2013-07-08 18:49:19
„Świeża krew w teatrze”, cieszyła się ponad pół roku temu z wywalania aktorów/-ek z pracy Aneta Kyzioł, publicystka „Polityki”. Zwolnienie z pracy, mobbing i niepewność to wspaniała przygoda, którą warto polecać wszystkim. Aneta Kyzioł pewnie nawiązała współpracę z „Polityką” na bazie umowy o szybkie i niespodziewane zwolnienie, które pozwoli zachować jej "dynamiczność" i "wolność". Każdy przecież wie, że wolność to rzucenie się w otchłań niespodziewanego. Mobbing i przemoc to wolność, ale przestrzeganie praw pracowniczych to brzydki relikt. Iście balcerowiczowski retoryka. „PRL nauczył aktorów, że pod wieloma względami teatr przypomina państwową fabrykę: dyrektorzy przychodzą i odchodzą, a zespół i załoga trwają. Zmiana systemu zmieniła sytuację robotników, ale nie aktorów, którzy wciąż czuli się właścicielami macierzystej sceny, choćby nie oferowała niczego ponad goły etat.” - pisała nasza dziennikarka wolnościowa, która ponadto wie, że w młodym pokoleniu takie myślenie zanika. Dalej nie wiadomo co z myśleniem Anety Kyzioł, ale może kiedyś będziemy wiedzieć na ten temat nieco więcej.
Co w PRL'u nauczane przez Jana będzie na klatę brane – pomyślał sobie Jan i zaczął zwalniać „mentalność roszczeniową”, na którą potem mógł sobie ponarzekać w „Tygodniku Powszechnym”. Tymczasem „mentalność roszczeniowa” w ramach walki o swoje prawa podała „mentalność wolnościową” do sądu. Nie wiem jak wiele trzeba mieć w sobie prostactwa, żeby czyjąś pracę aktorską nazwać „przemazywaniem się przez scenę”. Nie wiem jak bardzo trzeba być ślepym, żeby próbować wcisnąć ludziom, że „etat” jest jak uzależnienie, a zwolnienie, jak zbawienie i „odwyk, który może być bolesny”. Jedyna dobra wiadomość zawarta w felietonie Klaty to ta, że w warzywniaku ugryzł go komar, a potem narobił na niego gołąb. Narzekanie na zwierzęce zachowania w momencie, kiedy samemu uprawia się darwinizm społeczny jest trochę „roszczeniowe”, ale cieszy mnie fakt, że świat natury w czarny czwartek trzymał fason.
Nie wiem jak mocno został zmasakrowany mózg Klaty, ale obrona pozycji dobrego pana, którego źli pracownicy się nie słuchają, przez tępe przypinanie im łatek „homo-sovieticusa” jest zabiegiem po prostu głupim. Całe szczęście jest u nas wystarczająco dużo „homo-sovieticusów”, żeby nie godzić się na wizję wolności, którą od paru ładnych lat starają się nam sprzedać publicystki pokroju Anety Kyzioł i dyrektorzy pokroju Klaty.
W zeszłym roku przyjaciel mojej mamy, kilka miesięcy po wyrzuceniu go z pracy w teatrze, popełnił samobójstwo. „Wolnościowy” dyrektor jego dawnego miejsca pracy w formie walki z „homo-sovieticusem” nie posłał na pogrzeb nawet wiązanki kwiatów. To się chyba nazywa branie budżetu na klatę.
Co w PRL'u nauczane przez Jana będzie na klatę brane – pomyślał sobie Jan i zaczął zwalniać „mentalność roszczeniową”, na którą potem mógł sobie ponarzekać w „Tygodniku Powszechnym”. Tymczasem „mentalność roszczeniowa” w ramach walki o swoje prawa podała „mentalność wolnościową” do sądu. Nie wiem jak wiele trzeba mieć w sobie prostactwa, żeby czyjąś pracę aktorską nazwać „przemazywaniem się przez scenę”. Nie wiem jak bardzo trzeba być ślepym, żeby próbować wcisnąć ludziom, że „etat” jest jak uzależnienie, a zwolnienie, jak zbawienie i „odwyk, który może być bolesny”. Jedyna dobra wiadomość zawarta w felietonie Klaty to ta, że w warzywniaku ugryzł go komar, a potem narobił na niego gołąb. Narzekanie na zwierzęce zachowania w momencie, kiedy samemu uprawia się darwinizm społeczny jest trochę „roszczeniowe”, ale cieszy mnie fakt, że świat natury w czarny czwartek trzymał fason.
Nie wiem jak mocno został zmasakrowany mózg Klaty, ale obrona pozycji dobrego pana, którego źli pracownicy się nie słuchają, przez tępe przypinanie im łatek „homo-sovieticusa” jest zabiegiem po prostu głupim. Całe szczęście jest u nas wystarczająco dużo „homo-sovieticusów”, żeby nie godzić się na wizję wolności, którą od paru ładnych lat starają się nam sprzedać publicystki pokroju Anety Kyzioł i dyrektorzy pokroju Klaty.
W zeszłym roku przyjaciel mojej mamy, kilka miesięcy po wyrzuceniu go z pracy w teatrze, popełnił samobójstwo. „Wolnościowy” dyrektor jego dawnego miejsca pracy w formie walki z „homo-sovieticusem” nie posłał na pogrzeb nawet wiązanki kwiatów. To się chyba nazywa branie budżetu na klatę.