do królów youtube o zajmowanie się raczej szukaniem Seana Connerego i wstawianiem na facebooka metalowych kawałków, aniżeli przedstawianiem politycznych prawd objawionych. O czytanie czegokolwiek nie mam śmiałości prosić.
Nie obniżajcie płacy, racjonalizujcie owoce!Sam uważam, że kampania jest dosyć grzeczna, bardzo softowa, skrojona tak, żeby nie wystraszyć przeciętnego mieszczucha. Czy może być kontrowersyjnego w stwierdzeniu, że homoseksualista/homoseksualistka też może czegoś nauczyć swoich rodziców? To raczej podobna prawda do tej, że Polska nie jest dla homoseksualistów zbyt przyjaznym państwem. Można o tym przeczytać wydanym w zeszłym roku raporcie „Sytuacja społeczna osób LGBT”, pod redakcją Mirosławy Makuchowskiej i Michała Pawlęgi.
„Uzyskane wyniki pokazują, że wciąż wysoki procent osób bi- i homoseksualnych doznaje przemocy fizycznej i psychicznej ze względu na swoją orientację seksualną (12% ofiar przemocy fizycznej i 44% psychicznej). Zdarzenia te w zdecydowanej większości wypadków (ponad 90%) nie są zgłaszane policji. Osoby bi- i homoseksualne są narażone na dyskryminację we wszystkich sferach życia: w pracy, w szkole/na uczelni, w miejscu swojego zamieszkania, w miejscach publicznych (urzędy, bary, kluby, komunikacja miejska), w kontaktach ze służbą zdrowia, w kontaktach z przedstawicielami kościołów - około 1/3 badanych sygnalizowała, że doznała gorszego traktowania ze względu na swoją orientację przynajmniej w jednej z tych sfer.”
O siedem punktów procentowych zwiększył się też odsetek ukrywających swoją orientację przed rodziną. Stąd być może ktoś wpadł na pomysł takiej, a nie innej kampanii. 63% respondentów zadeklarowało, że ktokolwiek z ich rodziny wie o ich orientacji. Ale czym jest dyskryminacja ze względu na orientację seksualną w porównaniu do terroru poprawności politycznej? Przecież w tym kraju dyskryminuje się tylko narodowców, których nie chcą „ej, kurwa, wpuścić na wykład”, jak pokazuje liczny materiał dowodowy na youtube. Geje i Lesbijki to śmieszny temat, w przeciwieństwie do ekonomii. Thatcher i Friedman, ulubieni naszych pitulków to były bardzo poważne osoby. Tylko, że Thatcher ma problemy z pamięcią (co na jej miejscu jest dosyć rozsądnym rozwiązaniem), a Friedman nie żyje. Dobrze, że zdążyli podczas wspólnych spotkań spłodzić Korwina-Mikke.
Jedna rzecz pozostaje szczególnie interesująca. Czemu dwóch konserwatywno-patriotycznych-liberałów interesują dzieci, których nie spłodzili? Wiem, że interesują ich dzieci nienarodzone, ale już 187 dzieci zabitych przez Żołnierzy Wyklętych już trochę mniej. Dlaczego interesują ich dzieci niejeżdżące na wakacje? Może tak naprawdę żartownisie z pitu pitu to ukryta opcja socjalistyczna? Może, parafrazując Alessandrę Mussolini, „lepiej być socjalistą, niż pedałem”, ale socjalistów też nie lubią, więc to zwykłe pitolenie. Pomyślałem, że skoro homoseksualiści działają tak mocno na wrażliwość społeczną nawet takich głąbów jak duet pitu-pitu, może warto by było na każdą debatę dotyczącą wykluczenia społecznego zaprosić jakiegoś rozpoznawalnego homoseksualistę.
- Cześć, jestem gejem...
- O rany, to ta bestia, która zabiera dzieciom wakacje, lepiej pieprznijmy jakąś pro-społeczną reformę. - pomyślałby jeden radny z drugim i od razu Warszawa wyglądałaby ładniej.
