W pysk dla estetyki i prawa
2009-08-18 18:16:53
Kilka tygodni temu zmasowane ataki poprzebieranych w mundury osiłków z prywatnej firmy „Zubrzycki” i policjantów wyrzuciły z pawilonu na stołecznym Placu Defilad kilkaset osób. Byli nimi kupcy, trzymający w nim przez lata swoje małe geszefty i upierający się, aby do czasu uzyskania nowej korzystnej lokalizacji zarabiać tu pieniądze na życie nawet po wygaśnięciu dotychczasowej umowy najmu.

Eksmisji dokonano w sposób niezwykle brutalny, szturmując budynek pełen próbujących się bronić ludzi, wpuszczając gaz do zamkniętego pomieszczenia, niszcząc elementy wyposażenia budynku, wreszcie – wyciągając na zewnątrz opierających się ludzi przy użyciu siły fizycznej.

Tym samym, w imię prawa własności z pełną premedytacją użyto przemocy wobec obywateli nie będących kryminalistami, czyniąc to w dodatku na polecenie komornika działającego w imieniu miasta Warszawy , a więc także mnie i części Czytelników niniejszego bloga.

Co interesujące, przedmiotem agresji stała się znacząca liczebnie grupa drobnych przedsiębiorców. Bito, szarpano i traktowano gazem środowisko, które propaganda systemu zazwyczaj przedstawia jako prawdziwą przewodnią siłę narodu, okaz duchowego zdrowia i uczciwości na tle roszczeniowej masy domagającej się socjalu, ogłupianej przez populistycznych polityków i związkowych demagogów.

Było to sytuacja niecodzienna. Małych przedsiębiorców – słyszymy nieustannie ze wszystkich mediów – warto dopieszczać na rozmaite sposoby i podlewać publicznym pieniądzem dla wspólnego dobra. Dotąd nikt nie twierdził, że ów kwiat wolnorynkowej gospodarki powinno się z miejsca na miejsce przesadzać na siłę albo tratować buciorami armii prywatnych najemników czy przemocą prawa.

Spektakularne tłumienie oporu kupców tłumaczono na kilka sposobów, a to nawiązując do nielegalności ich pobytu (umowa najmu wygasła pół roku wcześniej), to znów użalając się nad stratami wynikającymi z nieprzekazania tego terenu w dzierżawę inwestorowi o zasobniejszym portfelu. Nie wydaje się, aby twierdzenia te dyktowała jakaś niezwykła dbałość o finanse stolicy.

Ewentualne straty tego rodzaju to wszak ułamek kwot topionych uporczywie w prywatnym sektorze pod pozorem tworzenia miejsc pracy, a koszty życia pewnej części dotychczas handlujących z pewnością obciążą w pewien sposób stołeczny system pomocy społecznej. Niewarta skóra wyprawki.

Dodatkowo, fragment terenu na którym funkcjonował pawilon polskiego kupiectwa, okazał się nagle niezwykle istotny z innych względów. To tu będzie stało muzeum sztuki nowoczesnej i tędy przebiegnie druga linia metra konieczna, aby goście EURO 2012 nie pogubili się w tak wielkiej metropolii – argumentowano. Na muzeum już zabrakło pieniędzy, co do drugiej linii metra to wiadomo już, że nie powstanie cała przed mistrzostwami, a jednak argument powtarzano. Czerpiący z kasy publicznej malarze i piłkarze okazali się nagle dla liberałów z ratusza większym priorytetem niż przedstawiciele handlującej w KDT społeczności wpłacającej rocznie kilka milionów złotych podatku.

Przyczyn niechęci do kupców z blaszaka najwyraźniej należy szukać gdzie indziej, zwłaszcza, że pragnąc przegonić handlarzy z pawilonu, można było użyć środków o wiele mniej dotkliwych, unikając tym samym spektaklu przemocy i zamieszek ulicznych, o które zresztą jednoznacznie obwiniono tzw. pseudokibiców (ale cyklistów już nie!). Halę na Placu Defilad włodarze miasta byli przecież w stanie otoczyć płotem - dokładnie tak, jak uczyniono to w dzień po ataku ochrony i policji – i ograniczyć w ten sposób wizyty w blaszaku do osób posiadających tam stoiska. Handel w tym miejscu utraciłby w ten sposób to co najważniejsze – klientów – a tym samym jakikolwiek sens. Zapewne można było znaleźć jeszcze kilka innych patentów na spokojne rozstrzygnięcie sprawy, a jednak nie skorzystano.

