2014-03-06 22:43:47
Zacznij od podważenia jakości wenezuelskiej demokracji. Jeśli nie zarzucasz otwarcie wyborczych oszustw (co byłoby ryzykowne, skoro nie potwierdzili ich żadni zagraniczni obserwatorzy), napisz o "zwalczaniu ducha demokracji", cokolwiek miałoby to znaczyć.
Nie zapomnij odwołać się do faszyzmu - jeśli nie dosłownie i bezpośrednio, jak ma to w zwyczaju robić Maciej Stasiński, to chociaż przytocz odpowiedni cytat: "Wprowadził do wenezuelskiej polityki „tendencję faszyzującą: kult opatrznościowego przywódcy, tradycji i przemocy..." Pamiętaj również, żeby wspomnieć o Fidelu Castro.
Napisz, że Chávez "wykorzystał gniew społeczeństwa, nie dając nic w zamian." Nie jest przecież żadnym osiągnięciem zmniejszenia poziomu skrajnego ubóstwa o 70%. Zapewnienie możliwości edukacji, dostępu do opieki medycznej czy tańszej żywności też nie.
Napisz o "brzemieniu przemocy" jakie przygniata Wenezuelę w XXI wieku, nie wspominając, że jedyna próba "zamachu stanu, przewrotu, puczu" była w tym okresie zorganizowana przez antychavistowską opozycję, przy wsparciu wyrażających teraz "głębokie oburzenie" Amerykanów.
Zasugeruj, że nijakość opozycji to wina Chaveza ("Niszcząc opozycję, utrudnił także jej przywódcom zaistnienie w wyobraźni społecznej. [..] Dzisiejsze rebelie są pozbawione ojców duchowych, stały się bezideowe i utopijne.")
Napisz, że "rozkradzenie majątku doprowadziło nie tylko do recesji gospodarczej. Stało się także przyczyną rozwarstwienia społecznego." Nie pisz o tym, że wskaźnik Giniego obrazujący poziom nierówności spadł z 49,5 w 1998 roku do 39 w 2011.
Utożsamiaj protestujących przeciw rządowi z głosem całego społeczeństwa.
Pod żadnym pozorem nie powołuj się na konkretne dane statystyczne, z wyjątkiem poziomu inflacji - ten warto podać, żeby pokazać, jak bardzo kraj został zrujnowany przez Chaveza.
Zalecenia spisane na podstawie tekstu dr. Błażeja Popławskiego "Stygmat Saturna" opublikowanego na stronie "Kultury Liberalnej." Oddając sprawiedliwość redakcji warto wspomnieć, że w numerze poświęconym Wenezueli pojawiły się również rzetelniejsze teksty, jak np. ten.
O czym moglibyśmy dyskutować po kolejnym materiale na temat więzień CIA Nie zapomnij odwołać się do faszyzmu - jeśli nie dosłownie i bezpośrednio, jak ma to w zwyczaju robić Maciej Stasiński, to chociaż przytocz odpowiedni cytat: "Wprowadził do wenezuelskiej polityki „tendencję faszyzującą: kult opatrznościowego przywódcy, tradycji i przemocy..." Pamiętaj również, żeby wspomnieć o Fidelu Castro.
Napisz, że Chávez "wykorzystał gniew społeczeństwa, nie dając nic w zamian." Nie jest przecież żadnym osiągnięciem zmniejszenia poziomu skrajnego ubóstwa o 70%. Zapewnienie możliwości edukacji, dostępu do opieki medycznej czy tańszej żywności też nie.
Napisz o "brzemieniu przemocy" jakie przygniata Wenezuelę w XXI wieku, nie wspominając, że jedyna próba "zamachu stanu, przewrotu, puczu" była w tym okresie zorganizowana przez antychavistowską opozycję, przy wsparciu wyrażających teraz "głębokie oburzenie" Amerykanów.
Zasugeruj, że nijakość opozycji to wina Chaveza ("Niszcząc opozycję, utrudnił także jej przywódcom zaistnienie w wyobraźni społecznej. [..] Dzisiejsze rebelie są pozbawione ojców duchowych, stały się bezideowe i utopijne.")
Napisz, że "rozkradzenie majątku doprowadziło nie tylko do recesji gospodarczej. Stało się także przyczyną rozwarstwienia społecznego." Nie pisz o tym, że wskaźnik Giniego obrazujący poziom nierówności spadł z 49,5 w 1998 roku do 39 w 2011.
Utożsamiaj protestujących przeciw rządowi z głosem całego społeczeństwa.
Pod żadnym pozorem nie powołuj się na konkretne dane statystyczne, z wyjątkiem poziomu inflacji - ten warto podać, żeby pokazać, jak bardzo kraj został zrujnowany przez Chaveza.
Zalecenia spisane na podstawie tekstu dr. Błażeja Popławskiego "Stygmat Saturna" opublikowanego na stronie "Kultury Liberalnej." Oddając sprawiedliwość redakcji warto wspomnieć, że w numerze poświęconym Wenezueli pojawiły się również rzetelniejsze teksty, jak np. ten.
2014-01-24 17:27:52
O skutkach wojny z terroryzmem, która przyniosła znacznie więcej ofiar niż jakikolwiek zamach terrorystyczny.
O łamaniu praw człowieka podczas wojny z terroryzmem.
O instytucjach międzynarodowych takich jak Europejski Trybunał Praw Człowieka, które próbują rozliczać odpowiedzialnych za łamanie tych praw.
O skuteczności działań tych instytucji w sytuacji, w której państwo na którego terenie miało miejsce łamanie praw człowieka odmawia współpracy.
O odpowiedzialności polskich elit, polityków i dziennikarzy, za przyzwolenie na łamanie praw człowieka w Polsce.
O tym, czy Tomasz Lis, który wolałby żeby w Polsce torturowano za darmo, a nie za 15 milionów, może być autorytetem w jakiejkolwiek dziedzinie.
O przestrzeganiu Konstytucji, która zakazuje przecież stosowania tortur.
O suwerenności Polski w czasach politycznej i militarnej dominacji Stanów Zjednoczonych.
Na razie jednak poprzyglądamy się, jak Leszek Miller, Aleksander Kwaśniewski, Marek Siwiec - wszyscy współodpowiedzialni za istnienie więzień CIA w Polsce - i ich obecni polityczni sojusznicy toczą boje na Twitterze, przerzucając się oskarżeniami o wspieranie terroryzmu i wspieranie tortur. Poczytamy artykuły dziennikarzy omawiające tweety polityków i tweety polityków komentujące artykuły dziennikarzy.
Miejsce na poważną dyskusję o tym, co działo się w Starych Kiejkutach, w Iraku i Afaganistanie, może znaleźć się dopiero wtedy, kiedy na scenie politycznej nie będzie już Millera i Olejniczaka, Siwca i Palikota, a w opiniotwórczych mediach nie będzie Lisa i Wołka. Oczywiście o ile kolejne pokolenia, idąc za przykładem Tomasza Kality nie postawią wierności swoim szefom mającym krew na rękach ponad dążeniem do zmazania z Polski łatki miejsca, gdzie wszyscy pozwalają na łamanie praw człowieka.
Znajdzie się cela dla Leszka Millera!
Ekwador: nowy kierunek dla światowej gospodarki?O łamaniu praw człowieka podczas wojny z terroryzmem.
O instytucjach międzynarodowych takich jak Europejski Trybunał Praw Człowieka, które próbują rozliczać odpowiedzialnych za łamanie tych praw.
O skuteczności działań tych instytucji w sytuacji, w której państwo na którego terenie miało miejsce łamanie praw człowieka odmawia współpracy.
O odpowiedzialności polskich elit, polityków i dziennikarzy, za przyzwolenie na łamanie praw człowieka w Polsce.
O tym, czy Tomasz Lis, który wolałby żeby w Polsce torturowano za darmo, a nie za 15 milionów, może być autorytetem w jakiejkolwiek dziedzinie.
O przestrzeganiu Konstytucji, która zakazuje przecież stosowania tortur.
O suwerenności Polski w czasach politycznej i militarnej dominacji Stanów Zjednoczonych.
Na razie jednak poprzyglądamy się, jak Leszek Miller, Aleksander Kwaśniewski, Marek Siwiec - wszyscy współodpowiedzialni za istnienie więzień CIA w Polsce - i ich obecni polityczni sojusznicy toczą boje na Twitterze, przerzucając się oskarżeniami o wspieranie terroryzmu i wspieranie tortur. Poczytamy artykuły dziennikarzy omawiające tweety polityków i tweety polityków komentujące artykuły dziennikarzy.
Miejsce na poważną dyskusję o tym, co działo się w Starych Kiejkutach, w Iraku i Afaganistanie, może znaleźć się dopiero wtedy, kiedy na scenie politycznej nie będzie już Millera i Olejniczaka, Siwca i Palikota, a w opiniotwórczych mediach nie będzie Lisa i Wołka. Oczywiście o ile kolejne pokolenia, idąc za przykładem Tomasza Kality nie postawią wierności swoim szefom mającym krew na rękach ponad dążeniem do zmazania z Polski łatki miejsca, gdzie wszyscy pozwalają na łamanie praw człowieka.
Znajdzie się cela dla Leszka Millera!
2013-12-28 10:53:04
Czy kraj, którego gospodarka opiera się na wydobyciu ropy naftowej i rolnictwie, może zainicjować globalne zmiany w dziedzinie ochrony przyrody oraz dostępu do wiedzy? Działania podejmowane przez rząd Ekwadoru wskazują na taką chęć, przynajmniej na poziomie deklaracji.
Wśród idei inspirujących ekosocjalistów i zielonych można odnaleźć koncepcję "dobrego życia" (buen vivir), poszukującą harmonii między człowiekiem i przyrodą. Idea ta została zapisana w konstytucji Ekwadoru, uzupełniona o 12 celów do zrealizowania - znajdują się wśród nich osiągnięcie równości i spójności społecznej i terytorialne oraz zagwarantowanie "praw natury"
"Buen vivir przeciwstawia się znanemu na globalnym Południu przekonaniu, że dobrobyt państw i społeczeństw może opierać się na wydobywaniu surowców naturalnych. Bardziej niż na efektach, jakie ta polityka ma chociażby dla rozwoju przemysłu i usług o wyższej wartości dodanej, „dobre życie” skupia się na prawie lokalnych społeczności do samostanowienia i zwraca uwagę na negatywny wpływ inwestycji wydobywczych na ich życie." - tak opisywał tę koncepcję Bartłomiej Kozek w ostatnim numerze Recyklingu Idei.
Równowaga między działalnością gospodarczą a ochroną przyrody oraz odwołanie się do wartości rdzennych społeczności sprawiły, że zwolennicy buen vivir oskarżani są o wrogość wobec postępu i rozwoju technologicznego. Zaprzecza temu nowy projekt władz tego kraju, mający uczynić z niego według słów prezydenta Rafaela Correi "raj wiedzy", stojący w opozycji do neoliberalnych rajów podatkowych.
W tym celu buen vivir zostało uzupełnione przez buen conocer, "dobrą wiedzę". Ideę tę ma wprowadzać w życie zespół badaczy działający pod nazwą FLOK Society (Free/Libre Open Knowledge). Zespół ma opracować nowe sposoby produkcji, oparte na wolnym, otwartym dostępie do wiedzy oraz trosce o dobro wspólne. Deklarowanym celem jest odejście od praw autorskich i opartego na nich kapitalizmu kognitywnego. Wyniki prac, kierowanych przez Michela Bauwensa, mają być przedstawione w kwietniu 2014.
Według belgijskiego naukowca, cytowanego przez eldiario.es, zespół zajmie się głównie technicznymi zagadnieniami związanymi z buen conocer, takimi jak utworzenie otwartej biblioteki dla uczniów mającej zastąpić drogie podręczniki wydawane przez prywatne firmy, czy uwolnienie projektów niewielkich maszyn rolniczych.
Plany sięgają jednak dalej: "Nie będzie możliwe przekształcenie obecnych struktur władzy, zbudowanie sprawiedliwego, zrównoważonego modelu społeczeństwa, lub zaprojektowanie nowego modelu integracji z globalnym rynkiem używając neoliberalnego, socjaldemokratycznego lub skupionego na rozwoju gospodarczym podejścia. Ale będzie to możliwe przy użyciu podejścia opartego na dobru wspólnym" - wyjaśnia Xabier Barandiaran, jeden z badaczy zaangażowanych w projekt.
Można mieć jednak pewne wątpliwości co do szczerości intencji ekwadorskich władz, oskarżanych o ograniczanie wolności prasy i szpiegowanie swoich obywateli na wzór służb Stanów Zjednoczonych. Podobnie zresztą wygląda kwestia szacunku dla przyrody - mimo deklaracji rządu trwają działania zmierzające do rozpoczęcia wydobycia ropy na terenie parku narodowego Yasuní, jednego z najbardziej różnorodnych biologicznie miejsc na Ziemi. Mimo wszystko, pomysł zmiany kierunku rozwoju w stronę dzielenia wspólnych dóbr zamiast ograniczania do nich dostępu i zarabiania na nich jest na pewno interesujący, warto więc spoglądać w stronę Ekwadoru i śledzić postępy w jego realizacji.
Więcej informacji:
http://floksociety.org/
http://szkwarekwador.blogspot.com/2013/08/o-co-chodzi-w-buen-vivir.html
http://www.buzzfeed.com/rosiegray/ecuador-bids-to-be-seen-as-the-home-of-internet-freedom
Dobry imigrant to martwy imigrantWśród idei inspirujących ekosocjalistów i zielonych można odnaleźć koncepcję "dobrego życia" (buen vivir), poszukującą harmonii między człowiekiem i przyrodą. Idea ta została zapisana w konstytucji Ekwadoru, uzupełniona o 12 celów do zrealizowania - znajdują się wśród nich osiągnięcie równości i spójności społecznej i terytorialne oraz zagwarantowanie "praw natury"
"Buen vivir przeciwstawia się znanemu na globalnym Południu przekonaniu, że dobrobyt państw i społeczeństw może opierać się na wydobywaniu surowców naturalnych. Bardziej niż na efektach, jakie ta polityka ma chociażby dla rozwoju przemysłu i usług o wyższej wartości dodanej, „dobre życie” skupia się na prawie lokalnych społeczności do samostanowienia i zwraca uwagę na negatywny wpływ inwestycji wydobywczych na ich życie." - tak opisywał tę koncepcję Bartłomiej Kozek w ostatnim numerze Recyklingu Idei.
Równowaga między działalnością gospodarczą a ochroną przyrody oraz odwołanie się do wartości rdzennych społeczności sprawiły, że zwolennicy buen vivir oskarżani są o wrogość wobec postępu i rozwoju technologicznego. Zaprzecza temu nowy projekt władz tego kraju, mający uczynić z niego według słów prezydenta Rafaela Correi "raj wiedzy", stojący w opozycji do neoliberalnych rajów podatkowych.
W tym celu buen vivir zostało uzupełnione przez buen conocer, "dobrą wiedzę". Ideę tę ma wprowadzać w życie zespół badaczy działający pod nazwą FLOK Society (Free/Libre Open Knowledge). Zespół ma opracować nowe sposoby produkcji, oparte na wolnym, otwartym dostępie do wiedzy oraz trosce o dobro wspólne. Deklarowanym celem jest odejście od praw autorskich i opartego na nich kapitalizmu kognitywnego. Wyniki prac, kierowanych przez Michela Bauwensa, mają być przedstawione w kwietniu 2014.
Według belgijskiego naukowca, cytowanego przez eldiario.es, zespół zajmie się głównie technicznymi zagadnieniami związanymi z buen conocer, takimi jak utworzenie otwartej biblioteki dla uczniów mającej zastąpić drogie podręczniki wydawane przez prywatne firmy, czy uwolnienie projektów niewielkich maszyn rolniczych.
Plany sięgają jednak dalej: "Nie będzie możliwe przekształcenie obecnych struktur władzy, zbudowanie sprawiedliwego, zrównoważonego modelu społeczeństwa, lub zaprojektowanie nowego modelu integracji z globalnym rynkiem używając neoliberalnego, socjaldemokratycznego lub skupionego na rozwoju gospodarczym podejścia. Ale będzie to możliwe przy użyciu podejścia opartego na dobru wspólnym" - wyjaśnia Xabier Barandiaran, jeden z badaczy zaangażowanych w projekt.
Można mieć jednak pewne wątpliwości co do szczerości intencji ekwadorskich władz, oskarżanych o ograniczanie wolności prasy i szpiegowanie swoich obywateli na wzór służb Stanów Zjednoczonych. Podobnie zresztą wygląda kwestia szacunku dla przyrody - mimo deklaracji rządu trwają działania zmierzające do rozpoczęcia wydobycia ropy na terenie parku narodowego Yasuní, jednego z najbardziej różnorodnych biologicznie miejsc na Ziemi. Mimo wszystko, pomysł zmiany kierunku rozwoju w stronę dzielenia wspólnych dóbr zamiast ograniczania do nich dostępu i zarabiania na nich jest na pewno interesujący, warto więc spoglądać w stronę Ekwadoru i śledzić postępy w jego realizacji.
