2009-12-30 13:47:50
Co robić? Być na tyle postępowym, by nie pisać o odchodzącym roku i skupić się na społeczno-politycznych zagadnieniach początku następnego? Czy może całkowicie przeanalizować to, co się wydarzyło w polityce i gospodarce? Przeszłość czy przyszłość? Interpretowanie czy działanie? Jedno wiem na pewno – tego się nie da rozgraniczyć. Więc pozwólcie, że będę na tyle europejski, nowoczesny i zachodni, że znajdę konsensus (lub jak pisano w latach 90. – „consensus”) pomiędzy tymi dwiema postawami.
Rok 2009 zaczął się jeszcze w tym całym popłochu kryzysowym, kiedy wieszczono początek nowego ładu gospodarczo-politycznego na świecie, kompromitacje aktualnej klasy rządzącej i powstanie nowej na czele z nowym prezydentem USA. Kiedy jeszcze na łamach nieistniejącej „Europy”, ogłaszano wszem wobec, że czeka nas powrót socjaldemokracji pod różną postacią, w różnych wersjach, z nowymi bądź starymi twarzami. A jak się kończy? Polska staje się „zieloną wyspą” na wzburzonym czerwonym morzu (nie chodzi mi tu bynajmniej o zabarwienie ideowe) i mimo, że mamy wielką dziurę budżetową, to premierowi Tuskowi udało się jeszcze tam do niej nie wpaść razem ze swoją partią polityczną.
Trzeba także dodać, że klasa polityków, jak zwykle jest bez żadnej klasy. W tej sprawie niezmienny constans. Na dowód wystarczy w dowolnym momencie włączyć TVN24 i zobaczyć powtórki z przepychanek w komisji. I jak pisano w ostatnim „Le Monde Diplomatique”, wzrost poparcia dla Platformy jest praktycznie wprost proporcjonalny do zwiększania się absencji wyborczej. Znowu straci na tym demokracja i ludzie, którzy ją powinni stanowić.
Ale wracam szybko do tematu „Dziennika” i jego magazynu idei „Europa”, ponieważ dla mnie upadek tej gazety jest bardzo symptomatyczny. I to nie tylko dla tego, co się wydarzyło w Polsce w przemijającym roku, lecz także dla tego, co się dzieje na świecie i jak kształtuje się nowy porządek po pierwszym od kilkudziesięciu lat dużym kryzysie w światowej gospodarce. Wielu myślało, niektórzy właśnie na łamach „Europy”, że ten kryzys jest zakończeniem nie ery kapitalizmu, a ery neoliberalizmu. Wydaję mi się, że ulegnięto w tej kwestii pewnej prostej logice, która zakładała się na zależności – upadek idei prawicy oznacza zwycięstwo lewicy. To byłaby prawda, gdybyśmy żyli w starej rzeczywistości, w czasach, w których liczono się z programem, a nie ładnym garniturem i fajnym spotem telewizyjnym. W erze postideologicznej jest to niemożliwe. Najpierw to z ideami postpolityki trzeba się uporać, by w ogóle o coś walczyć. Tak samo, żeby zobaczyć sztukę w teatrze, trzeba podnieść kutynę!
Proste teorie czas wyrzucić do kosza i lepiej zawczasu przygotować się, że zmiana otaczającej nas rzeczywistości nie przyjdzie łatwo. „Zbyt pyszny” redaktor Krasowski tego nie zrozumiał, jak nie zrozumiało wielu przed nim i zapewne wielu po nim. Jest jednak grupa osób, które to rozumieją, a mimo to walczą, by nasza dziurawa zielona wyspa stała się wyspą w równej mierze należącej do kobiet i mężczyzn. Feministki stanowią już od kilkunastu lat nieodłączną część krajobrazów polskich. Są na ulicach i na uniwersytetach. Były w teleturniejach, choć dziś nie pogardzą programami publicystycznymi. W 2009 wzięły się za uczestnictwo kobiet w polityce, zebrały wymaganą liczę podpisów pod ustawą parytetową i ciut więcej. Bezwątpienia ruch feministyczny jest jednym z najsprawniejszych w Polsce, teraz ten ruch porusza się w stronę parlamentu. I to dla mnie, jak i dla wielu lewicowców, kwestia w nowym roku najważniejsza. Ważniejsza, niż wybory prezydenckie, które i tak wiemy, kto wygra. Bo wybierzemy prezydenta na pięć lat, a rozwiązanie kwestii opieki społecznej i przestrzegania praw obywatelskich będzie służyć nam na całe dziesiątki.