Czemu? Polski kapitalizm pokazał już wprawdzie wiele razy, że dla realizacji swoich celów zdolny jest używać przemocy równie beztrosko jak czyniła to wcześniej prosowiecka dyktatura, więc oporów moralnych raczej nie było. Urządzanie spektaklów opartych na przemocy nie jest niczym szczególnym także z punktu widzenia kultury kapitalizmu, pełnej „dzieł” sławiących mordobicie, jatki czy nawet wojny imperialne. A jednak tym razem pod pewnym względem sytuacja była wyjątkowa.

Niewiele wskazuje, że był to zwykły konflikt między wynajmującym a najemcą. Przeciwnie, argumentacja używana obie strony wydaje się ujawniać kulturowe podłoże konfliktu. Wydaje się, że też, że ludzi bito przede wszystkim w imię… estetyki. Wydaje się, że broniono się w imię… patriotyzmu.

Budynek w pobliżu skrzyżowania ul. Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej, asortyment oferowanych produktów, a zapewne i typ kulturowy drobnych handlarzy wyraźnie nie pasował do wizji stołeczności preferowanej przez stołeczne elity polityczne i finansowe. Mówiono o tym nieraz głośno i bezwstydnie, narzekając na plebejskość hali i kręcących się wokół ludzi, tak sprzedających jak i nabywających towary.

W zgodnej opinii „warszawki”, tego rodzaju architektura, typy ludzkie i towar powinny znajdować się poza strefą reprezentacyjną miasta, przeznaczoną do kokietowania swoim pięknem ludzi odpowiedniej kondycji społecznej. W tej wizji przestrzeń miejską rozdysponowano już dawno zgodnie z systemem wartości systemu. Zgodnie z nim, przedstawiciele establishmentu, zagraniczni inwestorzy i zamożni turyści mają pełne prawo wymóc na reszcie społeczeństwa przejęcie zgodę centralnych rejonów metropolii i przystosowanie ich do własnych potrzeb estetycznych i finansowych.

Tego rodzaju zona dla uprzywilejowanych z samej istoty rzeczy nie powinna być wypełniana ani pospolitą architekturą ani pospolitym ludem trudniącym się banalnymi czynnościami w rodzaju handlu odzieżą czy obuwiem, jeśli nie są to przedmioty sygnowane marką, której splendor przynajmniej dorównuje okolicy.

Do tego dochodzi uparte patrzenie na zewnątrz, wdzięczenie się do obcych i tęsknota za tym, aby wreszcie pogłaskano nas po głowie i uznano częścią Zachodu. W polskiej rzeczywistości określanej kompleksem „straconych lat” komuny, gospodarką pozbawioną własnego kapitału i importowaną bezrefleksyjnie „europejskością” młodzieży, nietrudno przekonać obywateli, że powinni tworzyć rozmaite geograficzne „wizytówki” swojej ojczyzny, przeznaczone dla obcokrajowców z mamoną i gestem. A także kreować strefy przesączone modernizacją i „europejskością” w każdym calu, nawet gdyby miałyby to być jedynie zalatujące na milę sztucznością getta.

W takiej przestrzeniach znajdzie się zawsze miejsce na luksusowe sklepy sprzedające towary opatrzone certyfikatem najdroższych marek, restauracje ze światowym menu i cenami na poziomie Montrmartre, na biurowce i osiedla apartamentowców, a także na oraz galerie pełne malowideł i instalacji „modnych” tj. skutecznie rozreklamowanych artystów.

Nie sposób go za to znaleźć na budowę tej części część infrastruktury mieszkaniowej i handlowo - usługowej, która mogłaby służyć potrzebom zwykłych ludzi, toteż z krajobrazu centrum znikają na trwałe spożywcze sklepiki, tanie bary czy kamienice będące we władaniu samorządu.
Nawet miejsca, które dałyby się bez trudu opisać wykreowanym współcześnie pojęciem „kultowe”, takie jak zlikwidowana na wiosnę kawiarnia „Bajka” na Nowym Świecie dobija się wysokimi czynszami bezlitośnie. Na pozór wydaje się to bezsensowne, bo istotą postmodernizmu jest przecież korzystanie z modeli tradycyjnych dla tworzenia parodii, zniekształcania czy po prostu pobudzania nostalgii.