Może burmistrz Bartelski tak zażarcie pragnął sprywatyzowania stołówek w szkołach na Śródmieściu, bo nie wiedział, że jedna z dyskutujących z nim osób była homoseksualistą? Może ktoś w Sejmie nie wiedział o orientacji seksualnej Biedronia i to dlatego podwyższyli nam wiek emerytalny? Jeśli chłopakom z pitu-pitu tak zależy na losie dzieci dlaczego nie zaangażują się w jakiś ruch oporu (tematów jest sporo, prywatyzacja stołówek szkolnych, zamykanie szkół, bibliotek, nielegalne eksmisje)? Hej, nie bójcie się, takie rzeczy robią też heterycy!
Tak czy inaczej, gratuluję wszystkim oburzonym kampanią. Sam niestety czuję się zbyt zagubiony w tym pitoleniu (czy raczej „mocno zmasakrowany lewacką logiką”), żeby mieć siłę na cokolwiek innego, niż gorący apel do królów youtube o zajmowanie się raczej szukaniem Seana Connerego i wstawianiem na facebooka metalowych kawałków, aniżeli przedstawianiem politycznych prawd objawionych. O czytanie czegokolwiek nie mam śmiałości prosić.
2013-02-28 12:32:42
Wczoraj w pewnej żoliborskiej kawiarni natknąłem się na mojego starego znajomka, z którym pracowałem dwa lata temu w tym samym miejscu. Obok niego siedział Tata, miły pan w podeszłym wieku. Spotykanie starych znajomych z którymi nigdy nie miało się o czym rozmawiać, nawet kiedy nie byli tacy starzy, jest zawsze dość smutnym doświadczeniem.
- Cześć.
- Cześć.
- Pracujesz gdzieś?
- Tak.
- Ja dla odmiany nie mogę znaleźć pracy od trzech miesięcy. Wysyłam te C.V., nie odpowiadają, potem znowu wysyłam i nie odpowiadają. Od jakiegoś czasu wysyłam też C.V., żeby mnie wzięli na jakiś staż.
- I jak?
- Nie chcą mnie nawet na staż.
Pomyślałem sobie, że to ciężka sprawa, ale nie będąc żadnym przedsiębiorcą średnio mogę mu pomóc. Współczując temu miłemu człowiekowi, który nigdy nikomu nic złego nie zrobił, usiadłem przy stoliku obok, kiedy znienacka zechciał porozmawiać ze mną jego Tata.
- Ile ty masz lat?
- 21, rocznikowo 22.
- No, właśnie...
"Co właśnie" okazało się wiekiem znajomego, który ukończył 26 lat i trzeba na niego płacić ZUS. Potem jednym uchem musiałem słuchać o złych przepisach i dobrych pracodawcach, którzy pewnie bardzo by chcieli zatrudnić wszystkich, ale ZUS straszy. Po czym musiałem mimowolnie przyswoić soczysty miks myśli w duchu mojego ulubionego specjalisty Mordasiewicza. Starając się nie słuchać człowieka, który pewnie nie wie, że koszty pracy w Polsce to mniej więcej 1/3 średniej Unijnej (7,1 euro do 23,1 euro), przypomniałem sobie o tym w jak nieszablonowy sposób pracodawcy moi i moich znajomych radzili sobie z wysokimi kosztami pracy.
1. Racjonalizacja pomarańczy
Mój znajomy Zenon, lat 20, pracownik znanego warszawskiego klubu Cement, opowiedział mi niedawno ciekawą historię. Historię o poszukiwaniu pomarańczy idealnej. Wyobraźmy sobie, że po każdej wizycie w spożywczym ważymy wszystkie zakupione owoce, a potem dzielmy wagę przez ich ilość. Takie działanie pozwala nam zracjonalizować praktycznie każdy z nich, jak to czynili managerowie wspomnianego klubu. Niestety, idyllę ukutą przez pomarańczowych wizjonerów co rusz rozpieprzał jakiś zły pracownik, który de-racjonalizował pomarańczę przywracając ją do rzeczywistej wagi. Po każdej zmianie kazał swoim parobkom liczyć owoce, po czym kiedy ich ilość nie zgadzała się z ilością pomarańczy postulowanej, potrącał z ich wypłaty koszt owej. W ten sposób nie tylko hajs się zgadzał, ale i broniła się koncepcja.