Więcej informacji:
http://floksociety.org/
http://szkwarekwador.blogspot.com/2013/08/o-co-chodzi-w-buen-vivir.html
http://www.buzzfeed.com/rosiegray/ecuador-bids-to-be-seen-as-the-home-of-internet-freedom
2013-10-08 21:27:06
"Osoby, które straciły wczoraj życie na Lampedusie, mężczyźni, kobiety, chłopcy, dziewczynki, od dziś są włoskimi obywatelami". Te słowa wypowiedział włoski premier Enrico Letti ogłaszając żałobę narodową po tym, jak ponad 250 osób próbujących przedostać się z Libii do Europy zginęło u wybrzeży tej wyspy, będącej jednym z głównych punktów do których docierają uznawani za nielegalnych imigranci.
Wypowiedź premiera Włoch jest podwójnie symboliczna. W intencji Lettiego miała na pewno uhonorować ofiary tragedii. Lecz tak naprawdę pokazała ogrom hipokryzji z jaką traktowani są migranci przez europejskich polityków. W tej samej chwili gdy upamiętnia się ofiary, ci którzy przeżyli katastrofę mogą oczekiwać jedynie na deportację i kary pieniężne.
To efekt prawa, które zakazuje pobytu we Włoszech osobom, które nie mają pracy ani środków na swoje utrzymanie. Prawo dotyczące migracji nakazuje również odsyłać imigrantów do krajów z których przybyli - w przypadku Włoch jest to Libia, państwo, w którym trudno mówić o bezpieczeństwie i prawach człowieka.
Wszystko to jest tylko częścią spójnej polityki Unii Europejskiej w stosunku do próbujących przedostać się do Europy. Nie dopuścić do tego za wszelką cenę. Sposobów jest wiele: opłacanie reżimów państw, z których wyruszają migranci, aby do tego nie dopuszczały - umowy tego typu podpisały m.in. Włochy z Libią (za rządów Kaddafiego) oraz Hiszpania z Marokiem. Jeśli już uda się wyruszyć, łodzie z migrantami bywają zawracane przez straże przybrzeżne, co wiąże się z ogromnym niebezpieczeństwem - łodzie przygotowywane przez przemytników nie są przygotowane na dłuższą trasę niż planowana.
Przerażająca jest sytuacja w Grecji. Portal roarmag.org opisuje historię uchodźcy z Syrii, który po tym jak przybył z rodziną na jedną z wysp udał się na poszukiwanie pomocy. Został aresztowany, a gdy po sześciu tygodniach pozwolono mu powrócić do żony i dzieci, ci już nie żyli. Obowiązujące prawo zabrania udzielania pomocy migrantom pod groźbą skonfiskowania samochodów, łodzi czy budynków, w których znaleźliby się "nielegalni" imigranci. W tej sytuacji pomoc migrantom jest aktem, na który mało kto się decyduje. A trafiający na skaliste wysepki uchodźcy są pozostawiani sami sobie.
Skala tragedii u wybrzeży Lampedusy zwróciła na kilka dni uwagę mediów i polityków. Tymczasem co miesiąc około pięćdziesięciu osób ginie próbując przedostać się do Europy. Wielu z nich można byłoby uratować, gdyby zmieniła się unijna polityka migracyjna. Do śmierci wielu europejskie służby przyczyniły się bezpośrednio. Ale ich śmierć - z perspektywy Brukseli - nie jest problemem. Nad martwym imigrantem można nieszczerze zapłakać i przejść do innych tematów. Żywi są "problemem", i będą nim tak długo, jak długo nie zmieni się postawa Unii wobec próbujących się tu przedostać, zdesperowanych ludzi.
Po stronie politycznych bandytówWypowiedź premiera Włoch jest podwójnie symboliczna. W intencji Lettiego miała na pewno uhonorować ofiary tragedii. Lecz tak naprawdę pokazała ogrom hipokryzji z jaką traktowani są migranci przez europejskich polityków. W tej samej chwili gdy upamiętnia się ofiary, ci którzy przeżyli katastrofę mogą oczekiwać jedynie na deportację i kary pieniężne.
To efekt prawa, które zakazuje pobytu we Włoszech osobom, które nie mają pracy ani środków na swoje utrzymanie. Prawo dotyczące migracji nakazuje również odsyłać imigrantów do krajów z których przybyli - w przypadku Włoch jest to Libia, państwo, w którym trudno mówić o bezpieczeństwie i prawach człowieka.
Wszystko to jest tylko częścią spójnej polityki Unii Europejskiej w stosunku do próbujących przedostać się do Europy. Nie dopuścić do tego za wszelką cenę. Sposobów jest wiele: opłacanie reżimów państw, z których wyruszają migranci, aby do tego nie dopuszczały - umowy tego typu podpisały m.in. Włochy z Libią (za rządów Kaddafiego) oraz Hiszpania z Marokiem. Jeśli już uda się wyruszyć, łodzie z migrantami bywają zawracane przez straże przybrzeżne, co wiąże się z ogromnym niebezpieczeństwem - łodzie przygotowywane przez przemytników nie są przygotowane na dłuższą trasę niż planowana.
Przerażająca jest sytuacja w Grecji. Portal roarmag.org opisuje historię uchodźcy z Syrii, który po tym jak przybył z rodziną na jedną z wysp udał się na poszukiwanie pomocy. Został aresztowany, a gdy po sześciu tygodniach pozwolono mu powrócić do żony i dzieci, ci już nie żyli. Obowiązujące prawo zabrania udzielania pomocy migrantom pod groźbą skonfiskowania samochodów, łodzi czy budynków, w których znaleźliby się "nielegalni" imigranci. W tej sytuacji pomoc migrantom jest aktem, na który mało kto się decyduje. A trafiający na skaliste wysepki uchodźcy są pozostawiani sami sobie.
Skala tragedii u wybrzeży Lampedusy zwróciła na kilka dni uwagę mediów i polityków. Tymczasem co miesiąc około pięćdziesięciu osób ginie próbując przedostać się do Europy. Wielu z nich można byłoby uratować, gdyby zmieniła się unijna polityka migracyjna. Do śmierci wielu europejskie służby przyczyniły się bezpośrednio. Ale ich śmierć - z perspektywy Brukseli - nie jest problemem. Nad martwym imigrantem można nieszczerze zapłakać i przejść do innych tematów. Żywi są "problemem", i będą nim tak długo, jak długo nie zmieni się postawa Unii wobec próbujących się tu przedostać, zdesperowanych ludzi.
2013-07-01 11:47:29
„Polityczny bandytyzm, „eskalowanie nienawiści”, „gangi” - kiedy znajdujemy taką wiązankę w artykule w polskich mediach, na 98% będzie mowa o związkach zawodowych. Tym razem pretekstem do rytualnej krytyki roszczeniowych, upolitycznionych związkowców była wizyta Piotra Dudy na kongresie PiS.
Szef „Solidarności” pojawił się na kongresie, skrytykował rząd Tuska (Premier kłamie, że w Polsce jest dialog, nie ma, związki wyszły z posiedzenia Komisji Trójstronnej. Im szybciej ten rząd skończy na śmietniku historii tym lepiej dla pracowników!) i zapowiedział wspieranie PiS o ile ten będzie prowadził politykę zgodną z oczekiwaniami związku. Właściwie to samo powtórzył na kongresie Solidarnej Polski, a i na eseldowskim Kongresie „Lewicy” pewnie nie wypowiadałby się inaczej, gdyby tylko SLD postawiło na obecność związkowców, a nie Jaruzelskiego.
Nic nie powstrzymało jednak Tomasza Mincera, analityka (duże słowo jak na określenie mało wyrafinowanego propagandzisty) Instytutu Obywatelskiego, przed sugerowaniem, że jedynym powodem zerwania obrad w Komisji Trójstronnej była chęć zawiązania sojuszu „Solidarności” z PiS. „Najzwyczajniej w świecie Piotr Duda szukał dogodnego pretekstu, by zawiązać sojusz z PiS-em w blasku fleszy i rzucić pod adresem rządu kilka ostrych słów.”, pisze „analityk”, nie zauważając że decyzja o zawieszeniu udziału związków w posiedzeniach Komisji była podjęta wspólnie przez trzy największe centrale związkowe i solidnie uargumentowana.
Jeszcze głębszą analizę przedstawił senator Jan Filip Libicki, jeden z najbardziej neoliberalnie zdegenerowanych polskich polityków, autor słów przytoczonych na początku tekstu. Wykazał się oryginalną opinią, że „związki zawodowe w Polsce są upolitycznione, blokują restrukturyzację, eskalują nienawiść.” Zapomniał wspomnieć, że pod pojęciem restrukturyzacji kryje się cofanie do stanu z XIX wieku jeśli chodzi o prawa pracownicze – a eskalowanie nienawiści wobec takich „restrukturyzatorów” jest bardziej niż uzasadnione.
Sojusz „Solidarności” z nie-tak-neoliberalną-jak-PO-prawicą nie jest spełnieniem marzeń lewicowca. Trzeba jednak pamiętać, że zadaniem związków zawodowych nie jest dbanie o ideową czystość, ale działanie na rzecz obrony praw pracowniczych, a to w chwili obecnej jest możliwe tylko za pośrednictwem największych partii. I tak jak OPZZ współpracuje z SLD mimo jego wielokrotnych kompromitacji, tak „Solidarność” ma prawo wywierać wpływ na PiS – im większy, tym lepiej dla pracowników i pracownic. Warto dyskutować o słuszności działań związków, choćby o mocnym sprzeciwie „Solidarności” (a także PO, PiS i SP) wobec paktu klimatycznego, co robią Zieloni. Ale w obliczu ataków przybudówek partii rządzącej i sprzyjających jej mediów na „Solidarność” można stanąć tylko po jednej stronie - po stronie "politycznych bandytów".
Sikorski zbroi EuropęSzef „Solidarności” pojawił się na kongresie, skrytykował rząd Tuska (Premier kłamie, że w Polsce jest dialog, nie ma, związki wyszły z posiedzenia Komisji Trójstronnej. Im szybciej ten rząd skończy na śmietniku historii tym lepiej dla pracowników!) i zapowiedział wspieranie PiS o ile ten będzie prowadził politykę zgodną z oczekiwaniami związku. Właściwie to samo powtórzył na kongresie Solidarnej Polski, a i na eseldowskim Kongresie „Lewicy” pewnie nie wypowiadałby się inaczej, gdyby tylko SLD postawiło na obecność związkowców, a nie Jaruzelskiego.
Nic nie powstrzymało jednak Tomasza Mincera, analityka (duże słowo jak na określenie mało wyrafinowanego propagandzisty) Instytutu Obywatelskiego, przed sugerowaniem, że jedynym powodem zerwania obrad w Komisji Trójstronnej była chęć zawiązania sojuszu „Solidarności” z PiS. „Najzwyczajniej w świecie Piotr Duda szukał dogodnego pretekstu, by zawiązać sojusz z PiS-em w blasku fleszy i rzucić pod adresem rządu kilka ostrych słów.”, pisze „analityk”, nie zauważając że decyzja o zawieszeniu udziału związków w posiedzeniach Komisji była podjęta wspólnie przez trzy największe centrale związkowe i solidnie uargumentowana.
Jeszcze głębszą analizę przedstawił senator Jan Filip Libicki, jeden z najbardziej neoliberalnie zdegenerowanych polskich polityków, autor słów przytoczonych na początku tekstu. Wykazał się oryginalną opinią, że „związki zawodowe w Polsce są upolitycznione, blokują restrukturyzację, eskalują nienawiść.” Zapomniał wspomnieć, że pod pojęciem restrukturyzacji kryje się cofanie do stanu z XIX wieku jeśli chodzi o prawa pracownicze – a eskalowanie nienawiści wobec takich „restrukturyzatorów” jest bardziej niż uzasadnione.
Sojusz „Solidarności” z nie-tak-neoliberalną-jak-PO-prawicą nie jest spełnieniem marzeń lewicowca. Trzeba jednak pamiętać, że zadaniem związków zawodowych nie jest dbanie o ideową czystość, ale działanie na rzecz obrony praw pracowniczych, a to w chwili obecnej jest możliwe tylko za pośrednictwem największych partii. I tak jak OPZZ współpracuje z SLD mimo jego wielokrotnych kompromitacji, tak „Solidarność” ma prawo wywierać wpływ na PiS – im większy, tym lepiej dla pracowników i pracownic. Warto dyskutować o słuszności działań związków, choćby o mocnym sprzeciwie „Solidarności” (a także PO, PiS i SP) wobec paktu klimatycznego, co robią Zieloni. Ale w obliczu ataków przybudówek partii rządzącej i sprzyjających jej mediów na „Solidarność” można stanąć tylko po jednej stronie - po stronie "politycznych bandytów".
2013-06-07 21:10:38
Twitter Radosława Sikorskiego to źródło niezwykle interesujących informacji, przeważnie dotyczących samego Radosława Sikorskiego - informacje z partyzanckiej (terrorystycznej?) przeszłości ministra mieszają się z linkami do wywiadów w światowej prasie i doniesieniami o twardych działaniach w obronie polskiego interesu. Wśród tych ostatnich moją uwagę zwróciła informacja o namawianiu sojuszników z NATO do wydawania co najmniej tyle co Polska na "zdolności obronne".
"Polska zachęca innych sojuszników, aby robiły to, co my, aby wszyscy wydawali co najmniej tyle, co Polska, na zdolności obronne, czyli blisko tej sumy 2 proc. PKB" - podkreślił szef dyplomacji, nawiązując do ustawy o finansowaniu sił zbrojnych, która gwarantuje, że budżet obronny wynosi 1,95 proc. PKB." - można przeczytać w depeszy PAP.
Od razu przypomniał mi się raport Transnational Institute na temat wydatków na broń w UE w czasie kryzysu, przedstawiony przez kolektyw roarmag.org. Okazuje się, że namawianie do zwiększania wydatków na zbrojenia jest zbędne, bo i tak rosną, mimo tego że pod pretekstem kryzysu we wszystkich innych dziedzinach szuka się oszczędności. Co ciekawe, bardzo szybki wzrost wydatków na zbrojenia miał miejsce w krajach najsilniej dotkniętych przez kryzys: Grecja wydawała w ostatnich latach dwukrotność unijnej średniej, wydatki Hiszpanii wzrosły o 29%, Cypru - o 50. Oczywiste wydaje się pytanie o zasadność naśladowania tej polityki.
Najciekawsze dane dotyczą jednak wpływu inwestycji w poszczególne sektory gospodarki na powstawanie miejsc pracy.
Inwestycje w służbę zdrowia, infrastrukturę, edukację, transport publiczny tworzą więcej miejsc pracy niż wydatki na zbrojenia. I, w przeciwieństwie do nich, przynoszą społeczeństwu wiele innych korzyści. Może więc zamiast namawiać "sojuszników" do wydawania tyle co Polska na wojsko, skupmy się na tym, żeby to Polska wydawała tyle, ile przeciętny europejski kraj na służbę zdrowia, edukację, transport? Może zapisać w ustawie obowiązek przeznaczania 2% budżetu na naukę, bo obecne 0,5% wygląda naprawdę żenująco. Na pewno nie za czasów Sikorskiego i Tuska - trzeba więc się zbroić, ale w cierpliwość.
Wolne wybory to za mało"Polska zachęca innych sojuszników, aby robiły to, co my, aby wszyscy wydawali co najmniej tyle, co Polska, na zdolności obronne, czyli blisko tej sumy 2 proc. PKB" - podkreślił szef dyplomacji, nawiązując do ustawy o finansowaniu sił zbrojnych, która gwarantuje, że budżet obronny wynosi 1,95 proc. PKB." - można przeczytać w depeszy PAP.
Od razu przypomniał mi się raport Transnational Institute na temat wydatków na broń w UE w czasie kryzysu, przedstawiony przez kolektyw roarmag.org. Okazuje się, że namawianie do zwiększania wydatków na zbrojenia jest zbędne, bo i tak rosną, mimo tego że pod pretekstem kryzysu we wszystkich innych dziedzinach szuka się oszczędności. Co ciekawe, bardzo szybki wzrost wydatków na zbrojenia miał miejsce w krajach najsilniej dotkniętych przez kryzys: Grecja wydawała w ostatnich latach dwukrotność unijnej średniej, wydatki Hiszpanii wzrosły o 29%, Cypru - o 50. Oczywiste wydaje się pytanie o zasadność naśladowania tej polityki.
Najciekawsze dane dotyczą jednak wpływu inwestycji w poszczególne sektory gospodarki na powstawanie miejsc pracy.
Inwestycje w służbę zdrowia, infrastrukturę, edukację, transport publiczny tworzą więcej miejsc pracy niż wydatki na zbrojenia. I, w przeciwieństwie do nich, przynoszą społeczeństwu wiele innych korzyści. Może więc zamiast namawiać "sojuszników" do wydawania tyle co Polska na wojsko, skupmy się na tym, żeby to Polska wydawała tyle, ile przeciętny europejski kraj na służbę zdrowia, edukację, transport? Może zapisać w ustawie obowiązek przeznaczania 2% budżetu na naukę, bo obecne 0,5% wygląda naprawdę żenująco. Na pewno nie za czasów Sikorskiego i Tuska - trzeba więc się zbroić, ale w cierpliwość.