Temu ostatniemu celowi służy jednak tworzenie miejsc zapełnionych gadżetami przeszłości czy posiadających elementy stylizacji, ale w oczywisty sposób nowych – rozmaitych „Komisariatów” czy „Gospód pod Czerwonym Wieprzem”, a nie podtrzymywanie miejsc o realnej tradycji związanej z życiem plebsu. Osobnik z klasy wyższej może pałaszować obiad czy zalewać pałę nawet na śmietniku, jeśli tylko stworzy mu się wrażenie, że jest to śmietnik celowo stworzony dla konsumpcji takich jak on, odgrodzi od rzeczywistych atrybutów takiej przestrzeni (np. zapachu) i upewni, że w żadnym razie nie grozi mu realne otarcie się o biedę i to, co postrzega jako pospolitość.

Blaszany budynek na Placu Defilad i jego użytkownicy takiego wrażenia nie sprawiali i dlatego uznani zostali za zbyteczny archaizm. Byli szkodliwi, bo autentyczni, a nie przemalowani na potrzeby rynku produktów kultury masowej. Widoczna u nich wola trwania w centralnej strefie miasta wzbudziła wściekłość podobną tej, jaką z tych samych powodów budzą np. często niezamożni lokatorzy pragnący mieszkać w którymś z budynków przy Trakcie Królewskim, usuwani zresztą niczym insekty przez koalicję kamieniczników tworzących na tym szlaku radosne corso dla turystów i pijanej młodzieży.

O tym, że ten opis nie jest naciągany, świadczy nader wszystko porażająca pogarda, z jaką potraktowano kupców na salonach i w redakcjach oraz radosna aprobata dla siłowych popisów ochroniarzy i policji. W najbardziej oczywisty sposób zademonstrował je redaktor naczelny „Gazety Wyborczej”, Seweryn Blumsztajn, który na swoim videoblogu wyjasniał, że nie można płakać nad każdym, „kto pokazuje wybity ząb” jeśli nie ma racji bo nie może być tak, że w centrum miasta ktoś handluje byle czym, to wszystko jest dla "drogich sklepów". Nie wyjaśnił przy tym w jakiej świętej księdze prawidłowość ta została zapisana, ani z jakiego to powodu tworzenie stref powszechnej drożyzny ma być korzystne dla mieszkańców stolicy, z których większość dotąd nie ukradła pierwszego miliona.

Jednocześnie, naczelny firmy posiadającej własny biurowiec zapałał też nagle obywatelską troską o mieszkańców wskazując, że pozostawienie kupców luksusowo gnieżdżących się w tym miejscu odbyłoby się ze szkodą dla budżetu. W tytule wpisu znalazło się wręcz stwierdzenie, że „kupcy szantażują miasto”, co zapewne miało uzasadniać psikanie gazem i bicie po pyskach krnąbrnych obywateli, których w ten sposób zaprezentowano, jakby przybyli co najmniej z Marsa. Jednak wymowa wypowiedzi Seweryna Blumsztajna i licznych innych komentatorów miała charakter wyraźnie estetyczny i bez ryzyka nadinterpretacji można by ją streścić prostym jednym zdaniem: „wara wam chamy, od centrum, z waszą plebejską budą i handlem skarpetkami”.

Ciekawe, że w głowach tej całej czułej na piękno i wyczucie śmietanki estetów nie zagnieździło się kilka myśli, tak oczywistych, że w prawdę mówiąc, aż wstyd im to przypominać. Owym smakoszom estetyki warto przede wszystkim zwrócić uwagę, że nie ma nic bardziej w złym smaku niż upokarzanie czy bicie ludzi, a ten kto czyni to beztrosko traci prawo do uznawania się za arbitra elegancji. Zdziczenie okazane przez pacyfikatorów KDT nie ma w sobie ani grama wartości, na które powoływało się wymuskane towarzystwo z ratusza i podejmując taką decyzję, ulokowało się ono o wiele niżej w hierarchii piękna i moralności od pogardzanych przez siebie lokatorów blaszanego pawilonu.

Przemoc bawi zawsze tylko osobniki wielce infantylne oraz tych, którzy nigdy się z nią sami nie zetknęli i sądzą, że wygląda jak na filmie czy grze komputerowej. Jakoś trudno uwierzyć, że zacierający ręce na widok płaczących kobiet i przerażonych handlarzy, to koneserzy urody stołecznych ulic i pasjonaci zacienionych zaułków, chyba, że to typ miłośników piękna, których cieszyły równo zagrabione alejki Dachau.