2. Orzeskowa kontrola
Mój znajomy Krystian, lat 24, pracownik mniej znanej placówki, kawiarni fafarafa, opowiedział mi równie interesującą historię. Historię o uciekających wykwintnych orzeszkach. Wyobraźmy sobie że chcemy w jakiś sposób sprawić, żeby sączenie browarków było bardziej wykwintne i dodajemy do każdego z nich w gustownym naczynku naparstek orzeszków. Niestety, na pomysł nie załapali się wielbiciele orzeszków. Jak wiadomo, apetyt rośnie w miarę jedzenia, a nie każdy zna umiar. Niepokorni pracownicy uznali, że wiedzą lepiej od pracowdawcy i z czasem (w momentach szczególnie wymagających, kiedy klienci śmiali się w niebogłosy) zaczęli dodawać trochę więcej orzeszków, niż zostało to zaznaczone w specjalnej miarce. Ten występek został jednak szybko namierzony, pewnego dnia zaniepokojony pracodawca wytaszczył wielki wór przepełniony orzechami (zakupiony w Makro) i położył na wagę. Następnie od początkowej wagi wora odjął wagę naparstka orzeszków pomnożoną przez ilość sprzedanych piw. Następnie spojrzał zaniepokojony na ówczesną zmianę i powiedział - „Podejrzanie mało tych orzeszków”. Mniej więcej od tamtej pory, wpadając poddać orzeszki kontroli, podbierał swoim podwładnym napiwki, które rekompensowały mu w pewien sposób wysokie koszta pracy.
3. Kreatywność w korzystaniu z telefonu
Mój znajomy Damian, lat 22, pracownik średnio renomowanej kawiarni Poniewierka, też zetknął się z ciekawą osobą w swoim miejscu pracy. W celu zwiększenia wydajności manager wprowadził kary za wyjście na papierosa i korzystanie z telefonu komórkowego. Przyłapani nicponie mieli potrącane z pensji 50 złotych, czyli więcej niż wypłata za jeden dzień pracy. Źli pracownicy jednak dalej nie stosowali się do poleceń i kiedy wymyślili sobie, że chcą skorzystać z telefonu i tak to robili. Jednocześnie udawali, że robią kupę, albo siku, bo nie dało się namierzyć występku tylko w toalecie. Na tym chyba polega kreatywność i elastyczność, której się wymaga od pracowników.
Tutaj mógłbym skończyć, gdyby nie jeszcze jedna miła historia ze stażu mojej znajomej.
4. Wdzięczność za pomocą power pointa
Moja koleżanka Klementyna, lat 25, chciała sobie zrobić staż w agencji reklamowej. Ponieważ robiła na swoim kierunku dwie specjalizacje musiała odbyć dwa staże. To miła dziewczyna, więc po odbyciu pierwszego z nich, stażo-dawcy zaproponowali jej odbycie następnego w ich firmie. Firma nie była tak groźna, jak ta Popka, więc koleżanka się zgodziła. Tak jak manager Poniewierki chciał zamienić miejsce pracy w staż, tak stażo-dawca z agencji chciał pokazać, że zależy mu na dobrym kontakcie z nałogowymi stażystkami. Pierwszym zadaniem na stażu numer dwa było zrobienie, w formie prezentacji w power poincie, laurki-podziękowania za staż numer jeden. Sam nie pamiętam kiedy ostatnio dostałem jakąś laurkę, ale dobrze, że w podstawówce wystarczyło wyciąć proste serduszko i napisać wierszyk. Gdyby kilka moich adoratorek musiało się bawić w power pointa zamiast wycinanki, w moim życiu pewnie nigdy nie byłoby czegoś takiego jak walentynka. Na tym pewnie polegają innowacyjne walentynki.