2013-06-04 18:05:26
4 czerwca od kilku lat jesteśmy nakłaniani do świętowania pierwszych częściowo wolnych wyborów i uzyskanej wolności. Rządzący politycy i sprzyjające im media zachęcają do cieszenia się efektami transformacji ustrojowej. Dziś, gdy w Turcji trwają protesty przeciw rządowi, z różnych stron słychać wezwania do solidarności motywowanej właśnie polskim doświadczeniem walki z autorytarnymi rządami.
Niektórzy apelują nawet do rządzących o "wsparcie demokratycznych przemian" w Turcji - w tym samym czasie gdy marszałek Sejmu Ewa Kopacz odwiedza Chiny, nieobchodzące dzisiaj rocznicy zdławienia protestu na placu Tiananmen. Możemy przypuszczać, że stosunek rządzącej partii do praw człowieka w Turcji i w Chinach jest podobny - to rozwijające się szybko gospodarki, więc najważniejsze są interesy.
Wróćmy jednak do rzekomej analogii między 4 czerwca 1989 a 4 czerwca i kilkoma poprzednimi dniami 2013 roku. Tureccy protestujący nie walczą przeciw władzy niedemokratycznie wybranej - partia premiera Erdoğana wygrała wybory, i to z ogromną przewagą. Walczą natomiast z nadużywaniem raz zdobytej władzy, z obojętnością na potrzeby i żądania obywateli. Protesty spotkały się z brutalną odpowiedzią, rzeczywiście godną autorytarnego reżimu. Ale czy inaczej było w przypadku hiszpańskich Oburzonych, do których policja bardzo chętnie strzelała gumowymi kulami? Czy inaczej, choć oczywiście na inną skalę, reaguje się w Polsce na blokady nielegalnych eksmisji? Represje spotykały też protestujących 1 czerwca w całej Europie przeciw polityce oszczędności narzucanej przez Komisję Europejską i Europejski Bank Centralny (swoją drogą - to przykłady wybitnie antydemokratycznych instytucji). Pacyfikowanie protestów społecznych nie jest dla "europejskich demokracji" czymś wyjątkowym - wręcz przeciwnie, w jakimś stopniu ma miejsce praktycznie w każdym kraju.
Nieprzypadkowo rządząca Turcją Partia Sprawiedliwości i Rozwoju współpracuje z Europejską Partią Ludową, do której należą partie rządzące większością krajów Unii - a w Polsce PO i PSL, a gdyby nie rozbuchany do ogromnych rozmiarów konflikt o sprawy drugorzędne mógłby należeć i PiS. Antyspołeczna polityka prowadzona jest tak w Turcji Erdoğana, jak w Hiszpanii Rajoya i Polsce Tuska.
Protestującym Turkom nie wystarcza to, czego osiągnięcie każe się świętować Polakom właśnie dzisiaj. Demokratyczne instytucje połączone z arogancją władzy i zbywaniem społecznych protestów słowami "wybraliście nas, teraz my rządzimy". Dlatego solidarność Donalda Tuska jest im zbędna - potrzebna jest raczej solidarność polskich, tureckich, europejskich obywateli i obywatelek w walce o prawdziwą, nie tylko fasadową demokrację.
SLD i strefy sponsorowanego wyzyskuNiektórzy apelują nawet do rządzących o "wsparcie demokratycznych przemian" w Turcji - w tym samym czasie gdy marszałek Sejmu Ewa Kopacz odwiedza Chiny, nieobchodzące dzisiaj rocznicy zdławienia protestu na placu Tiananmen. Możemy przypuszczać, że stosunek rządzącej partii do praw człowieka w Turcji i w Chinach jest podobny - to rozwijające się szybko gospodarki, więc najważniejsze są interesy.
Wróćmy jednak do rzekomej analogii między 4 czerwca 1989 a 4 czerwca i kilkoma poprzednimi dniami 2013 roku. Tureccy protestujący nie walczą przeciw władzy niedemokratycznie wybranej - partia premiera Erdoğana wygrała wybory, i to z ogromną przewagą. Walczą natomiast z nadużywaniem raz zdobytej władzy, z obojętnością na potrzeby i żądania obywateli. Protesty spotkały się z brutalną odpowiedzią, rzeczywiście godną autorytarnego reżimu. Ale czy inaczej było w przypadku hiszpańskich Oburzonych, do których policja bardzo chętnie strzelała gumowymi kulami? Czy inaczej, choć oczywiście na inną skalę, reaguje się w Polsce na blokady nielegalnych eksmisji? Represje spotykały też protestujących 1 czerwca w całej Europie przeciw polityce oszczędności narzucanej przez Komisję Europejską i Europejski Bank Centralny (swoją drogą - to przykłady wybitnie antydemokratycznych instytucji). Pacyfikowanie protestów społecznych nie jest dla "europejskich demokracji" czymś wyjątkowym - wręcz przeciwnie, w jakimś stopniu ma miejsce praktycznie w każdym kraju.
Nieprzypadkowo rządząca Turcją Partia Sprawiedliwości i Rozwoju współpracuje z Europejską Partią Ludową, do której należą partie rządzące większością krajów Unii - a w Polsce PO i PSL, a gdyby nie rozbuchany do ogromnych rozmiarów konflikt o sprawy drugorzędne mógłby należeć i PiS. Antyspołeczna polityka prowadzona jest tak w Turcji Erdoğana, jak w Hiszpanii Rajoya i Polsce Tuska.
Protestującym Turkom nie wystarcza to, czego osiągnięcie każe się świętować Polakom właśnie dzisiaj. Demokratyczne instytucje połączone z arogancją władzy i zbywaniem społecznych protestów słowami "wybraliście nas, teraz my rządzimy". Dlatego solidarność Donalda Tuska jest im zbędna - potrzebna jest raczej solidarność polskich, tureckich, europejskich obywateli i obywatelek w walce o prawdziwą, nie tylko fasadową demokrację.
2013-04-24 22:55:49
Wczoraj wiadomości lokalne z kilku województw donosiły o konferencjach prasowych SLD, na których przedstawiciele tej partii dzielili się swoimi pomysłami na walkę z bezrobociem. Wśród proponowanych rozwiązań m.in. inwestycje w infrastrukturę i "planowa polityka inwestycyjna" nastawiona na przyciąganie przemysłu uznawanego przez SLD za rozwojowy. Brzmi nieźle, prawda? Jak konkretnie ma wyglądać realizacja tych postulatów? Trzeba założyć kolejne specjalne strefy ekonomiczne, mówią politycy SLD.
"Na szczeblu centralnym powinny powstać trzy specjalne stref ekonomiczne: Centralny Okręg Przemysłowy w okolicach Łodzi, zlokalizowany na skrzyżowaniu kluczowych autostrad A1 i A2, Północny Okręg Przemysłowy na Pomorzu, w okolicach Trójmiasta, połączony infrastrukturą z portami oraz Południowy Okręg Przemysłowy Kraków - Katowice." - czytamy na stronie Sojuszu.
Swoją szansę na rozwój chce wykorzystać również Szczecin: "Jest szansa na utworzenie specjalnych stref ekonomicznych, na które w Szczecinie czekają dwie firmy - uważa poseł SLD, Grzegorz Napieralski. Szef zachodniopomorskiego Sojuszu poinformował, że wszyscy parlamentarzyści regionu podpisali się pod wspólnym listem do premiera Donalda Tuska. Domagają się w nim wydania zgody na rozszerzenie stref w Szczecinie." - donosi Radio Szczecin.
Dlaczego to specjalne strefy ekonomiczne mają przyciągać inwestorów? Dlatego, że działalność w strefach jest prowadzona na preferencyjnych warunkach - za publiczne pieniądze tworzy się infrastrukturę, a firmy które łaskawie zgodzą się rozpocząć działalność są zwalniane z podatków.
Specjalne strefy ekonomiczne to też często miejsca wzmożonego wyzysku: wystarczy przejrzeć wiadomości na stronie Inicjatywy Pracowniczej o sytuacji w fabrykach Chung Hong i LG w strefie pod Wrocławiem. Oczywiście wyzysk i łamanie praw pracowniczych nie występują tylko w strefach - problemem jest to, że państwo stwarzając cieplarniane warunki przedsiębiorcom nie stara się w żaden sposób zapewnić przestrzegania prawa wobec pracowników. Gdy związkowcy z IP pikietowali pod siedzibą Agencji Rozwoju Przemysłu, która zarządza podstrefą kobierzycką pod Wrocławiem, miał miejsce taki dialog:
"Państwo polskie wydało zgodę na działanie w strefie pod określonymi warunkami". Na pytanie, czy warunkiem tym jest przestrzegania prawa pracy, odpowiada: "Nie".
Trudno stwierdzić czy za pomysłem SLD stoi krótkowzroczność, czy to jakaś pozostałość po sojuszu z Business Centre Club - bo to przecież przedsiębiorcy jako jedyni skorzystaliby na tym pomyśle. Walcząc z bezrobociem za pomocą tworzenia specjalnych stref ekonomicznych, SLD może co najwyżej przyczynić się do rozszerzenia obszaru działania dzikiego kapitalizmu, zwolnionego z jakichkolwiek obowiązków wobec społeczeństwa. Specjalne strefy ekonomiczne to tylko wyraźny, namacalny symbol tych zmian, które czynią z naszego kraju raj dla turbokapitalizmu, raj wyzysku. - czytamy w manifeście koalicji organizującej obchody 1 Maja we Wrocławiu.
Owszem, powstaną w ten sposób miejsca pracy - ale jakim kosztem? Specjalne strefy ekonomiczne, strefy sponsorowanego przez państwo wyzysku, na pewno nie są rozwiązaniem problemu bezrobocia. SLD kolejny raz staje po stronie przedsiębiorców, zapominając o prawach pracowniczych i o tym, co wspólne, skupiając się na zaspokajaniu potrzeb mitycznych "inwestorów".
Europa+, Europa Złotych Świtów"Na szczeblu centralnym powinny powstać trzy specjalne stref ekonomiczne: Centralny Okręg Przemysłowy w okolicach Łodzi, zlokalizowany na skrzyżowaniu kluczowych autostrad A1 i A2, Północny Okręg Przemysłowy na Pomorzu, w okolicach Trójmiasta, połączony infrastrukturą z portami oraz Południowy Okręg Przemysłowy Kraków - Katowice." - czytamy na stronie Sojuszu.
Swoją szansę na rozwój chce wykorzystać również Szczecin: "Jest szansa na utworzenie specjalnych stref ekonomicznych, na które w Szczecinie czekają dwie firmy - uważa poseł SLD, Grzegorz Napieralski. Szef zachodniopomorskiego Sojuszu poinformował, że wszyscy parlamentarzyści regionu podpisali się pod wspólnym listem do premiera Donalda Tuska. Domagają się w nim wydania zgody na rozszerzenie stref w Szczecinie." - donosi Radio Szczecin.
Dlaczego to specjalne strefy ekonomiczne mają przyciągać inwestorów? Dlatego, że działalność w strefach jest prowadzona na preferencyjnych warunkach - za publiczne pieniądze tworzy się infrastrukturę, a firmy które łaskawie zgodzą się rozpocząć działalność są zwalniane z podatków.
Specjalne strefy ekonomiczne to też często miejsca wzmożonego wyzysku: wystarczy przejrzeć wiadomości na stronie Inicjatywy Pracowniczej o sytuacji w fabrykach Chung Hong i LG w strefie pod Wrocławiem. Oczywiście wyzysk i łamanie praw pracowniczych nie występują tylko w strefach - problemem jest to, że państwo stwarzając cieplarniane warunki przedsiębiorcom nie stara się w żaden sposób zapewnić przestrzegania prawa wobec pracowników. Gdy związkowcy z IP pikietowali pod siedzibą Agencji Rozwoju Przemysłu, która zarządza podstrefą kobierzycką pod Wrocławiem, miał miejsce taki dialog:
"Państwo polskie wydało zgodę na działanie w strefie pod określonymi warunkami". Na pytanie, czy warunkiem tym jest przestrzegania prawa pracy, odpowiada: "Nie".
Trudno stwierdzić czy za pomysłem SLD stoi krótkowzroczność, czy to jakaś pozostałość po sojuszu z Business Centre Club - bo to przecież przedsiębiorcy jako jedyni skorzystaliby na tym pomyśle. Walcząc z bezrobociem za pomocą tworzenia specjalnych stref ekonomicznych, SLD może co najwyżej przyczynić się do rozszerzenia obszaru działania dzikiego kapitalizmu, zwolnionego z jakichkolwiek obowiązków wobec społeczeństwa. Specjalne strefy ekonomiczne to tylko wyraźny, namacalny symbol tych zmian, które czynią z naszego kraju raj dla turbokapitalizmu, raj wyzysku. - czytamy w manifeście koalicji organizującej obchody 1 Maja we Wrocławiu.
Owszem, powstaną w ten sposób miejsca pracy - ale jakim kosztem? Specjalne strefy ekonomiczne, strefy sponsorowanego przez państwo wyzysku, na pewno nie są rozwiązaniem problemu bezrobocia. SLD kolejny raz staje po stronie przedsiębiorców, zapominając o prawach pracowniczych i o tym, co wspólne, skupiając się na zaspokajaniu potrzeb mitycznych "inwestorów".
2013-02-26 20:15:09
Jako okręg wrocławski Młodych Socjalistów zjawiliśmy się dziś na spotkaniu z Januszem Palikotem i Markiem Siwcem, reklamującymi swój nowy projekt polityczny Europa+. Brak złudzeń co do tego projektu wyraziliśmy już wcześniej, postanowiliśmy jednak skonfrontować swoje wątpliwości z samymi zainteresowanymi.
We wstępie do dyskusji Marek Siwiec stwierdził, że na razie nie wiadomo czym będzie Europa+, podkreślał jednak chęć bycia w centrum wydarzeń i wpływania na decyzje podejmowane w europejskiej polityce. Stąd m.in. bezwarunkowe dążenie do przyjęcia przez Polskę euro oraz poparcie paktu fiskalnego jako kroku w tym kierunku.
Jedynym postulatem Europy+ jest jak na razie gorące poparcie dla integracji europejskiej - w jej obecnym kształcie, bez przedstawienia swojej wizji. Tego właśnie dotyczyło pytanie które udało nam się zadać: czy taka wizja integracji - finansowej i militarnej przy lekceważeniu kwestii socjalnych, z jednoczesnym przyjmowaniem polityki prowadzącej do drastycznego pogorszenia poziomu życia wielu Europejczyków, może prowadzić do czegokolwiek innego niż do frustracji i powstawania kolejnych Złotych Świtów.
W odpowiedzi Janusz Palikot w typowy, paradoksalny sposób bronił liberalnej polityki, twierdząc że takie działania jak pakt fiskalny są potrzebne, by utrzymać dotychczasowy europejski dobrobyt, w tym w dziedzinie usług społecznych. Marek Siwiec stwierdził natomiast, że obecny system socjalny nie może być utrzymany, a nic nowego na razie nie wymyślono.
Ruch Palikota i powstający wokół niego projekt - a także SLD, co pokazuje choćby wystąpienie Leszka Millera w parlamentarnej dyskusji na temat paktu fiskalnego - jest gotów za wszelką cenę bronić integracji europejskiej. Niestety politycy Ruchu i SLD nie zauważają, że aby jej bronić, potrzebne są głębokie zmiany. Obecna polityka cięć socjalnych narzucanych przez niedemokratyczne instytucje nie może przynieść poparcia Europejczyków i Europejek dla pogłębiania integracji. W lepszym wypadku może skończyć się chęcią odłączenia się od Unii i obrony swoich zdobyczy socjalnych przed równaniem w dół, w gorszym - wściekłością, desperacją i rozwojem ruchów takich jak grecki Złoty Świt. Na razie to taką Europę proponują nam Kwaśniewski, Palikot i Miller.
Z Millerem w obronie praw człowiekaWe wstępie do dyskusji Marek Siwiec stwierdził, że na razie nie wiadomo czym będzie Europa+, podkreślał jednak chęć bycia w centrum wydarzeń i wpływania na decyzje podejmowane w europejskiej polityce. Stąd m.in. bezwarunkowe dążenie do przyjęcia przez Polskę euro oraz poparcie paktu fiskalnego jako kroku w tym kierunku.
Jedynym postulatem Europy+ jest jak na razie gorące poparcie dla integracji europejskiej - w jej obecnym kształcie, bez przedstawienia swojej wizji. Tego właśnie dotyczyło pytanie które udało nam się zadać: czy taka wizja integracji - finansowej i militarnej przy lekceważeniu kwestii socjalnych, z jednoczesnym przyjmowaniem polityki prowadzącej do drastycznego pogorszenia poziomu życia wielu Europejczyków, może prowadzić do czegokolwiek innego niż do frustracji i powstawania kolejnych Złotych Świtów.
W odpowiedzi Janusz Palikot w typowy, paradoksalny sposób bronił liberalnej polityki, twierdząc że takie działania jak pakt fiskalny są potrzebne, by utrzymać dotychczasowy europejski dobrobyt, w tym w dziedzinie usług społecznych. Marek Siwiec stwierdził natomiast, że obecny system socjalny nie może być utrzymany, a nic nowego na razie nie wymyślono.