Przemoc zawsze niszczy nie tylko bitych, ale też bijących i dających na bicie zlecenie lub przyzwolenie, dlatego w cywilizowanych społeczeństwach surowo racjonuje się jej stosowanie, oddając monopol na nią przedstawicielom władzy i wymagając jednocześnie maksymalnego samoograniczenia w tym względzie. Oficjele z ratusza i komornik przez nich zatrudniony, nie działali rozważnie, tworząc pełne ludzkiego bólu igrzyska, zakryte tępymi sloganami o „konieczności egzekwowania prawa”. Tym samym, ich egzamin z człowieczeństwa nie został zdany, a osiągnięty wynik winien raczej separować ich od wszelkich funkcji publicznych teraz i w przyszłości, niż świadczyć o ich trosce o budżet i piękno stolicy. Dodatkowo, upokorzono także ludność stolicy, bo całą zabawę zorganizowano sobie powołując się na jej wolę i interes, a nie ma dowodów, że składa się ona głównie z sadystów i idiotów.

Kolejna istotna rzecz w ocenie tych zdarzeń, to samo rozumienie tego, czym jest prawo i jego egzekwowanie. W recenzowanej każdego dnia przez media rzeczywistości, poszczególni aktorzy sceny publicznej zaczynają coraz bardziej dostosowywać swoje zachowania do potrzeb dziennikarzy, tworząc zdarzenia co prawda bezsensowne, ale widowiskowe, więc zjednujące przychylność trzymających pióra i kamery.

W dziedzinie prawa jest to coraz bardziej widoczne: po ekranach telewizorów biegają zamaskowani antyterroryści włamujący się nieustannie do coraz to nowych bandyckich melin, politycy przekrzykują się w projektach zaostrzania kodeksu karnego, a złapanie osiedlowego dilera czy mającego ćwierć promila alkoholu we krwi opiekuna młodzieży na obozie letnim staje się hitem dnia ogólnopolskich radiostacji. Wszystko to składa się na żenujące widowisko, w którym egzekwowanie prawa w europejskim państwie, przedstawia się jak likwidowanie celów w grze komputerowej albo zestaw zachowań z filmów Clinta Eastwooda.

Karmiona tą sieczką gawiedź odruchowo zaczyna oczekiwać spektakularnych przejawów brutalności, wierząc coraz bardziej w podsuwaną na siłę prostacka teorię, że dowodem dobrego funkcjonowania systemu prawnego i w ogóle państwa jest tępa bezwzględność w wyznaczaniu i egzekwowaniu kar. Coraz więcej obywateli wierzy, że państwo ma działać niczym azjatycki despota, byle tylko bił batem wszystkich w miarę podobnie i wierzył, że czyni to dla dobra ogółu.

Taki sposób myślenia stanowi archaizm, bo sprawiedliwość i skuteczność w rozstrzyganiu sporów czy karaniu wymaga akurat przeciwstawnego zachowania. Sprawny system prawny powinien posiadać takie cechy jak wnikliwość w rozpoznaniu sprawy, czy rozwaga w ferowaniu wyroków, co nie jest możliwe w atmosferze nieustannego podniecenia potęgą własnej siły. Aby uznać, że posiada on jakikolwiek sens, powinien kierować się oczywistą logiką, że odpowiedzią na akt łamania prawa czy podejrzenie takowego nie może być przestępstwo gorszej natury. Tak jak nie strzela się z dubeltówki do dziecka sąsiada kradnącego gruszki z sadu, tak też nie wolno walić po mordzie jak leci ludzi zajmujących jakiś sporny teren… A już z pewnością nie powinni tego czynić pracownicy prywatnej firmy ani zlecać włodarze miasta czyli reprezentanci strony z natury silniejszej w sporze.

Kłopot w tym, że takiego systemu prawnego w Polsce brakuje - nie ma w ogóle nic co w prawodawstwie można by nazwać systemem, a więc zestawem zintegrowanych (albo przynajmniej ze sobą kompatybilnych) reguł i instytucji. Jest za to całkowity chaos prawny, różnorodność ocen i interpretacji, spory kompetencyjne i zamieszanie, długotrwałość procedur i kafkowska bezrefleksyjność oraz niemoc poszczególnych urzędników. W takiej sytuacji, rośnie tęsknota za szeryfem, który wpadnie do miasteczka i wystrzela nagle wszystkich bandytów (nawet jeżeli rąbnęli jedynie butelkę whisky z knajpy, albo tylko się mówi, że tak zrobili).Rośnie tym bardziej, że apatyczni społecznie obywatele skłonni są nadmiernie personalizować przyczyny rozmaitych zjawisk i uznawać np. błędy wymiaru sprawiedliwości za wynik celowej działalności tropiących ich złych demonów, a skoro tak, to tym bardziej potrzebna im się wydaje silna riposta, nawet poza granicami prawa.