Imiona i wiek moich znajomych są inne, niż napisałem. Ich miejsca pracy/stażu też nazywają się inaczej. Cała reszta się zgadza. Jeśli Ty, drogi czytelniku / czytelniczko, nie wiesz jak wychować własne dziecko, żeby jak najlepiej przystosowało się do rynku pracy naucz je korzystać z telefonu komórkowego tylko w toalecie, racjonalizować orzeszki i pomarańcze oraz wyznawać miłość tylko w power poincie. Aha, jeszcze dosyć istotne jest nieprzekraczanie wieku 26 lat.
- Cześć.
- Cześć.
- Pracujesz gdzieś?
- Tak.
- Ja dla odmiany nie mogę znaleźć pracy od trzech miesięcy. Wysyłam te C.V., nie odpowiadają, potem znowu wysyłam i nie odpowiadają. Od jakiegoś czasu wysyłam też C.V., żeby mnie wzięli na jakiś staż.
- I jak?
- Nie chcą mnie nawet na staż.
Pomyślałem sobie, że to ciężka sprawa, ale nie będąc żadnym przedsiębiorcą średnio mogę mu pomóc. Współczując temu miłemu człowiekowi, który nigdy nikomu nic złego nie zrobił, usiadłem przy stoliku obok, kiedy znienacka zechciał porozmawiać ze mną jego Tata.
- Ile ty masz lat?
- 21, rocznikowo 22.
- No, właśnie...
"Co właśnie" okazało się wiekiem znajomego, który ukończył 26 lat i trzeba na niego płacić ZUS. Potem jednym uchem musiałem słuchać o złych przepisach i dobrych pracodawcach, którzy pewnie bardzo by chcieli zatrudnić wszystkich, ale ZUS straszy. Po czym musiałem mimowolnie przyswoić soczysty miks myśli w duchu mojego ulubionego specjalisty Mordasiewicza. Starając się nie słuchać człowieka, który pewnie nie wie, że koszty pracy w Polsce to mniej więcej 1/3 średniej Unijnej (7,1 euro do 23,1 euro), przypomniałem sobie o tym w jak nieszablonowy sposób pracodawcy moi i moich znajomych radzili sobie z wysokimi kosztami pracy.
1. Racjonalizacja pomarańczy
Mój znajomy Zenon, lat 20, pracownik znanego warszawskiego klubu Cement, opowiedział mi niedawno ciekawą historię. Historię o poszukiwaniu pomarańczy idealnej. Wyobraźmy sobie, że po każdej wizycie w spożywczym ważymy wszystkie zakupione owoce, a potem dzielmy wagę przez ich ilość. Takie działanie pozwala nam zracjonalizować praktycznie każdy z nich, jak to czynili managerowie wspomnianego klubu. Niestety, idyllę ukutą przez pomarańczowych wizjonerów co rusz rozpieprzał jakiś zły pracownik, który de-racjonalizował pomarańczę przywracając ją do rzeczywistej wagi. Po każdej zmianie kazał swoim parobkom liczyć owoce, po czym kiedy ich ilość nie zgadzała się z ilością pomarańczy postulowanej, potrącał z ich wypłaty koszt owej. W ten sposób nie tylko hajs się zgadzał, ale i broniła się koncepcja.