Ruch Palikota i powstający wokół niego projekt - a także SLD, co pokazuje choćby wystąpienie Leszka Millera w parlamentarnej dyskusji na temat paktu fiskalnego - jest gotów za wszelką cenę bronić integracji europejskiej. Niestety politycy Ruchu i SLD nie zauważają, że aby jej bronić, potrzebne są głębokie zmiany. Obecna polityka cięć socjalnych narzucanych przez niedemokratyczne instytucje nie może przynieść poparcia Europejczyków i Europejek dla pogłębiania integracji. W lepszym wypadku może skończyć się chęcią odłączenia się od Unii i obrony swoich zdobyczy socjalnych przed równaniem w dół, w gorszym - wściekłością, desperacją i rozwojem ruchów takich jak grecki Złoty Świt. Na razie to taką Europę proponują nam Kwaśniewski, Palikot i Miller.
2013-02-06 23:51:57
Europejski Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu odtajnił postępowanie w sprawie al Nashiri przeciwko Polsce, dotyczącej działania więzień CIA na terenie naszego kraju. Open Society Justice Initiative opublikowała raport na temat przetrzymywania podejrzanych o terroryzm przez CIA, w czym mogło brać udział kilkadziesiąt państw, w tym oczywiście Polska. To doskonała okazja, żeby po raz kolejny zaprzeczyć działaniom CIA na terenie Polski, uznał Leszek Miller.
Szef SLD stanowczo stwierdził że "nie było więzień". Józefa Piniora, senatora PO zaangażowanego w wyjaśnianie tej sprawy, nazwał "kłamcą i łajdakiem", zastosował również stary chwyt sugerując działanie w interesie terrorystów. "Rozumiem, że te wiadomości otrzymał od Osamy bin Ladena, z którym być może był w zażyłych stosunkach" - mówił w TVN24.
Biorąc pod uwagę, że media coraz częściej uznają istnienie tych więzień za fakt (np. Guardian, pisząc: "Proceedings are being brought against Poland, Lithuania and Romania after they permitted the CIA to operate secret prisons on their territory"), Miller może już szykować się do zbierania pieniędzy z odszkodowań za te pomówienia - kto wie, może zarobi tyle, że nie będzie musiał, śladem Aleksandra Kwaśniewskiego, doradzać szemranym biznesmenom czy dyktatorom.
Zostawmy jednak komentarze Millera, przecież za każdym razem, kiedy wokół sprawy więzień CIA robi się głośniej, powtarza to samo. Zastanawia mnie inna rzecz. Pozycja Millera na "lewicy" i współpraca najróżniejszych organizacji z SLD. Weźmy na przykład pikietę w rocznicę zamachu na Gabriela Narutowicza. Symboliczna data, okazja do wyrażenia sprzeciwu wobec nacjonalistów z ONR i Młodzieży Wszechpolskiej. Przemawia Miller, obok niego Palikot, który kilka miesięcy wcześniej mówił, że Miller ma "krew na rękach" i wielu innych. Owszem, wzrost poparcia dla narodowców i ich aktywność to problem. Ale przy skali zła za które odpowiedzialny jest Miller, wszystko to co można przypisać organizatorom Marszu Niepodległości to drobiazg. Nie można lekceważyć przypadków pobić czy dewastacji miejsc związanych z innymi kulturami, a czy można lekceważyć tworzenie warunków do przeprowadzania tortur na terenie Polski? Fakt, że Miller jest uznawany za "normalnego" polityka świadczy o tym, że tak, można.
Ostatnio coraz częściej pojawiają się głosy zadowolenia z konsekwentnie lewicowej polityki prowadzonej przez SLD w ostatnich miesiącach. Może nie mają wpływu na władzę, ale przynajmniej głosują jak należy, czy to przeciw podniesieniu wieku emerytalnego, czy to za przyjęciem ustawy o związkach partnerskich, czy sprzeciwiając się prywatyzacji Lotosu. Za każdym razem, kiedy słyszę o jakimś słusznym działaniu SLD zadaję sobie jednak pytanie: czy można oceniać Sojusz tyko po tym, jak głosuje i jaki program przedstawia, zapominając o tym do czego przyczynił się w przeszłości?
Przypadek Millera pokazuje, że ani stworzenie w Polsce warunków do torturowania "podejrzanych o terroryzm", ani uwikłanie kraju w nielegalną, napastniczą wojnę, nie są wcale przeszkodami do odgrywania roli politycznego lidera. Zastanawia mnie więc jedno. Co musiałby zrobić Miller, aby być zdyskwalifikowanym jako polityk w oczach opinii publicznej, mediów, lewicy? Umożliwić torturowanie polskich obywateli? Brać w torturowaniu osobisty udział? Przywłaszczyć sobie miliony złotych z państwowej kasy? Doradzać za ogromne pieniądze biznesmenowi unikającemu płacenia podatków? Urządzić samochodowy rajd po tramwajowym torowisku? Prowadząc po pijanemu przejechać starszego pana? Pewnie są rzeczy bardziej kompromitujące polityka, niż torturowanie i zabijanie "terrorystów" - to nie jest temat, wokół którego mogłoby rozpętać się medialne oburzenie na większą skalę. Wśród ludzi potępiających zaangażowanie Polski w "wojnę z terroryzmem" sprawa powinna być jednak jasna. Niestety, nie jest.
Katalonia: nie będzie paktu fiskalnego, co dalej?Szef SLD stanowczo stwierdził że "nie było więzień". Józefa Piniora, senatora PO zaangażowanego w wyjaśnianie tej sprawy, nazwał "kłamcą i łajdakiem", zastosował również stary chwyt sugerując działanie w interesie terrorystów. "Rozumiem, że te wiadomości otrzymał od Osamy bin Ladena, z którym być może był w zażyłych stosunkach" - mówił w TVN24.
Biorąc pod uwagę, że media coraz częściej uznają istnienie tych więzień za fakt (np. Guardian, pisząc: "Proceedings are being brought against Poland, Lithuania and Romania after they permitted the CIA to operate secret prisons on their territory"), Miller może już szykować się do zbierania pieniędzy z odszkodowań za te pomówienia - kto wie, może zarobi tyle, że nie będzie musiał, śladem Aleksandra Kwaśniewskiego, doradzać szemranym biznesmenom czy dyktatorom.
Zostawmy jednak komentarze Millera, przecież za każdym razem, kiedy wokół sprawy więzień CIA robi się głośniej, powtarza to samo. Zastanawia mnie inna rzecz. Pozycja Millera na "lewicy" i współpraca najróżniejszych organizacji z SLD. Weźmy na przykład pikietę w rocznicę zamachu na Gabriela Narutowicza. Symboliczna data, okazja do wyrażenia sprzeciwu wobec nacjonalistów z ONR i Młodzieży Wszechpolskiej. Przemawia Miller, obok niego Palikot, który kilka miesięcy wcześniej mówił, że Miller ma "krew na rękach" i wielu innych. Owszem, wzrost poparcia dla narodowców i ich aktywność to problem. Ale przy skali zła za które odpowiedzialny jest Miller, wszystko to co można przypisać organizatorom Marszu Niepodległości to drobiazg. Nie można lekceważyć przypadków pobić czy dewastacji miejsc związanych z innymi kulturami, a czy można lekceważyć tworzenie warunków do przeprowadzania tortur na terenie Polski? Fakt, że Miller jest uznawany za "normalnego" polityka świadczy o tym, że tak, można.
Ostatnio coraz częściej pojawiają się głosy zadowolenia z konsekwentnie lewicowej polityki prowadzonej przez SLD w ostatnich miesiącach. Może nie mają wpływu na władzę, ale przynajmniej głosują jak należy, czy to przeciw podniesieniu wieku emerytalnego, czy to za przyjęciem ustawy o związkach partnerskich, czy sprzeciwiając się prywatyzacji Lotosu. Za każdym razem, kiedy słyszę o jakimś słusznym działaniu SLD zadaję sobie jednak pytanie: czy można oceniać Sojusz tyko po tym, jak głosuje i jaki program przedstawia, zapominając o tym do czego przyczynił się w przeszłości?
Przypadek Millera pokazuje, że ani stworzenie w Polsce warunków do torturowania "podejrzanych o terroryzm", ani uwikłanie kraju w nielegalną, napastniczą wojnę, nie są wcale przeszkodami do odgrywania roli politycznego lidera. Zastanawia mnie więc jedno. Co musiałby zrobić Miller, aby być zdyskwalifikowanym jako polityk w oczach opinii publicznej, mediów, lewicy? Umożliwić torturowanie polskich obywateli? Brać w torturowaniu osobisty udział? Przywłaszczyć sobie miliony złotych z państwowej kasy? Doradzać za ogromne pieniądze biznesmenowi unikającemu płacenia podatków? Urządzić samochodowy rajd po tramwajowym torowisku? Prowadząc po pijanemu przejechać starszego pana? Pewnie są rzeczy bardziej kompromitujące polityka, niż torturowanie i zabijanie "terrorystów" - to nie jest temat, wokół którego mogłoby rozpętać się medialne oburzenie na większą skalę. Wśród ludzi potępiających zaangażowanie Polski w "wojnę z terroryzmem" sprawa powinna być jednak jasna. Niestety, nie jest.
2012-09-21 23:47:51
Demonstracja zwolenników niepodległości Katalonii, która miała miejsce 10 dni temu, była, zgodnie z przewidywaniami, dużym sukcesem - zgromadziła między 600 tys. a 1,5 miliona osób. Ze strony polityków padały różne deklaracje, ale tak naprawdę wszyscy czekali na rezultaty spotkania szefa rządu wspólnoty autonomicznej Katalonii, Artura Masa, z premierem Hiszpanii Mariano Rajoyem.
Wczoraj politycy rozmawiali na temat paktu fiskalnego dla Katalonii, która miałaby, podobnie jak Kraj Basków, cieszyć się większą niezależnością w dziedzinie finansów, m.in. utworzyć własny urząd skarbowy zamiast odprowadzać podatki do budżetu centralnego. Rozmowa chyba nie była zbyt ciekawa, skoro jedynym komunikatem wydanym przez kancelarię premiera było: "to niezgodne z konstytucją".
Nieważne, że logicznym wnioskiem z takiego postawienia sprawy jest to, że Kraj Basków od dawna funkcjonuje poza ramami hiszpańskiej konstytucji. Ważniejsze, że choć niechęć do jakiegokolwiek poszerzenia katalońskiej autonomii ze strony Partii Ludowej nie jest niespodzianką, to wydaje się być bardzo krótkowzroczna. Presja ze strony katalońskiego społeczeństwa, co widzieliśmy 11 września, jest duża. Rządząca w Katalonii CiU, choć jeszcze kilka dni temu nie popierała niepodległości regionu, przy sprzeciwie Madrytu wobec paktu fiskalnego zapowiada poszukiwanie innych rozwiązań - podobno partia pytała Komisję Europejską o możliwość pozostania przy walucie euro w razie odłączenia się od Hiszpanii. Rozważa się przyspieszone wybory, w których kwestia relacji z Hiszpanią byłaby zapewne kluczowa. Odrzucenie paktu fiskalnego to prosta droga do radykalizacji żądań społeczeństwa Katalonii, które widząc, że ustępstwa ze strony rządu w obecnej sytuacji są niemożliwe, będzie tym mocniej żądać niepodległości. Apele króla Juana Carlosa o jedność w sytuacji kryzysu raczej nie spotkają się ze zrozumieniem.
Emocje związane z katalońsko-hiszpańskim konfliktem zachęciły do zabrania głosu także mało sympatyczne postaci. Minister spraw zagranicznych Jose Manuel Garcia Margallo grozi, że korzystając z prawa weta Hiszpania nigdy nie dopuści niepodległej Katalonii do Unii Europejskiej. Odezwały się również upiory z przeszłości w postaci najwyraźniej tęskniących za czasami gdy odgrywali znaczniejszą rolę wojskowych. "Telegraph" cytuje pułkownika Francisco Alamana, który porównuje obecny kryzys do sytuacji z 1936, kiedy to wybuchła wojna domowa. "Niepodległość dla Katalonii? Po moim trupie. Hiszpania to nie Jugosławia czy Belgia. Nawet gdy lew śpi, nie drażnij lwa, bo pokaże srogość udowodnioną w minionych wiekach" - mówi. Jeden z emerytowanych generałów twierdzi, że słowa te dobrze oddają panujące w armii nastroje.
Nie przejmując się zapowiedziami wojskowych, Katalońskie Zgromadzenie Narodowe - organizator manifestacji z 11 września - chce dalej realizować swój plan działania prowadzący do niepodległości. Plan przedstawiony w marcu tego roku zakładał przeprowadzanie konsultacji w sprawie niepodległości w tak wielu miejscowościach, jak to możliwe. Przyspieszenie związane z ostatnimi wydarzeniami przyniosło inną propozycję - referendum, które miałoby odbyć się 11 września 2014 - dokładnie 300 lat po utraceniu przez Katalonię resztek niezależnej państwowości. Gdyby rząd hiszpański nie zgodził się na takie rozwiązanie, jedynym wyjściem jakie widzi Zgromadzenie jest jednostronne ogłoszenie niepodległości.
Tak poszerzenie autonomii jak i pełna niepodległość to rozwiązania, których wprowadzenie wymaga czasu. Problemy finansowe Katalonii, najbardziej zadłużonej z hiszpańskich wspólnot autonomicznych, to kwestia do rozwiązania teraz - inaczej władze będą posuwać się do kolejnych cięć wydatków na cele społeczne. Wydaje się, że sytuacja - już napięta - nie będzie się uspokajać. Możemy spodziewać się dalszych protestów oraz przyspieszonych wyborów - nie wiadomo tylko, czy przyniesie to jakąś rzeczywistą zmianę.
Więcej informacji na temat odrzucenia paktu fiskalnego przez Rajoya:
http://www.guardian.co.uk/world/2012/sep/20/spanish-pm-rejects-catalan-tax-powers
http://www.telegraph.co.uk/finance/financialcrisis/9556803/Spain-risks-break-up-as-Mariano-Rajoy-stirs-Catalan-fury.html
Katalonia: czas na niepodległość?Wczoraj politycy rozmawiali na temat paktu fiskalnego dla Katalonii, która miałaby, podobnie jak Kraj Basków, cieszyć się większą niezależnością w dziedzinie finansów, m.in. utworzyć własny urząd skarbowy zamiast odprowadzać podatki do budżetu centralnego. Rozmowa chyba nie była zbyt ciekawa, skoro jedynym komunikatem wydanym przez kancelarię premiera było: "to niezgodne z konstytucją".
Nieważne, że logicznym wnioskiem z takiego postawienia sprawy jest to, że Kraj Basków od dawna funkcjonuje poza ramami hiszpańskiej konstytucji. Ważniejsze, że choć niechęć do jakiegokolwiek poszerzenia katalońskiej autonomii ze strony Partii Ludowej nie jest niespodzianką, to wydaje się być bardzo krótkowzroczna. Presja ze strony katalońskiego społeczeństwa, co widzieliśmy 11 września, jest duża. Rządząca w Katalonii CiU, choć jeszcze kilka dni temu nie popierała niepodległości regionu, przy sprzeciwie Madrytu wobec paktu fiskalnego zapowiada poszukiwanie innych rozwiązań - podobno partia pytała Komisję Europejską o możliwość pozostania przy walucie euro w razie odłączenia się od Hiszpanii. Rozważa się przyspieszone wybory, w których kwestia relacji z Hiszpanią byłaby zapewne kluczowa. Odrzucenie paktu fiskalnego to prosta droga do radykalizacji żądań społeczeństwa Katalonii, które widząc, że ustępstwa ze strony rządu w obecnej sytuacji są niemożliwe, będzie tym mocniej żądać niepodległości. Apele króla Juana Carlosa o jedność w sytuacji kryzysu raczej nie spotkają się ze zrozumieniem.
Emocje związane z katalońsko-hiszpańskim konfliktem zachęciły do zabrania głosu także mało sympatyczne postaci. Minister spraw zagranicznych Jose Manuel Garcia Margallo grozi, że korzystając z prawa weta Hiszpania nigdy nie dopuści niepodległej Katalonii do Unii Europejskiej. Odezwały się również upiory z przeszłości w postaci najwyraźniej tęskniących za czasami gdy odgrywali znaczniejszą rolę wojskowych. "Telegraph" cytuje pułkownika Francisco Alamana, który porównuje obecny kryzys do sytuacji z 1936, kiedy to wybuchła wojna domowa. "Niepodległość dla Katalonii? Po moim trupie. Hiszpania to nie Jugosławia czy Belgia. Nawet gdy lew śpi, nie drażnij lwa, bo pokaże srogość udowodnioną w minionych wiekach" - mówi. Jeden z emerytowanych generałów twierdzi, że słowa te dobrze oddają panujące w armii nastroje.
Nie przejmując się zapowiedziami wojskowych, Katalońskie Zgromadzenie Narodowe - organizator manifestacji z 11 września - chce dalej realizować swój plan działania prowadzący do niepodległości. Plan przedstawiony w marcu tego roku zakładał przeprowadzanie konsultacji w sprawie niepodległości w tak wielu miejscowościach, jak to możliwe. Przyspieszenie związane z ostatnimi wydarzeniami przyniosło inną propozycję - referendum, które miałoby odbyć się 11 września 2014 - dokładnie 300 lat po utraceniu przez Katalonię resztek niezależnej państwowości. Gdyby rząd hiszpański nie zgodził się na takie rozwiązanie, jedynym wyjściem jakie widzi Zgromadzenie jest jednostronne ogłoszenie niepodległości.