Populistyczni politycy w rodzaju Hanny Gronkiewicz-Waltz skłonni są stosować takie metody, nie umiejąc najwyraźniej wyciągać nauk z historii, w której nawet imperia próbujące kształtować stosunki międzyludzkie za pomocą nahajki czy palenia wiosek przez bandy baszybuzuków, rozpadały się w końcu proch i pył, zyskując wcześniej miano „chorego człowieka Europy”.

Na koniec, żeby było jasne, nie chodzi o to, aby klasę polskich drobnych przedsiębiorców, a zwłaszcza handlarzy bazarowych czy „pawilonowych” idealizować. Byłem pod KDT kilka godzin po pacyfikacji i wysłuchałem szereg tych samych bredni, które w naszym kraju zazwyczaj słyszy się przy takich okazjach.

Smutne i odrażające były te wszystkie ględzenia o żydokomunie gnębiącej „polski” handel z czystej nienawiści do polskości…. Żenujące infantylizmem rzucane tu i ówdzie zaklęcia o tym, że jutro społeczeństwo oburzone tym co się stało ruszy hurmem na rząd i wywoła rewolucję albo przynajmniej strajk generalny. Wiele wypowiedzi zgromadzonych tam ludzi świadczyło o tym, że nie potrafili oni prawidłowo rozpoznać przyczyn zaistniałej sytuacji, tłumacząc ją zgodnie z obiegowymi teoriami spiskowymi bądź uznając za wynik działań jakiejś wrogiej im persony.

Jako, że nic nie zwalnia od myślenia i nie tworzy alibi dla upowszechniających antysemickie przesądy – zwłaszcza na ziemi spłukanej krwią ofiar Holocaustu – można by długo i w sposób uzasadniony oburzać się na prymitywizm takich komunikatów i głoszących je ludzi, gdyby nie oczywista konstatacja, że tak naprawdę głoszący te idiotyzmy ludzie z miejsca ukarali się sami z co najmniej dwóch przyczyn.

Po pierwsze, ci którzy głosili te brednie, odbierali całej wspólnocie kupieckiej moralną przewagę nad pacyfikatorami części swego życia, tym samym niwecząc jej szanse na pozyskanie wartościowych sojuszników w sytuacji morderczego konfliktu. Ofiarom przemocy czy błędnych decyzji władz wielu ludzi szczerze współczuje, ale mało jest rzeczy budzących takie oburzenie, niż sytuacja w której człowiek cierpiący lekceważy cudze cierpienia i powtarza monologi cudzych katów.

Po drugie, ludzie upatrujący źródła swoich kłopotów daleko poza mechanizmami tworzącymi opresyjną sytuację, tak naprawdę wpędzają się w bezbronność wobec zadawanych im ciosów. Nie ma dobrej kontry bez właściwej diagnozy problemu, a w końcu na jakie skuteczne konkretne działania – poza zwykłym dawaniem upustu chorym emocjom – pozwala wiara w spisek mniejszości narodowych?

Warto przy tym, mimo wszystko, umieć odróżnić teorie spiskowe i tworzone „ku pokrzepieniu serc” produkty mitomanów o zbliżającej się odsieczy innych grup społecznych od patriotyczno-religijnego sosu, w którym od roku 1945 zatopione są wszelkie protesty społeczne. Szafowanie narodową kolorystyką i śpiewanie hymnu albo religijnych pieśni, tak ostro teraz przez wyśmiane przez media, to żelazny kanon zachowania protestujących wszelkiego typu, od pielęgniarek po przemytnicze „mrówki” wściekłe na zaostrzenia kontroli granicznych.

To tylko kolejny dowód na brak w świadomości tak wielu z nas jakichkolwiek innych odniesień do szerszej wspólnotowości życia poza ogólnikowo rozumianą przaśną „polskością” i poczuciem jedności wiernych obrządku katolickiego. A także, na przyjęty cierpiętniczo – defensywny charakter kontestacji społecznej, w którym ludzie walczący o należne czy nie należne im prawa nieustannie podkreślają, że ich opór ma charakter wyłącznie obrony przed straszliwymi zagrożeniami, a nie po prostu próbę wymuszenia zmiany na lepsze….