2. Orzeskowa kontrola
Mój znajomy Krystian, lat 24, pracownik mniej znanej placówki, kawiarni fafarafa, opowiedział mi równie interesującą historię. Historię o uciekających wykwintnych orzeszkach. Wyobraźmy sobie że chcemy w jakiś sposób sprawić, żeby sączenie browarków było bardziej wykwintne i dodajemy do każdego z nich w gustownym naczynku naparstek orzeszków. Niestety, na pomysł nie załapali się wielbiciele orzeszków. Jak wiadomo, apetyt rośnie w miarę jedzenia, a nie każdy zna umiar. Niepokorni pracownicy uznali, że wiedzą lepiej od pracowdawcy i z czasem (w momentach szczególnie wymagających, kiedy klienci śmiali się w niebogłosy) zaczęli dodawać trochę więcej orzeszków, niż zostało to zaznaczone w specjalnej miarce. Ten występek został jednak szybko namierzony, pewnego dnia zaniepokojony pracodawca wytaszczył wielki wór przepełniony orzechami (zakupiony w Makro) i położył na wagę. Następnie od początkowej wagi wora odjął wagę naparstka orzeszków pomnożoną przez ilość sprzedanych piw. Następnie spojrzał zaniepokojony na ówczesną zmianę i powiedział - „Podejrzanie mało tych orzeszków”. Mniej więcej od tamtej pory, wpadając poddać orzeszki kontroli, podbierał swoim podwładnym napiwki, które rekompensowały mu w pewien sposób wysokie koszta pracy.
3. Kreatywność w korzystaniu z telefonu
Mój znajomy Damian, lat 22, pracownik średnio renomowanej kawiarni Poniewierka, też zetknął się z ciekawą osobą w swoim miejscu pracy. W celu zwiększenia wydajności manager wprowadził kary za wyjście na papierosa i korzystanie z telefonu komórkowego. Przyłapani nicponie mieli potrącane z pensji 50 złotych, czyli więcej niż wypłata za jeden dzień pracy. Źli pracownicy jednak dalej nie stosowali się do poleceń i kiedy wymyślili sobie, że chcą skorzystać z telefonu i tak to robili. Jednocześnie udawali, że robią kupę, albo siku, bo nie dało się namierzyć występku tylko w toalecie. Na tym chyba polega kreatywność i elastyczność, której się wymaga od pracowników.
Tutaj mógłbym skończyć, gdyby nie jeszcze jedna miła historia ze stażu mojej znajomej.
4. Wdzięczność za pomocą power pointa
Moja koleżanka Klementyna, lat 25, chciała sobie zrobić staż w agencji reklamowej. Ponieważ robiła na swoim kierunku dwie specjalizacje musiała odbyć dwa staże. To miła dziewczyna, więc po odbyciu pierwszego z nich, stażo-dawcy zaproponowali jej odbycie następnego w ich firmie. Firma nie była tak groźna, jak ta Popka, więc koleżanka się zgodziła. Tak jak manager Poniewierki chciał zamienić miejsce pracy w staż, tak stażo-dawca z agencji chciał pokazać, że zależy mu na dobrym kontakcie z nałogowymi stażystkami. Pierwszym zadaniem na stażu numer dwa było zrobienie, w formie prezentacji w power poincie, laurki-podziękowania za staż numer jeden. Sam nie pamiętam kiedy ostatnio dostałem jakąś laurkę, ale dobrze, że w podstawówce wystarczyło wyciąć proste serduszko i napisać wierszyk. Gdyby kilka moich adoratorek musiało się bawić w power pointa zamiast wycinanki, w moim życiu pewnie nigdy nie byłoby czegoś takiego jak walentynka. Na tym pewnie polegają innowacyjne walentynki.
Imiona i wiek moich znajomych są inne, niż napisałem. Ich miejsca pracy/stażu też nazywają się inaczej. Cała reszta się zgadza. Jeśli Ty, drogi czytelniku / czytelniczko, nie wiesz jak wychować własne dziecko, żeby jak najlepiej przystosowało się do rynku pracy naucz je korzystać z telefonu komórkowego tylko w toalecie, racjonalizować orzeszki i pomarańcze oraz wyznawać miłość tylko w power poincie. Aha, jeszcze dosyć istotne jest nieprzekraczanie wieku 26 lat.