Tak poszerzenie autonomii jak i pełna niepodległość to rozwiązania, których wprowadzenie wymaga czasu. Problemy finansowe Katalonii, najbardziej zadłużonej z hiszpańskich wspólnot autonomicznych, to kwestia do rozwiązania teraz - inaczej władze będą posuwać się do kolejnych cięć wydatków na cele społeczne. Wydaje się, że sytuacja - już napięta - nie będzie się uspokajać. Możemy spodziewać się dalszych protestów oraz przyspieszonych wyborów - nie wiadomo tylko, czy przyniesie to jakąś rzeczywistą zmianę.
Więcej informacji na temat odrzucenia paktu fiskalnego przez Rajoya:
http://www.guardian.co.uk/world/2012/sep/20/spanish-pm-rejects-catalan-tax-powers
http://www.telegraph.co.uk/finance/financialcrisis/9556803/Spain-risks-break-up-as-Mariano-Rajoy-stirs-Catalan-fury.html
2012-09-11 00:01:33
W sklepach nie można dostać katalońskich flag, za to jedna - ale ogromna - zawisła w Parku Guell, w miejscu, gdzie każdy turysta odwiedzający Barcelonę robi sobie pamiątkowe zdjęcie. Zapowiedziano przyjazd tysiąca autokarów i czterech pociągów. Deklaracje udziału w demonstracji składają przedstawiciele kolejnych partii politycznych. Tak wygląda sytuacja w Katalonii na dzień przed 11 września - świętem narodowym, w tym roku odbywającym się przy bardzo napiętej sytuacji politycznej.
W ubiegłych latach manifestacje z okazji Diady były organizowane głównie przez organizacje niepodległościowe, przeważnie lewicowe. Były liczne, ale nie przekraczały liczby kilkunastu tysięcy uczestników. W tym roku marsz, pod hasłem "Katalonia - nowe państwo Europy" organizuje Assemblea Nacional Catalana (Katalońskie Zgromadzenie Narodowe) - organizacja założona w 2011 roku, mająca zrzeszać przedstawicieli różnych środowisk dążących do niepodległości Katalonii. Zapowiadana demonstracja ma być nie tylko największa w historii obchodów 11 września, ale również najważniejsza, jak twierdzi przewodnicząca ANC, Carme Forcadell.
Polityczne tło dla debaty na temat niepodległości stanowi oczywiście kryzys gospodarczy. Katalońskie władze wprowadzają drastyczne cięcia w wydatkach na cele społeczne oraz apelują do rządu centralnego o pomoc finansową. Większość partii jest zgodna, że walka z deficytem budżetowym byłaby dużo łatwiejsza, gdyby nie to, że Katalonia przekazuje znaczne sumy do budżetu centralnego, a otrzymuje z niego mniej, niż pozostałe regiony. Według rządzących polityków prawicowej partii CiU receptą na kryzys jest pakt fiskalny - zakładający między innymi utworzenie niezależnego urzędu podatkowego i ograniczający sumy przekazywane do budżetu centralnego. Propozycja paktu została przyjęta przez kataloński parlament głosami CiU, Esquerry oraz ICV-EUiA (Zieloni i Zjednoczona Lewica) - wymaga jednak akceptacji Kortezów, co przy rządach Partii Ludowej sprzeciwiającej się niezależności regionów, jest właściwie niemożliwe.
Radykalna lewica niepodległościowa odrzuca wszelkie propozycje układów z rządem hiszpańskim jako oddalające od głównego celu - niepodległości. Jej przedstawiciele zamierzają uczestniczyć w masowej demonstracji, ale godzinę wcześniej zamanifestują - jak co roku - pod hasłem "niepodległość i socjalizm".
Dość ciekawie wyglądają zabiegi partii prawicowych - katalońskiej CiU i hiszpańskiej Partii Ludowej. Przedstawiciele CiU, rządzącej obecnie wspólnotą Katalonii, deklarują udział w demonstracji na rzecz niepodległości podkreślając, że nie popierają odłączenia Katalonii od Hiszpanii, a jedynie chcą stanąć w obronie paktu fiskalnego. Biorąc pod uwagę, że wśród uczestników większość stanowić będzie lewica, a CiU odpowiada za drastyczne cięcia wydatków na edukację czy zdrowie - atmosfera może być napięta. Organizatorzy demonstracji apelują o jedność, ale jednocześnie pytają lidera CiU, Josepa Antoniego Durana Lleidę, czy jego obecność rzeczywiście jest wskazana skoro nie popiera głównego postulatu marszu.
Politycy Partii Ludowej (na szczęście) nie zamierzają brać udziału w niepodległościowej demonstracji, ale planują uczestniczyć w oficjalnych obchodach święta. Uroczystości, organizowane przez władze regionu mają skupiać się na obronie różnorodności językowej - to temat niewygodny dla Partii Ludowej, która proponuje między innymi wycofanie katalońskiego jako głównego języka w szkołach.
Katalońscy politycy prezentują obecnie pełen wachlarz poglądów na temat relacji z Hiszpanią - od pełnej niepodległości, przez poszerzanie autonomii, do wykluczenia jakichkolwiek ustępstw w dziedzinie jedności państwa hiszpańskiego. Polityka gospodarcza rządu w Madrycie - doprowadziła do zbliżenia dwóch pierwszych grup. Brak ustępstw ze strony rządu Rajoya może doprowadzić albo do dalszego przesuwania się katalońskiej prawicy w stronę poparcia dla niepodległości, albo do przeniesienia głosów wyborców na te partie, które domagają się uniezależnienia Katalonii od Hiszpanii.
Uczestnicy i uczestniczki wtorkowego marszu szykują zielone kartki które mają symbolizować odpowiedź na pięć pytań zadanych przez organizatorów: Czy chcemy wykorzystać prawo do samostanowienia? Czy chcemy niepodległości naszego kraju? Czy chcemy katalońskiej flagi w ONZ? Czy chcemy żeby nasi polityczni reprezentanci zobowiązali się do rozpoczęcia procesu odłączenia od Hiszpanii? Czy zobowiązujemy się do pracy na rzecz zbudowania państwa wolnego, niepodległego i rozwijającego się?
Ci, którzy jutro wyjdą na ulice, na pewno odpowiedzą: pięć razy tak! W całym katalońskim społeczeństwie głosy są raczej podzielone: sondaże wskazują, że w ewentualnym referendum głosy za i przeciw niepodległości rozłożyłyby się niemal po równo. Nie zmienia to jednak faktu, że kwestia niepodległości z politycznego marginesu przeszła do centrum debaty publicznej. Tego już nie da się cofnąć - a możliwe, że jutro wykonany zostanie kolejny krok naprzód.
Wolność dla Assange`a czy wolność informacji?W ubiegłych latach manifestacje z okazji Diady były organizowane głównie przez organizacje niepodległościowe, przeważnie lewicowe. Były liczne, ale nie przekraczały liczby kilkunastu tysięcy uczestników. W tym roku marsz, pod hasłem "Katalonia - nowe państwo Europy" organizuje Assemblea Nacional Catalana (Katalońskie Zgromadzenie Narodowe) - organizacja założona w 2011 roku, mająca zrzeszać przedstawicieli różnych środowisk dążących do niepodległości Katalonii. Zapowiadana demonstracja ma być nie tylko największa w historii obchodów 11 września, ale również najważniejsza, jak twierdzi przewodnicząca ANC, Carme Forcadell.
Polityczne tło dla debaty na temat niepodległości stanowi oczywiście kryzys gospodarczy. Katalońskie władze wprowadzają drastyczne cięcia w wydatkach na cele społeczne oraz apelują do rządu centralnego o pomoc finansową. Większość partii jest zgodna, że walka z deficytem budżetowym byłaby dużo łatwiejsza, gdyby nie to, że Katalonia przekazuje znaczne sumy do budżetu centralnego, a otrzymuje z niego mniej, niż pozostałe regiony. Według rządzących polityków prawicowej partii CiU receptą na kryzys jest pakt fiskalny - zakładający między innymi utworzenie niezależnego urzędu podatkowego i ograniczający sumy przekazywane do budżetu centralnego. Propozycja paktu została przyjęta przez kataloński parlament głosami CiU, Esquerry oraz ICV-EUiA (Zieloni i Zjednoczona Lewica) - wymaga jednak akceptacji Kortezów, co przy rządach Partii Ludowej sprzeciwiającej się niezależności regionów, jest właściwie niemożliwe.
Radykalna lewica niepodległościowa odrzuca wszelkie propozycje układów z rządem hiszpańskim jako oddalające od głównego celu - niepodległości. Jej przedstawiciele zamierzają uczestniczyć w masowej demonstracji, ale godzinę wcześniej zamanifestują - jak co roku - pod hasłem "niepodległość i socjalizm".
Dość ciekawie wyglądają zabiegi partii prawicowych - katalońskiej CiU i hiszpańskiej Partii Ludowej. Przedstawiciele CiU, rządzącej obecnie wspólnotą Katalonii, deklarują udział w demonstracji na rzecz niepodległości podkreślając, że nie popierają odłączenia Katalonii od Hiszpanii, a jedynie chcą stanąć w obronie paktu fiskalnego. Biorąc pod uwagę, że wśród uczestników większość stanowić będzie lewica, a CiU odpowiada za drastyczne cięcia wydatków na edukację czy zdrowie - atmosfera może być napięta. Organizatorzy demonstracji apelują o jedność, ale jednocześnie pytają lidera CiU, Josepa Antoniego Durana Lleidę, czy jego obecność rzeczywiście jest wskazana skoro nie popiera głównego postulatu marszu.
Politycy Partii Ludowej (na szczęście) nie zamierzają brać udziału w niepodległościowej demonstracji, ale planują uczestniczyć w oficjalnych obchodach święta. Uroczystości, organizowane przez władze regionu mają skupiać się na obronie różnorodności językowej - to temat niewygodny dla Partii Ludowej, która proponuje między innymi wycofanie katalońskiego jako głównego języka w szkołach.
Katalońscy politycy prezentują obecnie pełen wachlarz poglądów na temat relacji z Hiszpanią - od pełnej niepodległości, przez poszerzanie autonomii, do wykluczenia jakichkolwiek ustępstw w dziedzinie jedności państwa hiszpańskiego. Polityka gospodarcza rządu w Madrycie - doprowadziła do zbliżenia dwóch pierwszych grup. Brak ustępstw ze strony rządu Rajoya może doprowadzić albo do dalszego przesuwania się katalońskiej prawicy w stronę poparcia dla niepodległości, albo do przeniesienia głosów wyborców na te partie, które domagają się uniezależnienia Katalonii od Hiszpanii.
Uczestnicy i uczestniczki wtorkowego marszu szykują zielone kartki które mają symbolizować odpowiedź na pięć pytań zadanych przez organizatorów: Czy chcemy wykorzystać prawo do samostanowienia? Czy chcemy niepodległości naszego kraju? Czy chcemy katalońskiej flagi w ONZ? Czy chcemy żeby nasi polityczni reprezentanci zobowiązali się do rozpoczęcia procesu odłączenia od Hiszpanii? Czy zobowiązujemy się do pracy na rzecz zbudowania państwa wolnego, niepodległego i rozwijającego się?
Ci, którzy jutro wyjdą na ulice, na pewno odpowiedzą: pięć razy tak! W całym katalońskim społeczeństwie głosy są raczej podzielone: sondaże wskazują, że w ewentualnym referendum głosy za i przeciw niepodległości rozłożyłyby się niemal po równo. Nie zmienia to jednak faktu, że kwestia niepodległości z politycznego marginesu przeszła do centrum debaty publicznej. Tego już nie da się cofnąć - a możliwe, że jutro wykonany zostanie kolejny krok naprzód.
2012-08-27 22:32:50
W dyskusji na temat Juliana Assange'a przeciwnicy i zwolennicy działań twórcy Wikileaks przyjmują dość oczywiste stanowiska: pierwsi podkreślają, że założyciel Wikileaks nie jest ścigany za ujawnianie rządowych tajemnic, lecz podejrzany o przestępstwa seksualne, a Ekwador, który udzielił mu azylu, nie jest wzorem do naśladowania jeśli chodzi o wolność prasy; drudzy oburzają się na samą myśl o jakichkolwiek represjach wobec Assange'a i boją się spisku mającego doprowadzić do skazania go w Stanach Zjednoczonych.
Mario Vargas Llosa - znany ze swych liberalnych poglądów, ale daleki od bezwarunkowego poparcia jakiejkolwiek opcji - nazywa zwolenników Wikileaks "tymi którzy nie mogą się pogodzić z tym, że liberalna demokracja, której Stany Zjednoczone są głównym obrońcą, wygrała zimną wojnę i to nie komunizm radziecki czy maoistowski był zwycięzcą". W swoim tekście "Julian Assange na balkonie" opublikowanym na stronie hiszpańskiego dziennika "El País" przedstawia kilka uzasadnionych zarzutów wobec Assange'a - ale uwagi na takim poziomie zniechęcają do dalszego czytania. Jeszcze bardziej żenująco, co akurat nie dziwi, wypada dziennikarz "Gazety Wyborczej" zestawiający Assange'a z Wojciechem Cejrowskim, który swego czasu "groził" wyjazdem na stałe do Ekwadoru gdyż w Polsce czuł się prześladowany przez "lewaków".
Jeśli przeciwnicy Assange'a używają argumentów tego typu, naturalnym odruchem jest stanąć po drugiej stronie i bronić prawa założyciela Wikileaks do uzyskania azylu w Ekwadorze. Pytanie: czy dla popierającego całkowitą wolność mediów Assange'a współpraca z prezydentem Ekwadoru nie oznacza porzucenia ideałów nie jest jednak wcale nieuzasadnione.
Co zarzuca się Rafaelowi Correi? Zamykanie opozycyjnych wobec władz gazet, stacji radiowych i telewizyjnych. Usprawiedliwieniem są zawsze kwestie techniczne bądź zaległości w opłatach za udzielenie koncesji. Dziennikarze i organizacje pozarządowe uważają jednak, że to tylko preteksty. Reporterzy bez Granic przytaczają przykład stacji radiowej El Dorado, którą zamknięto za opóźnienia w płatnościach sięgające... 57 euro.
Zamknięto również jedną z regionalnych, państwowych stacji telewizyjnych. Jak podaje "El País", jej szef, Marcelino Chumpi, twierdzi, że odebranie prawa do nadawania wiąże się ze sprzeciwem dziennikarzy stacji wobec rządowych planów budowy kopalni w regionie. Częste w regionie wytłumaczenie, że media podporządkowane są amerykańskim interesom i dlatego ich działalność jest utrudniana, nie ma tu zastosowania. Represje wymierzone są w rdzennych mieszkańców Ekwadoru - ci sami, którzy kilka lat temu przyczynili się do objęcia władzy przez Rafaela Correę.
W tych sprawach ekwadorskie władze przenoszą odpowiedzialność na instytucje nadające koncesje na nadawanie, gdyż są one teoretycznie niezależne i nikt nie ma wpływu na ich decyzje. Najgłośniejszy przypadek związany z wolnością mediów w Ekwadorze to jednak proces wytoczony gazecie "El Universo" przez samego prezydenta. W jednym z artykułów został oskarżony o wydanie rozkazu ostrzelania szpitala podczas próby zamachu stanu w 2010. Sąd uznał to za pomówienie i skazał troje dziennikarzy gazety na 3 lata więzienia i 29 mln euro grzywny. Ten wyrok wywołał oburzenie ze strony organizacji dziennikarzy i innych środowisk. Presja wywarta na Correi spowodowała, że poprosił o niewykonywanie kary. Sam wyrok i ogromna kara nałożona na ekwadorski dziennik zostały jednak uznane za zastraszanie opozycyjnych wobec władz mediów.
Ciekawe, że podobnie jak obecnie Julian Assange w ambasadzie Ekwadoru, tak Carlos Perez - dyrektor "El Universo" - w czasie swojego procesu schronił się w ambasadzie Panamy, w którym to kraju uzyskał azyl. Panamy, która - jak większość krajów regionu- również ma swoje problemy z wolnością prasy.
Wydaje się, że w całym tym sporze najważniejsze są krótkotrwałe polityczne sojusze i prywatne sprawy. Wikileaks ujawniło mnóstwo materiałów dotyczących amerykańskiej polityki zagranicznej - i dobrze. Ale czy słuszne jest podejście "wróg mojego wroga jest moim przyjacielem"? Czy idea Wikileaks nie powinna zakładać nieufnego podejścia do każdej władzy? I wreszcie - czy możemy zapominać o zarzutach jakie stawia się Assange'owi w Szwecji? Szwecji, w której standardy demokratyczne są dużo wyższe niż w Ekwadorze i Stanach Zjednoczonych? Strach przed trafieniem przed amerykański wymiar "sprawiedliwości" jest uzasadniony, co pokazuje sytuacja Bradleya Manninga. Jednak czy po odrzuceniu przez Szwecję możliwości wydania Assange'a Amerykanom nie lepiej byłoby odpowiedzieć na zarzuty niż ukrywać się w ekwadorskiej ambasadzie?
Warto zapytać: czy całe to zamieszanie nie służy bardziej prywatnym interesom Assange'a niż idei, której stał się symbolem? Można się obawiać, że idea transparentności i wolności informacji zaginęła gdzieś tam, gdzie Assange stał się ważniejszy od samego Wikileaks.