W 2010 życzę wszystkim, by zwyciężyły kobiety w polityce i wszystkie nowe sprawy, które ich obecność przyniesie, rozpaliły w końcu spór ideowy w naszej jałowej polskiej debacie publicznej.
Rok 2009 zaczął się jeszcze w tym całym popłochu kryzysowym, kiedy wieszczono początek nowego ładu gospodarczo-politycznego na świecie, kompromitacje aktualnej klasy rządzącej i powstanie nowej na czele z nowym prezydentem USA. Kiedy jeszcze na łamach nieistniejącej „Europy”, ogłaszano wszem wobec, że czeka nas powrót socjaldemokracji pod różną postacią, w różnych wersjach, z nowymi bądź starymi twarzami. A jak się kończy? Polska staje się „zieloną wyspą” na wzburzonym czerwonym morzu (nie chodzi mi tu bynajmniej o zabarwienie ideowe) i mimo, że mamy wielką dziurę budżetową, to premierowi Tuskowi udało się jeszcze tam do niej nie wpaść razem ze swoją partią polityczną.
Trzeba także dodać, że klasa polityków, jak zwykle jest bez żadnej klasy. W tej sprawie niezmienny constans. Na dowód wystarczy w dowolnym momencie włączyć TVN24 i zobaczyć powtórki z przepychanek w komisji. I jak pisano w ostatnim „Le Monde Diplomatique”, wzrost poparcia dla Platformy jest praktycznie wprost proporcjonalny do zwiększania się absencji wyborczej. Znowu straci na tym demokracja i ludzie, którzy ją powinni stanowić.
Ale wracam szybko do tematu „Dziennika” i jego magazynu idei „Europa”, ponieważ dla mnie upadek tej gazety jest bardzo symptomatyczny. I to nie tylko dla tego, co się wydarzyło w Polsce w przemijającym roku, lecz także dla tego, co się dzieje na świecie i jak kształtuje się nowy porządek po pierwszym od kilkudziesięciu lat dużym kryzysie w światowej gospodarce. Wielu myślało, niektórzy właśnie na łamach „Europy”, że ten kryzys jest zakończeniem nie ery kapitalizmu, a ery neoliberalizmu. Wydaję mi się, że ulegnięto w tej kwestii pewnej prostej logice, która zakładała się na zależności – upadek idei prawicy oznacza zwycięstwo lewicy. To byłaby prawda, gdybyśmy żyli w starej rzeczywistości, w czasach, w których liczono się z programem, a nie ładnym garniturem i fajnym spotem telewizyjnym. W erze postideologicznej jest to niemożliwe. Najpierw to z ideami postpolityki trzeba się uporać, by w ogóle o coś walczyć. Tak samo, żeby zobaczyć sztukę w teatrze, trzeba podnieść kutynę!
Proste teorie czas wyrzucić do kosza i lepiej zawczasu przygotować się, że zmiana otaczającej nas rzeczywistości nie przyjdzie łatwo. „Zbyt pyszny” redaktor Krasowski tego nie zrozumiał, jak nie zrozumiało wielu przed nim i zapewne wielu po nim. Jest jednak grupa osób, które to rozumieją, a mimo to walczą, by nasza dziurawa zielona wyspa stała się wyspą w równej mierze należącej do kobiet i mężczyzn. Feministki stanowią już od kilkunastu lat nieodłączną część krajobrazów polskich. Są na ulicach i na uniwersytetach. Były w teleturniejach, choć dziś nie pogardzą programami publicystycznymi. W 2009 wzięły się za uczestnictwo kobiet w polityce, zebrały wymaganą liczę podpisów pod ustawą parytetową i ciut więcej. Bezwątpienia ruch feministyczny jest jednym z najsprawniejszych w Polsce, teraz ten ruch porusza się w stronę parlamentu. I to dla mnie, jak i dla wielu lewicowców, kwestia w nowym roku najważniejsza. Ważniejsza, niż wybory prezydenckie, które i tak wiemy, kto wygra. Bo wybierzemy prezydenta na pięć lat, a rozwiązanie kwestii opieki społecznej i przestrzegania praw obywatelskich będzie służyć nam na całe dziesiątki.
W 2010 życzę wszystkim, by zwyciężyły kobiety w polityce i wszystkie nowe sprawy, które ich obecność przyniesie, rozpaliły w końcu spór ideowy w naszej jałowej polskiej debacie publicznej.