Inne sposoby rozumienia dobra wspólnego i grupowej kooperacji, związane chociażby z pojęciem obywatelskości czy solidarności klasowej, wciąż istnieją w naszym kraju jedynie w formie szczątkowej, a decyzja o oporze musi zostać uzasadniona głębokim poczuciem własnej martyrologii – stąd te opaski, hymny czy nawet dzieci, owe symbole niewinności, przyciągane na miejsce w nadziei, że powstrzymają wroga siłą swojej czystości duchowej…

Może to drażnić, może – razić pewnego rodzaju infantylizmem, ale wyśmiewać się z tego tak po prostu to się nie godzi, jest to bowiem autentyczny wyraz emocji – bólu, strachu, gniewu - ludzi znajdujących się w pewien sposób w potrzasku i szukających, może pierwszy raz w życiu, dla owych wzruszeń wspólnego mianownika.
Dodatkowo, jest to zawsze ze strony polityków i mediów pokaz obłudy, bo wszak handlarze z KDT w owych bogoojczyźnianych halucynacjach nie różnią się zbytnio od polskich kontestatorów realnego socjalizmu, którzy, często dla zwiększenia dostępu do świńskiej tkanki czy odwołania nielubionego dyrektora, tak samo zajadle korzystali z retoryki patriotycznej.

Te Matki Boskie w klapach, długopisy z papieżem, pielgrzymki zawodów i święcenia sztandarów komisji zakładowych to przecież właśnie „solidarnościowy” ryt kulturowy, a nie import z kosmosu. Cokolwiek by dziś nie twierdzili hagiografowie dawnej opozycji, to także na takich postawach zwykłych ludzi wyrośli Blumsztajnowie i ich światłe, europejskie dziennik. Zwykła przyzwoitość nakazywałaby więc mieć nieco więcej wyrozumiałości dla tych, co o swoje prawo utrzymania źródła dochodu walczą dzisiaj.

Jest sprawą oczywistą, że handlarze z KDT nie są żadną gnębioną grupą klasy robotniczej, ale częścią systemu, skorodowaną już na tyle, iż – zdaniem niektórych – sprawa dojrzała już do tego, aby rozpocząć jej złomowanie. Wszyscy znamy też te polskie małe firemki, często nie mniej okrutne wobec pracowników niż korporacje, zastępujące wyzyskiem braki kapitału i know-how. Te nieistniejące umowy o pracę, opóźnione wypłaty, niezauważane nadgodziny, sprzedaże bez paragonów, prywatne gadżety wpisane w koszty, nierzadko lewe faktury… Nie ma powodu przypuszczać, że w KDT było pod tym względem inaczej niż w innych miejscach i dlatego z punktu widzenia antykapitalistycznej lewicy te rozgrywki między przedsiębiorcami w zasadzie powinniśmy potraktować jako bitwę w obozie wroga, a nie jakiś istotny konflikt społeczny.

Ponury paradoks w całej tej sprawie polega na tym, że właśnie takie jest oblicze polskiej przedsiębiorczości od zawsze – od momentu, gdy stworzono jej zręby u progu lat dziewięćdziesiątych. „Gazeta Wyborcza” i wchodzący do gry politycy z byłej opozycji hołubili ją wówczas, obiecując sukces na globalnym rynku wszystkim gotowym „wziąć sprawy we własne ręce” i sugerując, że każdy drobny burżua znajdzie swoje miejsce pomiędzy światowymi gigantami, jeżeli tylko wykaże stosowny zapał i determinację.

Historia KDT biegła od tej epoki do dnia dzisiejszego podobnie – handlarze nie opanowali rafinerii czy banków i nie wykupili Domów Towarowych Centrum ani STOEN-u, nie przejęli też dziennika ze związkową winietą. Pozostali podobni jak byli wówczas i jest coś niesłychanie obrzydliwego w tej kampanii oszczerstw, którą zafundowali im ci sami, którzy kiedyś wysławiali ich pod niebiosa i obiecywali żywot w arkadii kapitalizmu. Nie po raz pierwszy rewolucja pożarła własne dzieci, ale tym razem uczyniła to wyjątkowo ohydnie.

Handlarze z KDT nie są bohaterami mojej bajki, częścią bliskiej mi kultury czy elementem klasowo zbliżonym. Jak niemal cała sfera przedsiębiorczości z pewnością wielu z nich wymagało zdecydowanej interwencji odpowiednich służb, których utrzymujemy jako podatnicy bez liku: inspektorów pracy, urzędników „skarbówki”, celników itd. Być może należało wymusić ich ewakuację z blaszaka w Centrum, odcinając dostęp klientom, wyłączając prąd czy nakładając niezbyt restrykcyjne odszkodowania za bezumowne korzystanie z cudzej własności.

KDT to był interes, a nie mieszkanie i można było stosować rozmaite środki, ale nikt nie miał prawa wysyłać na kupców prywatnych bojówek ani urządzać brutalnego widowiska ich kosztem.
Podobnie, nikt nie powinien im ubliżać, odgórnie oceniać ich asortymentu, recenzować ich od strony estetyki czy traktować jak przybłędy w centrum.