Kogo nie można oszukiwać?Mario Vargas Llosa - znany ze swych liberalnych poglądów, ale daleki od bezwarunkowego poparcia jakiejkolwiek opcji - nazywa zwolenników Wikileaks "tymi którzy nie mogą się pogodzić z tym, że liberalna demokracja, której Stany Zjednoczone są głównym obrońcą, wygrała zimną wojnę i to nie komunizm radziecki czy maoistowski był zwycięzcą". W swoim tekście "Julian Assange na balkonie" opublikowanym na stronie hiszpańskiego dziennika "El País" przedstawia kilka uzasadnionych zarzutów wobec Assange'a - ale uwagi na takim poziomie zniechęcają do dalszego czytania. Jeszcze bardziej żenująco, co akurat nie dziwi, wypada dziennikarz "Gazety Wyborczej" zestawiający Assange'a z Wojciechem Cejrowskim, który swego czasu "groził" wyjazdem na stałe do Ekwadoru gdyż w Polsce czuł się prześladowany przez "lewaków".
Jeśli przeciwnicy Assange'a używają argumentów tego typu, naturalnym odruchem jest stanąć po drugiej stronie i bronić prawa założyciela Wikileaks do uzyskania azylu w Ekwadorze. Pytanie: czy dla popierającego całkowitą wolność mediów Assange'a współpraca z prezydentem Ekwadoru nie oznacza porzucenia ideałów nie jest jednak wcale nieuzasadnione.
Co zarzuca się Rafaelowi Correi? Zamykanie opozycyjnych wobec władz gazet, stacji radiowych i telewizyjnych. Usprawiedliwieniem są zawsze kwestie techniczne bądź zaległości w opłatach za udzielenie koncesji. Dziennikarze i organizacje pozarządowe uważają jednak, że to tylko preteksty. Reporterzy bez Granic przytaczają przykład stacji radiowej El Dorado, którą zamknięto za opóźnienia w płatnościach sięgające... 57 euro.
Zamknięto również jedną z regionalnych, państwowych stacji telewizyjnych. Jak podaje "El País", jej szef, Marcelino Chumpi, twierdzi, że odebranie prawa do nadawania wiąże się ze sprzeciwem dziennikarzy stacji wobec rządowych planów budowy kopalni w regionie. Częste w regionie wytłumaczenie, że media podporządkowane są amerykańskim interesom i dlatego ich działalność jest utrudniana, nie ma tu zastosowania. Represje wymierzone są w rdzennych mieszkańców Ekwadoru - ci sami, którzy kilka lat temu przyczynili się do objęcia władzy przez Rafaela Correę.
W tych sprawach ekwadorskie władze przenoszą odpowiedzialność na instytucje nadające koncesje na nadawanie, gdyż są one teoretycznie niezależne i nikt nie ma wpływu na ich decyzje. Najgłośniejszy przypadek związany z wolnością mediów w Ekwadorze to jednak proces wytoczony gazecie "El Universo" przez samego prezydenta. W jednym z artykułów został oskarżony o wydanie rozkazu ostrzelania szpitala podczas próby zamachu stanu w 2010. Sąd uznał to za pomówienie i skazał troje dziennikarzy gazety na 3 lata więzienia i 29 mln euro grzywny. Ten wyrok wywołał oburzenie ze strony organizacji dziennikarzy i innych środowisk. Presja wywarta na Correi spowodowała, że poprosił o niewykonywanie kary. Sam wyrok i ogromna kara nałożona na ekwadorski dziennik zostały jednak uznane za zastraszanie opozycyjnych wobec władz mediów.
Ciekawe, że podobnie jak obecnie Julian Assange w ambasadzie Ekwadoru, tak Carlos Perez - dyrektor "El Universo" - w czasie swojego procesu schronił się w ambasadzie Panamy, w którym to kraju uzyskał azyl. Panamy, która - jak większość krajów regionu- również ma swoje problemy z wolnością prasy.
Wydaje się, że w całym tym sporze najważniejsze są krótkotrwałe polityczne sojusze i prywatne sprawy. Wikileaks ujawniło mnóstwo materiałów dotyczących amerykańskiej polityki zagranicznej - i dobrze. Ale czy słuszne jest podejście "wróg mojego wroga jest moim przyjacielem"? Czy idea Wikileaks nie powinna zakładać nieufnego podejścia do każdej władzy? I wreszcie - czy możemy zapominać o zarzutach jakie stawia się Assange'owi w Szwecji? Szwecji, w której standardy demokratyczne są dużo wyższe niż w Ekwadorze i Stanach Zjednoczonych? Strach przed trafieniem przed amerykański wymiar "sprawiedliwości" jest uzasadniony, co pokazuje sytuacja Bradleya Manninga. Jednak czy po odrzuceniu przez Szwecję możliwości wydania Assange'a Amerykanom nie lepiej byłoby odpowiedzieć na zarzuty niż ukrywać się w ekwadorskiej ambasadzie?
Warto zapytać: czy całe to zamieszanie nie służy bardziej prywatnym interesom Assange'a niż idei, której stał się symbolem? Można się obawiać, że idea transparentności i wolności informacji zaginęła gdzieś tam, gdzie Assange stał się ważniejszy od samego Wikileaks.
2012-08-10 23:52:23
Afera wokół działalności Amber Gold pokazuje jedno. Tak długo, jak instrumenty finansowe - nawet najbardziej podejrzane - przynoszą zyski, nikt się nimi nie zainteresuje. Niepokój, a nawet oburzenie, pojawia się wtedy, kiedy obietnica pomnożenia majątku nie zostaje spełniona. Są jednak tacy, których można bezkarnie naciągać, i tacy, którzy nie mają szans pomylić się w swoich inwestycjach.
Parabanki, czyli instytucje finansowe nie podlegające ograniczeniom stosowanym wobec banków, nie oferują wyłącznie lokat z "pewnym zyskiem". Na niesławnej liście Komisji Nadzoru Finansowego obok posiadającego do niedawna własną linię lotniczą Amber Gold i innych chcących kojarzyć się z luksusem instytucji jest także Pozabankowe Centrum Finansowe - jedna z wielu firm udzielających kredytów "bez BIK" i zaśmiecających swoimi ulotkami całe miasta. Tak zwane "chwilówki", obciążone bandycko wysokim oprocentowaniem i mnóstwem dodatkowych opłat kierowane są głównie do osób wykluczonych - najuboższych, starszych, bezrobotnych. Być może właśnie dlatego takie działania od lat spotykają się z lekceważeniem ze strony polityków i mediów, pomijając może przypadki tabloidowych doniesień o atakach ze strony zdesperowanych kredytobiorców na agentów przybywających po kolejną ratę. Praktyki wymierzone w najsłabszych członków społeczeństwa nie spotykają się z potępieniem. Aby pełen oburzenia Tomasz Lis zakrzyknął: "Państwo nawaliło. Nikt nie powiedział ludziom, że Amber Gold to kasyno" trzeba było uderzyć w interesy mitycznej "klasy średniej".
Nieważne, że to korzystający z "chwilówek" przeważnie są do tego zmuszeni ekonomicznie, a "inwestycje" w niby-lokaty gwarantujące podejrzanie wysokie oprocentowanie to tylko jedna z możliwości dla próbujących pomnażać swój majątek. Są w tym kraju tacy, których wykorzystywać można, i tacy, których interesy nie mogą zostać przesadnie naruszone.
Pozostaje mieć nadzieję, że sprawa Amber Gold stanie się pretekstem do uregulowania całego pozabankowego sektora usług finansowych. Być może dzięki temu uda się uniknąć kolejnych tragedii osób wpadających w spiralę zadłużenia. Pozostaje tylko pytanie: czy trzeba było czekać na apele Tomasza Lisa? Młodzi Socjaliści organizowali akcję "Bank nie Mikołaj", wymierzoną właśnie w łatwo dostępne, ale pełne "haczyków" kredyty. Postulowali także zmiany w prawie - m.in. takie:
Postulujemy wprowadzenie definicji przedmiotowej (bankiem jest każdy, kto zajmuje się przedmiotem działalności bankowej), aby każdy podmiot wykonujący działalność bankową i podobną podlegał przepisom odnoszącym się do banków.
Postulujemy wprowadzenie zapisu do ustawy prawo bankowe i przepisów o ochronie konsumentów, że wzory umów pożyczkowych i kredytowych w których stroną jest podmiot profesjonalnie zajmujący się udzielaniem pożyczek lub kredytów, muszą obligatoryjnie dla swej ważności uzyskać akceptację Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów.
Gdyby ktokolwiek wsłuchał się w ten głos, być może udałoby się uniknąć problemów przed którymi stoją teraz klienci Amber Gold. Niestety, żeby zwrócić uwagę "opinii publicznej" trzeba uderzyć w podstawowe prawo - święte prawo zysku. Zysku dla uprzywilejowanych, rzecz jasna. A ci, którzy nie mają prawie nic, niech tracą, przecież ich historie nie mają szans przebić opowieści człowieka, który w kościele rzuca na tacę 100 tys. zł w podziękowaniu za niski wyrok.
Kibicujmy piłce, nie korporacjom i UEFAParabanki, czyli instytucje finansowe nie podlegające ograniczeniom stosowanym wobec banków, nie oferują wyłącznie lokat z "pewnym zyskiem". Na niesławnej liście Komisji Nadzoru Finansowego obok posiadającego do niedawna własną linię lotniczą Amber Gold i innych chcących kojarzyć się z luksusem instytucji jest także Pozabankowe Centrum Finansowe - jedna z wielu firm udzielających kredytów "bez BIK" i zaśmiecających swoimi ulotkami całe miasta. Tak zwane "chwilówki", obciążone bandycko wysokim oprocentowaniem i mnóstwem dodatkowych opłat kierowane są głównie do osób wykluczonych - najuboższych, starszych, bezrobotnych. Być może właśnie dlatego takie działania od lat spotykają się z lekceważeniem ze strony polityków i mediów, pomijając może przypadki tabloidowych doniesień o atakach ze strony zdesperowanych kredytobiorców na agentów przybywających po kolejną ratę. Praktyki wymierzone w najsłabszych członków społeczeństwa nie spotykają się z potępieniem. Aby pełen oburzenia Tomasz Lis zakrzyknął: "Państwo nawaliło. Nikt nie powiedział ludziom, że Amber Gold to kasyno" trzeba było uderzyć w interesy mitycznej "klasy średniej".
Nieważne, że to korzystający z "chwilówek" przeważnie są do tego zmuszeni ekonomicznie, a "inwestycje" w niby-lokaty gwarantujące podejrzanie wysokie oprocentowanie to tylko jedna z możliwości dla próbujących pomnażać swój majątek. Są w tym kraju tacy, których wykorzystywać można, i tacy, których interesy nie mogą zostać przesadnie naruszone.
Pozostaje mieć nadzieję, że sprawa Amber Gold stanie się pretekstem do uregulowania całego pozabankowego sektora usług finansowych. Być może dzięki temu uda się uniknąć kolejnych tragedii osób wpadających w spiralę zadłużenia. Pozostaje tylko pytanie: czy trzeba było czekać na apele Tomasza Lisa? Młodzi Socjaliści organizowali akcję "Bank nie Mikołaj", wymierzoną właśnie w łatwo dostępne, ale pełne "haczyków" kredyty. Postulowali także zmiany w prawie - m.in. takie:
Postulujemy wprowadzenie definicji przedmiotowej (bankiem jest każdy, kto zajmuje się przedmiotem działalności bankowej), aby każdy podmiot wykonujący działalność bankową i podobną podlegał przepisom odnoszącym się do banków.
Postulujemy wprowadzenie zapisu do ustawy prawo bankowe i przepisów o ochronie konsumentów, że wzory umów pożyczkowych i kredytowych w których stroną jest podmiot profesjonalnie zajmujący się udzielaniem pożyczek lub kredytów, muszą obligatoryjnie dla swej ważności uzyskać akceptację Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów.
Gdyby ktokolwiek wsłuchał się w ten głos, być może udałoby się uniknąć problemów przed którymi stoją teraz klienci Amber Gold. Niestety, żeby zwrócić uwagę "opinii publicznej" trzeba uderzyć w podstawowe prawo - święte prawo zysku. Zysku dla uprzywilejowanych, rzecz jasna. A ci, którzy nie mają prawie nic, niech tracą, przecież ich historie nie mają szans przebić opowieści człowieka, który w kościele rzuca na tacę 100 tys. zł w podziękowaniu za niski wyrok.
2012-06-12 22:50:19
W krytykowaniu krytykujących Euro 2012 można wykorzystywać różne zabiegi. Można brać opinię Kazimiery Szczuki za pogląd całej polskiej lewicy. Można twierdzić, że jeśli kibic idzie na mecz, to zgadza się całkowicie z polityką władz odnośnie wydatków na tę imprezę. Można zakładać, że skoro 15 milionów Polaków oglądało mecz z Grecją, to każda uwaga wymierzona w Euro jest wymierzona w cały naród. Pytanie tylko – po co, skoro wszystkie te twierdzenia są nieprawdziwe.
Protesty odbywające się pod hasłem „chleba zamiast igrzysk” były często przedstawiane jako antypiłkarskie i antysportowe. Nieważne, że w ramach przygotowań odbył się turniej piłkarski. Nieważne, że wśród haseł na transparentach i plakatach niesionych przez uczestników i uczestniczki demonstracji nie było haseł przeciwnych piłce nożnej. Jednym z najczęściej widocznych haseł było natomiast „against modern football” - przeciwko nowoczesnemu futbolowi. Hasło znane ze stadionów, używane przez liczne grupy kibiców. Niektórzy precyzowali to hasło, zastępując słowo „nowoczesny” takimi jak „neoliberalny” lub „korporacyjny”.
Dlaczego to właśnie „modern football” powinien być obiektem sprzeciwu ze strony lewicy? Bo, wbrew temu co twierdzą niektórzy, dzisiejsza piłka nożna nie jest egalitarną rozrywką całego społeczeństwa. Podczas gdy UEFA i korporacje zarabiają krocie, regularne chodzenie na mecze, wykupienie karnetu, staje się ogromnym finansowym wysiłkiem.
Miłość do klubu czy drużyny narodowej nie jest czymś co uległoby tak prozaicznemu problemowi jak cena biletów. Dlatego też wiele osób zmuszonych jest do poważnych wyrzeczeń, chcąc śledzić poczynania ukochanej drużyny. Wraz z rozwojem sportowej infrastruktury i podnoszeniem się poziomu polskiej ligi będzie to jednak coraz trudniejsze. Za dostosowaniem jakości widowiska do europejskich standardów pójdzie również odpowiedni wzrost cen
Kto wie, czy nie będą częstsze takie sytuacje, jak w przypadku fanów Manchesteru United, którzy w proteście przeciw sposobowi kierowania drużyną przez kolejnego właściciela założyli własny zespół, pod nazwą FC United of Manchester. Ich śladem idą kibice kolejnych drużyn.
Inną drogą jest „demokratyzacja” zarządzania klubem – kojarzona z Realem Madryt i FC Barcelona, klubach których właścicielami są socios, wybierający władze w demokratycznym głosowaniu. Co prawda kluby te są jednocześnie symbolami związków piłki z biznesem i ogromnych pieniędzy, ale ich sytuacja jest dużo stabilniejsza niż np. klubów angielskich, z prywatnymi właścicielami. Polskie kluby też spotykają się z problemami związanymi z kaprysami biznesmenów – właścicieli, dla których tradycja i przywiązanie fanów nie znaczą nic. Przykładem choćby Polonia Warszawa. Idąc tropem zwolenników Euro można powiedzieć, że skoro na meczach zjawiało się po kilka tysięcy ludzi, to nie ma o czym rozmawiać. Teraz kibice mogą pozostać bez swojej drużyny – co nie byłoby możliwe, gdyby mieli wpływ na zarządzanie klubem.
Nie warto udawać, że skoro stadiony na Euro są pełne, to jest super i o to właśnie chodzi. Dzisiejsza piłka nożna jest w ogromnym stopniu zdominowana przez korporacje, UEFA czy stacje telewizyjne. Kibice radzą sobie w różnych trudnych sytuacjach. Ale dlaczego nie starać się, żeby piłka nożna, tak na amatorskim jak na najwyższym poziomie, była rzeczywiście dostępna dla każdego? Cieszmy się piłką nożną, ale róbmy wszystko, żeby wyrwać ją z rąk tych, dla których jest tylko dodatkiem do milionów na kontach. Against modern football!
2012-03-29 17:27:12
Leszek Miller nie znajduje się w szczególnie komfortowej sytuacji. Doniesienia o postawieniu zarzutów w sprawie więzień CIA na terenie Polski Zbigniewowi Siemiątkowskiemu, oraz o zebraniu dowodów wystarczających do postawienia byłego premiera przed Trybunałem Stanu musiały wytrącić go z równowagi.
Jeszcze niedawno Miller pytany o wojnę w Iraku czy więzienia CIA potrafił z pełnym spokojem sugerować że pytający jest miłośnikiem rządów Saddama Husajna. Taktyka Millera się nie zmieniła – wciąż rzuca oskarżeniami o sprzyjanie terroryzmowi gdzie popadnie. Robi to jednak w coraz bardziej rozpaczliwy sposób.
Cytując za portalem onet.pl: “To, że w Sejmie są ludzie, którzy stoją po stronie morderców mnie dziwi. Jestem tym zawstydzony”. I więcej: “Tu gra się interesem obywateli. Polscy żołnierze po takich publikacjach są bardziej narażeni na utratę życia, podobnie z polskimi turystami.”
Zadziwiające poczucie wstydu. Nie jest powodem do wstydu zaangażowanie kraju w wojnę w której życie straciły tysiące cywilów (oraz kilkudziesięciu żołnierzy o których bezpieczeństwo martwi się rzekomo Miller). Nie jest powodem do wstydu obrażanie każdego, komu zależy na wyjaśnieniu sprawy tajnych więzień. Wstydzić trzeba się właśnie za nich – za dziennikarzy próbujących poznać prawdę, mimo powszechnej politycznej zgody co do tego, że tematu więzień CIA nie powinno się poruszać. Za tych nielicznych polityków, jak Józef Pinior, którzy swoją pozycje wykorzystywali do wyciągania informacji na światło dzienne, a nie do ich ukrywania. Wreszcie za wszystkich tych niemądrych, idealistycznie patrzących na świat, którzy od początku, wbrew interesom Polski oczywiście, sprzeciwiali się napastniczej wojnie w Iraku i zaangażowaniu w “zwalczanie terroryzmu” pod flagą USA.
Tak chciałby widzieć rzeczywistość Leszek Miller. A prawda jest taka, że jeśli Polska jest zagrożona atakiem terrorystycznym (w co wątpię) – to głównie z jego winy. Potencjalni terroryści nie dowiedzą się o “interwencji” w Iraku z polskiej prasy. Doskonale o niej wiedzą i pewnie wiedzą również, kto podejmował wówczas kluczowe decyzje.
Milczenie na temat więzień CIA – oraz odpowiedzialności za obecność polskich wojsk w Iraku, nad czym tak szeroko się nie dyskutuje, a do czego można spokojnie zastosować słowa “zbrodnie wojenne” - nie leży w interesie Polski. W interesie Polski leży ustalenie prawdy i ukaranie winnych, bo interes Polski to nie to samo co interes Leszka Millera. Niech Miller skończy w celi, jak na to zasługuje – interesom naszego kraju to w ogóle nie zaszkodzi.
http://www.facebook.com/leszekmiller/
Tusk założył SLD, czyli czym się różni PalikotJeszcze niedawno Miller pytany o wojnę w Iraku czy więzienia CIA potrafił z pełnym spokojem sugerować że pytający jest miłośnikiem rządów Saddama Husajna. Taktyka Millera się nie zmieniła – wciąż rzuca oskarżeniami o sprzyjanie terroryzmowi gdzie popadnie. Robi to jednak w coraz bardziej rozpaczliwy sposób.
Cytując za portalem onet.pl: “To, że w Sejmie są ludzie, którzy stoją po stronie morderców mnie dziwi. Jestem tym zawstydzony”. I więcej: “Tu gra się interesem obywateli. Polscy żołnierze po takich publikacjach są bardziej narażeni na utratę życia, podobnie z polskimi turystami.”
Zadziwiające poczucie wstydu. Nie jest powodem do wstydu zaangażowanie kraju w wojnę w której życie straciły tysiące cywilów (oraz kilkudziesięciu żołnierzy o których bezpieczeństwo martwi się rzekomo Miller). Nie jest powodem do wstydu obrażanie każdego, komu zależy na wyjaśnieniu sprawy tajnych więzień. Wstydzić trzeba się właśnie za nich – za dziennikarzy próbujących poznać prawdę, mimo powszechnej politycznej zgody co do tego, że tematu więzień CIA nie powinno się poruszać. Za tych nielicznych polityków, jak Józef Pinior, którzy swoją pozycje wykorzystywali do wyciągania informacji na światło dzienne, a nie do ich ukrywania. Wreszcie za wszystkich tych niemądrych, idealistycznie patrzących na świat, którzy od początku, wbrew interesom Polski oczywiście, sprzeciwiali się napastniczej wojnie w Iraku i zaangażowaniu w “zwalczanie terroryzmu” pod flagą USA.
Tak chciałby widzieć rzeczywistość Leszek Miller. A prawda jest taka, że jeśli Polska jest zagrożona atakiem terrorystycznym (w co wątpię) – to głównie z jego winy. Potencjalni terroryści nie dowiedzą się o “interwencji” w Iraku z polskiej prasy. Doskonale o niej wiedzą i pewnie wiedzą również, kto podejmował wówczas kluczowe decyzje.
Milczenie na temat więzień CIA – oraz odpowiedzialności za obecność polskich wojsk w Iraku, nad czym tak szeroko się nie dyskutuje, a do czego można spokojnie zastosować słowa “zbrodnie wojenne” - nie leży w interesie Polski. W interesie Polski leży ustalenie prawdy i ukaranie winnych, bo interes Polski to nie to samo co interes Leszka Millera. Niech Miller skończy w celi, jak na to zasługuje – interesom naszego kraju to w ogóle nie zaszkodzi.
http://www.facebook.com/leszekmiller/
2012-02-25 22:10:41
BREAKING NEWS: - Tusk założył Ruch Palikota – twierdzą działacze Ruchu którzy przejrzeli na oczy i postanowili zmienić partię na prawdziwie lewicowe beztuskowe SLD.
Konferencja prasowa SLD z udziałem byłych już działaczy Ruchu Palikota przyniosła wiele smakowitych wypowiedzi. Rzecznik prasowy SLD, Dariusz Joński:
Wielokrotnie mówiliśmy o tym, że Janusz Palikot i jego ruch nie jest partią lewicową, a ostatnie dni i tygodnie pokazują, że bliżej mu do PO - partii liberalnej niż lewicowej.
Znamy już kontekst przedstawienia, czas zaprosić aktorów: na początek Mariusz Grzegorczyk i jego wypowiedź przytaczana na stronie dziennik.pl:
„Mariusz Grzegorczyk podkreślił, że wszyscy oni zostali "porwani przez ideę", którą Janusz Palikot zaprezentował podczas kongresu założycielskiego swego ruchu 2 października 2010 roku.
[…] Dziś wiemy, że partia Ruch Palikota nie powstała w Sali Kongresowej, dzisiaj wiemy, że została ona zainicjowana w gabinecie premiera Donalda Tuska ”
Skąd wiemy? Nie, nie dostaniemy nagrań z gabinetu Tuska. Wystarczy przeczytać książkę „Ja Palikot”! Tam ma być opisany „mechanizm” stojący za powstaniem Ruchu. Nie wiem – książki nie czytałem. Wiem jednak, że została ona wydana w marcu 2010 – ponad pół roku przed kongresem na którym Palikot „porywał swoją ideą”. Niektórzy najwyraźniej czytają dość wolno – albo po prostu potrzebują czasu na zrozumienie przeczytanego tekstu.
Grzegorczyk „ocenił jednocześnie, że dziś jedyną prawdziwą lewicą jest SLD, dlatego też postanowił wstąpić do Sojuszu”. Tego chyba nikt poza Dariuszem Jońskim nie będzie w stanie zrozumieć.
Kolejną działaczką zmieniającą partię jest pani Urszula Starzyk. Twierdzi, że „w Palikocie podobało jej się menedżerskie podejście do polityki. Postanowiłam budować nowoczesną Polskę tak samo jak Janusz Palikot (...). Dziś mogę powiedzieć: nie chcę być w prywatnej partii. Chciałam być w ruchu obywatelskim, który buduje nową jakość życia”
Momencik, spójrzmy na nazwę... Ruch Palikota? Żadnej wskazówki dotyczącej „prywatyzacji” partii? Naprawdę, nic? No ale nic to – w końcu polityczny menedżer za sprawne menedżerowanie powinien mieć prawo do promocji swojego nazwiska. A ruch obywatelski - założony przez znanego polityka, firmowany jego nazwiskiem, kierowany po menedżersku? Przecież wszyscy wiedzą że „nie może być samych menedżerów”. Kimś trzeba zarządzać, więc „ruch społeczny” też jest potrzebny.
Sensacyjne transfery do SLD mogą budzić co najwyżej uśmiech politowania. Powody decyzji o zmianie politycznych barw, jakie podają działacze, są śmieszne. Równie śmieszne jak te, które wymieniały osoby związane z SLD gdy decydowały się kandydować z list Ruchu Palikota. Jedyna różnica to fakt, że do RP trafiały również znane politycznie postaci, jak Robert Biedroń czy Sławomir Kopyciński.
Te transfery i argumenty mające je uzasadniać pokazują jedno. Różnice między Ruchem Palikota a SLD nie są ideowe, nie dotyczą programu, nie mają nic wspólnego z działaniami jakie podejmują obie partie. To kwestie interesów i interesików, zawiedzionych nadziei na stanowiska we władzach czy przedwyborczych kalkulacji. Działania SLD wydają się być nawet bardziej żałosne niż te Palikota, co wskazuje na desperackie ratowanie się przed całkowitym upadkiem. Ale również manewry Palikota, polegające na przejmowaniu tylu polityków SLD ilu się da – czy to w samorządach, czy w Sejmie – nie dodają tej partii wiarygodności. Szkoda tylko, że SLD zrezygnowało ze wspólnych obchodów Święta Pracy z Ruchem Palikota – bo zlewanie się parlamentarnej „lewicy” w jedno mogłoby ułatwić orientowanie się na politycznej scenie.
Na koniec – Palikot opowiada o książce „Duch Równości”. Wśród Młodych Socjalistów dyskutowaliśmy o niej i staraliśmy się ją promować już ponad 2 lata temu. „Gazeta Wyborcza” pisała o niej przed kilkoma miesiącami. Palikot opowiada o niej dziś – choć program gospodarczy RP miałby skutki odwrotne do postulowanych w książce. Leszek Miller wciąż o niej nie słyszał - a jeśli słyszał, to pewnie wciąż stara się o tym zapomnieć. Czyżby jednak była różnica?
Absurdy 11 listopadaKonferencja prasowa SLD z udziałem byłych już działaczy Ruchu Palikota przyniosła wiele smakowitych wypowiedzi. Rzecznik prasowy SLD, Dariusz Joński:
Wielokrotnie mówiliśmy o tym, że Janusz Palikot i jego ruch nie jest partią lewicową, a ostatnie dni i tygodnie pokazują, że bliżej mu do PO - partii liberalnej niż lewicowej.
Znamy już kontekst przedstawienia, czas zaprosić aktorów: na początek Mariusz Grzegorczyk i jego wypowiedź przytaczana na stronie dziennik.pl:
„Mariusz Grzegorczyk podkreślił, że wszyscy oni zostali "porwani przez ideę", którą Janusz Palikot zaprezentował podczas kongresu założycielskiego swego ruchu 2 października 2010 roku.
[…] Dziś wiemy, że partia Ruch Palikota nie powstała w Sali Kongresowej, dzisiaj wiemy, że została ona zainicjowana w gabinecie premiera Donalda Tuska ”
Skąd wiemy? Nie, nie dostaniemy nagrań z gabinetu Tuska. Wystarczy przeczytać książkę „Ja Palikot”! Tam ma być opisany „mechanizm” stojący za powstaniem Ruchu. Nie wiem – książki nie czytałem. Wiem jednak, że została ona wydana w marcu 2010 – ponad pół roku przed kongresem na którym Palikot „porywał swoją ideą”. Niektórzy najwyraźniej czytają dość wolno – albo po prostu potrzebują czasu na zrozumienie przeczytanego tekstu.
Grzegorczyk „ocenił jednocześnie, że dziś jedyną prawdziwą lewicą jest SLD, dlatego też postanowił wstąpić do Sojuszu”. Tego chyba nikt poza Dariuszem Jońskim nie będzie w stanie zrozumieć.
Kolejną działaczką zmieniającą partię jest pani Urszula Starzyk. Twierdzi, że „w Palikocie podobało jej się menedżerskie podejście do polityki. Postanowiłam budować nowoczesną Polskę tak samo jak Janusz Palikot (...). Dziś mogę powiedzieć: nie chcę być w prywatnej partii. Chciałam być w ruchu obywatelskim, który buduje nową jakość życia”
Momencik, spójrzmy na nazwę... Ruch Palikota? Żadnej wskazówki dotyczącej „prywatyzacji” partii? Naprawdę, nic? No ale nic to – w końcu polityczny menedżer za sprawne menedżerowanie powinien mieć prawo do promocji swojego nazwiska. A ruch obywatelski - założony przez znanego polityka, firmowany jego nazwiskiem, kierowany po menedżersku? Przecież wszyscy wiedzą że „nie może być samych menedżerów”. Kimś trzeba zarządzać, więc „ruch społeczny” też jest potrzebny.
Sensacyjne transfery do SLD mogą budzić co najwyżej uśmiech politowania. Powody decyzji o zmianie politycznych barw, jakie podają działacze, są śmieszne. Równie śmieszne jak te, które wymieniały osoby związane z SLD gdy decydowały się kandydować z list Ruchu Palikota. Jedyna różnica to fakt, że do RP trafiały również znane politycznie postaci, jak Robert Biedroń czy Sławomir Kopyciński.
Te transfery i argumenty mające je uzasadniać pokazują jedno. Różnice między Ruchem Palikota a SLD nie są ideowe, nie dotyczą programu, nie mają nic wspólnego z działaniami jakie podejmują obie partie. To kwestie interesów i interesików, zawiedzionych nadziei na stanowiska we władzach czy przedwyborczych kalkulacji. Działania SLD wydają się być nawet bardziej żałosne niż te Palikota, co wskazuje na desperackie ratowanie się przed całkowitym upadkiem. Ale również manewry Palikota, polegające na przejmowaniu tylu polityków SLD ilu się da – czy to w samorządach, czy w Sejmie – nie dodają tej partii wiarygodności. Szkoda tylko, że SLD zrezygnowało ze wspólnych obchodów Święta Pracy z Ruchem Palikota – bo zlewanie się parlamentarnej „lewicy” w jedno mogłoby ułatwić orientowanie się na politycznej scenie.
Na koniec – Palikot opowiada o książce „Duch Równości”. Wśród Młodych Socjalistów dyskutowaliśmy o niej i staraliśmy się ją promować już ponad 2 lata temu. „Gazeta Wyborcza” pisała o niej przed kilkoma miesiącami. Palikot opowiada o niej dziś – choć program gospodarczy RP miałby skutki odwrotne do postulowanych w książce. Leszek Miller wciąż o niej nie słyszał - a jeśli słyszał, to pewnie wciąż stara się o tym zapomnieć. Czyżby jednak była różnica?
2011-11-13 01:31:05
Wydarzenia 11 listopada wzbudziły burzę reakcji ze strony mediów i polityków. Nie mogłem uczestniczyć w blokadzie Marszu Niepodległości, ale miałem możliwość śledzenia informacji napływających z Warszawy na bieżąco, tak w mediach jak i w wiadomościach od uczestników. Zdecydowanie wolałbym uczestniczyć w blokadzie niż śledzić to jak była opisywana – bo skala absurdu w relacjach sprawiała, że nie wiadomo było czy to jeszcze zabawne, czy już tragiczne.
Już przed 11 listopada miała miejsce debata na temat tego kto, jak, z kim i gdzie powinien świętować rocznicę odzyskania niepodległości. I już w jej trakcie pojawiły się pierwsze sformułowania, które, choć efektowne, raczej zaciemniały obraz niż go rozjaśniały. W liście intelektualistów “przeciw marszom i blokadom” przeciwstawiono ONR “młodzieży z Leninem w jednej ręce i kamieniem z drugiej”. Pięknie, można się odciąć, potępić i zapomnieć. Tyle tylko, że o ile jedna strona porównania była prawdziwa – ONR był oficjalnym organizatorem Marszu Niepodległości – to druga jest tworem wyobraźni autorów. Bo na pewno nie obrazem uczestników Kolorowej Niepodległej i całego Porozumienia 11 Listopada.
Głównym absurdem medialnych relacji z Kolorowej Niepodległej i Marszu Niepodległości było uparte stawianie znaku równości między “zadymiarzami” z obu stron konfliktu, na co zwrócił uwagę Artur Domosławski. Warszawa była opanowana właśnie przez zadymiarzy, miało miejsce starcie radykałów. Na głównych polskich portalach informacyjnych jedyną informacją na temat tego kto wzniecał zamieszki było wspomnienie o “anarchistach” w kontekście porannych wydarzeń z Nowego Świata. Przemoc uczestników Marszu Niepodległości próbujących sforsować kordon policji przy Placu Konstytucji aby dostać się do Kolorowej Niepodległej, jak również ataki ich grup na blokadę ze strony ulicy Wilczej nie były przypisane żadnej ze stron ani żadnej ideologii, która by ją motywowała. To była po prostu przemoc. Oczywiście pozostawiało to pole do najprostszej interpretacji: starły się dwie siebie warte bojówki, psując narodowe święto. Tyle tylko, że nie ma to nic wspólnego z prawdą.