Miasto to nie firma, która musi czerpać maksymalne korzyści z każdego swojego elementu (np. działki w centrum), a w interesie obywateli jest to, aby w każdej jego strefie dostępne były różnego rodzaju produkty i usługi, dostępne dla osób o różnym statusie materialnym i guście.

Miasto to z pewnością nie chaos azjatyckiego bazaru, ale też nie muzeum, gdzie w martwocie zakłócanej wizytami dostojnych zwiedzających, prezentowane są gadżety skrojone według jednego typu estetyki narzucanej przez administratorów czy biznes.

Miasto nie jest niczyją wizytówką, ale stanowi własność jego mieszkańców, także handlarzy tańszych produktów, także dziewczyn w białych kozaczkach i chłopaków w dresach, także tych, których nie kochamy za estetykę ich pracy, budynków czy twarzy. Rzecz jasna, władze publiczne mają prawo kształtować jego charakter poprzez planowanie przestrzenne, ale z jakiej racji miałoby ono oznaczać tylko kalkowanie według zasad tworzonych przez rynek?

KDT nie był rozsadnikiem chorób zakaźnych, ale strefą komercyjną dostosowaną do potrzeb wielu obywateli i nic nie stało na przeszkodzie, aby istniał jeszcze przez jakiś czas. W żadnym wypadku, nie należało urządzać pokazu przemocy, angażować prywatnych bojówek, terroryzować setek ludzi. Po tym wszystkim, chcąc nie chcąc, należy być po stronie handlarzy, bo to co się stało, stanowiło zwykłe nadużycie władzy dokonane przez stołeczny ratusz.
Tak naprawdę użyto siły w imię estetyki. Cóż, najwyraźniej w imię estetyki bić w mordę można, a nawet wypada, a jeżeli bitym jest wąsacz ze złotym łańcuszkiem czy dziewczyna w białych kozakach, to może to nawet robić oprych z agencji „Zubrzycki” udający grom sprawiedliwości bożej i nie wzbudza to oburzenia salonów…


Wstępniaczek
2009-07-15 10:32:07
A więc stało się. Redaktorzy portalu „lewica.pl” zgodzili się na to, abym mógł poprowadzić na nim bloga. Ta decyzja daje mi prawo do korzystania z owoców cudzej pracy – portal wymaga jej potwornej ilości - dla wyrażenia własnej tożsamości politycznej, co z pewnością zobowiązuje co do jakości wpisów. Jest to też bardzo miły gest z czysto ludzkiego punktu widzenia, bo z wieloma osobami z tej redakcji darłem koty o priorytety działań polskiej lewicy, często w sposób zaciekły i bezwzględny.

O czym będzie ten blog? Odpowiedź tkwi w podtytule: „ludzki wymiar polityki”.
Politykę zazwyczaj postrzega się jako pewnego typu grę strategiczną, w której oficjalne motywy uczestnictwa muszą być skrajnie rozmyte wielorakością i komplikacją świata, a prawdziwe – pazerność i próżność - należy przyjąć jak dopust boży. W tej sytuacji, obywatelowi pozostaje niewiele do zrobienia – jego prosty umysł nie jest przecież w stanie objąć sfery przeznaczonej najwyraźniej tylko dla tych „co się znają”, a poczucie przyzwoitości nakazuje trzymać się z dala od koterii cwaniaków. Zgodnie z takim rozumieniem polityki, jedynym co może zrobić zwykły człowiek, jest scedowanie swojego prawa do współdecydowania o losie wspólnoty na owych profesjonalistów: polityków i ekspertów i dopilnowanie, aby ster władzy dzierżyli w ręku zawsze ci, których stopień degeneracji moralnej wydaje się niższy niż u konkurentów. Nie należy przy tym hodować złudzeń ani co do poziomu moralnego wybrańców, ani co do przewidywanych skutków ich działalności, warto za to uznać za normalne, że te ostatnie nie przyniosą istotnych korzyści dla naszego życia. A skoro tak, to znika chęć do uczestnictwa, ba, nawet kontroli poczynań tych, którym pieczę nad swoim życiem powierzamy.

Te dwa kroki: rezygnacja z własnego udziału i brak zainteresowania działaniami tych, którzy ów udział przejęli, to kamienie milowe obecnego systemu. Kamienie, które sami kładziemy, tworząc do tego oczywiście stosowne alibi w tysiącu wersji o braku czasu, wyższości rodziny, złych urzędnikach itd.

Takie rozumienie polityki – podsuwane ochoczo przez media i samych aktorów partyjnych rozgrywek - separuje ją w świadomości ogółu od sfery społecznej, prowadzi do tego, że sami rezygnujemy z walki o lepszą przyszłość. Przyjmujemy sugestię, że polityka to jakaś potyczka możnych na górze, która nie ma związku z naszym życiem.

Coraz częściej nie dostrzegamy jej w codziennych rzeczach, którym ona nadaje kształty: w rozplanowaniu transportu miejskiego, wysokości opłat mieszkaniowych, długości czasu traconego w korkach, standardzie szpitala publicznego czy tym, że w przestrzeni publicznej ubywa ławek, ale więcej jest kamer.

Co gorsza, w ten sposób tracimy też zwykłą ludzką wrażliwość. Już nie razi nas, że ludzie mieszkają w kanałach, kobieta w barze mlecznym słania się za nogach z przepracowania, a w robocie nie wszystkim płacą tyle, ile powinni. Szepcze się nam do ucha, że za to wszystko odpowiadają obiektywne procesy, że nie ma co główkować, skoro apolityczni eksperci nie widzą innej szansy na rozwiązanie problemu. Przekonuje, że zamiast współdecydować lepiej zapłacić, a samemu nie interesować się niczym poza grillem u znajomych, komunią wnuczki czy zakupem plazmy… Dopiero, gdy polityka w chodzi w życie z siłą huraganu, kiedy skutkuje eksmisją, utratą pracy, ubóstwem lub upokarzającym kompromisem, powraca nagle obywatelskość. Wtedy jednak przekonujemy się, że już nie ma już żadnej wspólnoty, która za nami stanie, a ludzie, na których scedowaliśmy swoje obywatelstwo, mają nas za nic, i że mogą to robić zupełnie bezkarnie, bo wszyscy wokół aprobują taki stan rzeczy dokładnie w taki sam sposób, jak my to czyniliśmy. Wtedy okazuje się nagle, że każdą formę aktywności obywatelskiej trzeba budować od podstaw, ale najpierw trzeba nauczyć się kontekstu społecznego i umiejętności politycznych. Nie jest to łatwe i część z pokrzywdzonych na zawsze pozostanie przekonana, że padła ofiarą spisku Żydów lub księży, albo też straci wszystko wierząc w martwe instytucje, i pisując w nieskończoność do ministrów, sądów czy gazet.

W rzeczywistości sprawa jest prosta – prawdziwa polityka ma wymiar zwyczajny i dotyczy przede wszystkim rzeczy małych, zaś wielkie rozwiązania, programy czy projekty stanowią tylko przedłużenie, tego co codzienne. Liczą się w niej ludzie – ale tylko ci, którzy mają własną tożsamość wyrażającą się w braku pokory wobec świata, chęci dokonywania własnych ocen i wyborów, realizacji autonomicznych działań. Ważne są idee i interesy, ale najbardziej gorąca dyskusja dotyczy narzędzi i metodyki działania, bowiem trudniejsze od wyboru celów zawsze pozostaje zawsze pytanie „jak?”. To właśnie odróżnia ją od polityki pozorowanej, pełnej rzeczy wielkich, nadmuchanych i pustych, których nijakość ukrywa się przez personalizację dokonywanych wyborów, błękitne szkła kontaktowe i wzajemne wyciąganie haków na siebie. Polityki, warto zauważyć, pełnej mydłków, którzy nie są w stanie dać żadnego konkretnego komunikatu, bo nie mieli czasu wyrobić sobie poglądów między planowaniem swojej kariery, podgryzaniem konkurenta do stołka i lekcjami marketingu politycznego.

Mój blog będzie właśnie o ludzkim wymiarze polityki. Wielkie pytania i problemy będą tu wynikały ze spraw przyziemnych – choć nie błahych – a opinie autorytetów zastąpią przemyślenia pełne prostoty, ale – mam nadzieję - nie prostactwa. Nie zabraknie zdecydowanych opinii i kontrowersyjnych tez, ale bez wpisanego w podtekst życzenia, aby stały się one aksjomatami dla kogokolwiek. Takie podejście wynika z mojego gorącego przekonania, że rzeczywiście lepszy świat może się wykluć tylko z rozsądnych odpowiedzi na morze pomniejszych pytań, a nie z zastosowania jednej magicznej formułki stworzonej przez genialnego filozofa czy innego dobrodzieja ludu. A także - z nieustającej wiary w to, że skuteczność znajdowania rzeczywistych recept na bolączki rzeczywistości zależy przede wszystkim od tego, w jakim stopniu będzie to proces kolektywny, który da wszystkim chętnym szansę na wykorzystanie swej wiedzy i doświadczeń dla wspólnego dobra.