Absurdem drugim jest demonizowanie udziału w blokadzie niemal legendarnej już “niemieckiej antify”. Grę na antyniemieckich urazach prawicowe media rozkręcały już na kilka dni przed 11listopada. Jak wielka musiała być ich radość gdy pojawiły się informacje o zadymie z udziałem niemieckich antyfaszystów na Nowym Świecie? Tak wielka, że redaktor naczelny Rzeczpospolitej pokusił się aż o obwieszczenie narodzin “militarystycznej lewicy” w Polsce. Tymczasem okazuje się, że zatrzymani antyfaszyści dokonali rzeczywiście ogromnego aktu przemocy – jeden z nich splunął na historyczny mundur członka grupy rekonstrukcyjnej, po czym wywiązała się szarpanina. Czyn mało chwalebny – ale stawianie znaku równości między tym zdarzeniem, a regularną bitwą z policją jaką stoczyli uczestnicy Marszu Niepodległości, to kolejny – ogromny! - absurd.
Od bitwy z policją łatwo przejść do kolejnego absurdu. Zdecydowane odcięcie się od zadymiarzy ze strony organizatorów Marszu Niepodległości. Żale przewodniczącego Młodzieży Wszechpolskiej że “kibole przejęli marsz”. Wreszcie sugestie że winni wszelkiej przemocy są “prowokatorzy”. Marsz Niepodległości od początku opierał się na kibolach. To oni organizowali wyjazdy z różnych miast, to oni wywieszali na meczach transparenty zachęcające do udziału w Marszu. Jeśli ich obecność – i “aktywność” - była dla organizatorów Marszu niespodzianką, to trzeba bardzo nisko ocenić ich zdolności kojarzenia i analizowania faktów. A taka ocena chyba nie byłaby sprawiedliwa, biorąc pod uwagę jak sprawna była ich propaganda mająca na celu “odbruntanić” Marsz Niepodległości.
To niestety każe zastanowić się nad smutnym obliczem 11 listopada 2011. Okazuje się, że obecność ONR i Młodzieży Wszechpolskiej nie przeszkadza tysiącom ludzi którzy wzięli udział w Marszu. Ugrupowania, których nazwy powinny budzić zdecydowaną niechęć – o czym wiedzą, bo inaczej nie ukrywałyby się pod szyldem nieistniejącego stowarzyszenia – tej niechęci już nie budzą. Ich propaganda okazała się w dużej mierze skuteczna. Prawej stronie udało się ukryć swoje prawdziwe oblicze, a nam przypisać wizerunek zupełnie nie mający potwierdzenia w rzeczywistości. Choć to absurdalne, może nieść ze sobą wcale naprawdę poważne konsekwencje.
Oburzeni przed 15 październikaJuż przed 11 listopada miała miejsce debata na temat tego kto, jak, z kim i gdzie powinien świętować rocznicę odzyskania niepodległości. I już w jej trakcie pojawiły się pierwsze sformułowania, które, choć efektowne, raczej zaciemniały obraz niż go rozjaśniały. W liście intelektualistów “przeciw marszom i blokadom” przeciwstawiono ONR “młodzieży z Leninem w jednej ręce i kamieniem z drugiej”. Pięknie, można się odciąć, potępić i zapomnieć. Tyle tylko, że o ile jedna strona porównania była prawdziwa – ONR był oficjalnym organizatorem Marszu Niepodległości – to druga jest tworem wyobraźni autorów. Bo na pewno nie obrazem uczestników Kolorowej Niepodległej i całego Porozumienia 11 Listopada.
Głównym absurdem medialnych relacji z Kolorowej Niepodległej i Marszu Niepodległości było uparte stawianie znaku równości między “zadymiarzami” z obu stron konfliktu, na co zwrócił uwagę Artur Domosławski. Warszawa była opanowana właśnie przez zadymiarzy, miało miejsce starcie radykałów. Na głównych polskich portalach informacyjnych jedyną informacją na temat tego kto wzniecał zamieszki było wspomnienie o “anarchistach” w kontekście porannych wydarzeń z Nowego Świata. Przemoc uczestników Marszu Niepodległości próbujących sforsować kordon policji przy Placu Konstytucji aby dostać się do Kolorowej Niepodległej, jak również ataki ich grup na blokadę ze strony ulicy Wilczej nie były przypisane żadnej ze stron ani żadnej ideologii, która by ją motywowała. To była po prostu przemoc. Oczywiście pozostawiało to pole do najprostszej interpretacji: starły się dwie siebie warte bojówki, psując narodowe święto. Tyle tylko, że nie ma to nic wspólnego z prawdą.
Absurdem drugim jest demonizowanie udziału w blokadzie niemal legendarnej już “niemieckiej antify”. Grę na antyniemieckich urazach prawicowe media rozkręcały już na kilka dni przed 11listopada. Jak wielka musiała być ich radość gdy pojawiły się informacje o zadymie z udziałem niemieckich antyfaszystów na Nowym Świecie? Tak wielka, że redaktor naczelny Rzeczpospolitej pokusił się aż o obwieszczenie narodzin “militarystycznej lewicy” w Polsce. Tymczasem okazuje się, że zatrzymani antyfaszyści dokonali rzeczywiście ogromnego aktu przemocy – jeden z nich splunął na historyczny mundur członka grupy rekonstrukcyjnej, po czym wywiązała się szarpanina. Czyn mało chwalebny – ale stawianie znaku równości między tym zdarzeniem, a regularną bitwą z policją jaką stoczyli uczestnicy Marszu Niepodległości, to kolejny – ogromny! - absurd.
Od bitwy z policją łatwo przejść do kolejnego absurdu. Zdecydowane odcięcie się od zadymiarzy ze strony organizatorów Marszu Niepodległości. Żale przewodniczącego Młodzieży Wszechpolskiej że “kibole przejęli marsz”. Wreszcie sugestie że winni wszelkiej przemocy są “prowokatorzy”. Marsz Niepodległości od początku opierał się na kibolach. To oni organizowali wyjazdy z różnych miast, to oni wywieszali na meczach transparenty zachęcające do udziału w Marszu. Jeśli ich obecność – i “aktywność” - była dla organizatorów Marszu niespodzianką, to trzeba bardzo nisko ocenić ich zdolności kojarzenia i analizowania faktów. A taka ocena chyba nie byłaby sprawiedliwa, biorąc pod uwagę jak sprawna była ich propaganda mająca na celu “odbruntanić” Marsz Niepodległości.
To niestety każe zastanowić się nad smutnym obliczem 11 listopada 2011. Okazuje się, że obecność ONR i Młodzieży Wszechpolskiej nie przeszkadza tysiącom ludzi którzy wzięli udział w Marszu. Ugrupowania, których nazwy powinny budzić zdecydowaną niechęć – o czym wiedzą, bo inaczej nie ukrywałyby się pod szyldem nieistniejącego stowarzyszenia – tej niechęci już nie budzą. Ich propaganda okazała się w dużej mierze skuteczna. Prawej stronie udało się ukryć swoje prawdziwe oblicze, a nam przypisać wizerunek zupełnie nie mający potwierdzenia w rzeczywistości. Choć to absurdalne, może nieść ze sobą wcale naprawdę poważne konsekwencje.
2011-10-14 00:41:34
Ruch 15 Maja, zapoczątkowany tego dnia podczas protestów na madryckim placu Puerta del Sol ma już prawie 5 miesięcy. Dokładnie na 15 października wyznaczono kolejny dzień mobilizacji – hiszpańscy Oburzeni wraz z Oburzonymi z całego świata, którzy ich wzorem zaczęli się organizować, będą uczestniczyć w protestach w kilkudziesięciu różnych krajach. Te wydarzenia mogą nadać ruchowi jeszcze większego impetu – gdyż zmierzania ku końcowi na razie nic nie zapowiada. Mimo tego, że media – szczególnie te polskie – nie poświęcają 15M szczególnej uwagi, to ruch pozostaje bardzo aktywny. Warto przyjrzeć się temu, jak Ruch 15 Maja wygląda dziś, i zastanowić się co może stać się z nim po kolejnej wielkiej mobilizacji.
Najbardziej “medialnym” działaniem 15M jest w tej chwili chyba Marsz Oburzonych na Brukselę. To tylko ułamek aktywności ruchu. Uczestniczy w nim kilkadziesiąt, może nieco ponad 100 osób. Tymczasem 15M to tysiące ludzi gotowych do regularnego działania. W ciągu ostatniego miesiąca zorganizowali kilka dużych demonstracji w całym państwie hiszpańskim.
17 września hiszpańscy Oburzeni brali udział w akcjach wymierzonych w światowy system finansowy, zainicjowanych przez pomysłodawców okupacji Wall Street. Ci z kolei inspirowali się między innymi “hiszpańską rewolucją” - jak widać, wzajemne inspiracje jeśli chodzi o sposoby działania prowadzą do ciekawych efektów. Kilkaset osób okupowało giełdy w Madrycie i Barcelonie. Odbywały się warsztaty i dyskusje nad możliwościami stworzenia alternatywnego dla kapitalizmu systemu.
18 i 25 września w Barcelonie miały miejsce duże manifestacje – odpowiednio przeciw cięciom wydatków na usługi publiczne i o prawo do mieszkania. Każda z nich zgromadziła kilka-kilkanaście tysięcy ludzi. Także 3 października odbył się liczny protest – tym razem organizowany błyskawicznie w reakcji na aresztowania członków ruchu. 15M ma możliwości częstego i bardzo licznego mobilizowania dużego grona ludzi. Czy za tymi widowiskowymi, ale nieszczególnie konstruktywnymi wydarzeniami stoi coś jeszcze? Owszem.
Od momentu powstania ruch 15M charakteryzuje się poziomą, maksymalnie demokratyczną strukturą. Wszelkie decyzje były podejmowane w drodze konsensusu, podczas zgromadzeń. Obecnie takie zgromadzenia są już stałym “elementem krajobrazu”. Odbywają się na uczelniach i w dzielnicach. Co jakiś czas odbywają się także zgromadzenia poświęcone konkretnym zagadnieniom czy sposobom działania: jak np. spotkania pracowników, studentów, bezrobotnych.
Zgromadzenia dzielnicowe czy uczelniane nie są tak liczne jak te, które w maju obserwował cały świat. Zbierają po kilkadziesiąt osób. Jednak odbywają się regularnie, w wyznaczonych miejscach. Pozwala to osobom potrzebującym wsparcia – na przykład przy zablokowaniu eksmisji, które są w tej chwili prawdziwą plagą – w łatwy sposób trafić do dużej grupy ludzi, którzy przekażą apel o wsparcie dalej i sami pomogą zorganizować pomoc. Poszczególne dzielnice mają swoje tablice informacyjne, gdzie wywiesza się informacje na temat planowanych wydarzeń. Dużą rolę odgrywa też oczywiście komunikacja za pomocą portali społecznościowych czy list mailingowych. Bywa, że zgromadzenia skupiają się na sobie, zamiast na problemach z którymi należy się mierzyć – problemy organizacyjne przesłaniają ważniejsze sprawy. Jednak bilans ich osiągnięć jest pozytywny – tworzą demokratyczną przestrzeń działania i wymiernie pomagają właśnie w takich wypadkach, jak wspomniane blokady eksmisji. Niedawno w jednej z uboższych dzielnic Barcelony 100 osób przez cały dzień blokowało wyrzucenie na bruk 10 osób z “nielegalnie” zajmowanego budynku – było to możliwe między innymi właśnie dzięki istnieniu dzielnicowych zgromadzeń.
Dzielnicowe “asambleas” działają też na rzecz integracji mieszkańców różnych części miasta. W Barcelonie odbył się niedawno turniej piłkarski w którym uczestniczyły zespoły poszczególnych dzielnic. Każde zgromadzenie mogło wystawić swój punkt informacyjny, przedstawiający prowadzone lokalnie działania i zachęcający do zaangażowania się w działalność ruchu 15M. Przez trwające cały dzień zawody przewinęło się mnóstwo osób, dla których mógł to być jeden z impulsów do rozpoczęcia działania na rzecz swojej dzielnicy czy choćby udziału w manifestacjach.
Oczywiście pojawiają się pytania o wymierne skutki działania Oburzonych. To jeden z najczęściej powtarzanych zarzutów wobec ruchu – że demonstracje nic nie zmieniają, a konieczne jest zaangażowanie się w działalność polityczną (w gorszym tego słowa znaczeniu – upartyjnienie ruchu i działalność w ramach istniejących mechanizmów demokracji przestawicielskiej). Oburzeni odrzucają jednak taką możliwość. Na swoich demonstracjach często krzyczą: “dziś demokracja jest na ulicy”. Odrzucają możliwość startu w wyborach, choć niektóre partie z chęcią przygarnęłyby ich przedstawicieli na listy. Nie chcą współpracować z głównymi związkami zawodowymi, którym zarzucają ugodowość i brak zaangażowania w walkę z cięciami wydatków socjalnych i innymi dotykającymi Hiszpanów problemami. Mimo tego, niektóre z postulatów 15M zdołały przebić się do głównego nurtu debaty publicznej – jak np. kwestia anulowania pozostałości długu osób, które zostały eksmitowane z mieszkań.
Pytania o skuteczność i możliwości dalszego rozwoju ruchu Oburzonych są szczególnie ważne w kontekście kolejnej mobilizacji, planowanej na 15 października. Podczas dyskusji wewnątrz ruchu pojawiają się głosy, że nawet wyjście 200 000 osób na ulice nie musi oznaczać sukcesu – o ile nie pójdą za tym jakieś konkretne działania. A o takie przecież niełatwo w czasie masowych demonstracji.
Sukcesem ruchu 15 maja nie musi być wyłącznie rewolucyjna zmiana systemu politycznego. Jeszcze nie teraz. Na razie głównym zadaniem powinno być rozwijanie tego, co zaczęło funkcjonować i z czasem będzie przynosić coraz bardziej wymierne efekty – zgromadzeń w dzielnicach, na uczelniach i w zakładach pracy. Które będą potrafiły reagować problemy swojego otoczenia, a jednocześnie tworzyć będą – już tworzą – jedną całość, gotową do spektakularnych wystąpień raz na jakiś czas. 15 października powinien być symbolicznym pokazem siły Oburzonych – i zachętą do tego, aby angażować się w działania nie tak widowiskowe – w mniejszej skali, ale regularne, codzienne.
Represje wobec ruchu 15M i błyskawiczna odpowiedźNajbardziej “medialnym” działaniem 15M jest w tej chwili chyba Marsz Oburzonych na Brukselę. To tylko ułamek aktywności ruchu. Uczestniczy w nim kilkadziesiąt, może nieco ponad 100 osób. Tymczasem 15M to tysiące ludzi gotowych do regularnego działania. W ciągu ostatniego miesiąca zorganizowali kilka dużych demonstracji w całym państwie hiszpańskim.
17 września hiszpańscy Oburzeni brali udział w akcjach wymierzonych w światowy system finansowy, zainicjowanych przez pomysłodawców okupacji Wall Street. Ci z kolei inspirowali się między innymi “hiszpańską rewolucją” - jak widać, wzajemne inspiracje jeśli chodzi o sposoby działania prowadzą do ciekawych efektów. Kilkaset osób okupowało giełdy w Madrycie i Barcelonie. Odbywały się warsztaty i dyskusje nad możliwościami stworzenia alternatywnego dla kapitalizmu systemu.
18 i 25 września w Barcelonie miały miejsce duże manifestacje – odpowiednio przeciw cięciom wydatków na usługi publiczne i o prawo do mieszkania. Każda z nich zgromadziła kilka-kilkanaście tysięcy ludzi. Także 3 października odbył się liczny protest – tym razem organizowany błyskawicznie w reakcji na aresztowania członków ruchu. 15M ma możliwości częstego i bardzo licznego mobilizowania dużego grona ludzi. Czy za tymi widowiskowymi, ale nieszczególnie konstruktywnymi wydarzeniami stoi coś jeszcze? Owszem.
Od momentu powstania ruch 15M charakteryzuje się poziomą, maksymalnie demokratyczną strukturą. Wszelkie decyzje były podejmowane w drodze konsensusu, podczas zgromadzeń. Obecnie takie zgromadzenia są już stałym “elementem krajobrazu”. Odbywają się na uczelniach i w dzielnicach. Co jakiś czas odbywają się także zgromadzenia poświęcone konkretnym zagadnieniom czy sposobom działania: jak np. spotkania pracowników, studentów, bezrobotnych.
Zgromadzenia dzielnicowe czy uczelniane nie są tak liczne jak te, które w maju obserwował cały świat. Zbierają po kilkadziesiąt osób. Jednak odbywają się regularnie, w wyznaczonych miejscach. Pozwala to osobom potrzebującym wsparcia – na przykład przy zablokowaniu eksmisji, które są w tej chwili prawdziwą plagą – w łatwy sposób trafić do dużej grupy ludzi, którzy przekażą apel o wsparcie dalej i sami pomogą zorganizować pomoc. Poszczególne dzielnice mają swoje tablice informacyjne, gdzie wywiesza się informacje na temat planowanych wydarzeń. Dużą rolę odgrywa też oczywiście komunikacja za pomocą portali społecznościowych czy list mailingowych. Bywa, że zgromadzenia skupiają się na sobie, zamiast na problemach z którymi należy się mierzyć – problemy organizacyjne przesłaniają ważniejsze sprawy. Jednak bilans ich osiągnięć jest pozytywny – tworzą demokratyczną przestrzeń działania i wymiernie pomagają właśnie w takich wypadkach, jak wspomniane blokady eksmisji. Niedawno w jednej z uboższych dzielnic Barcelony 100 osób przez cały dzień blokowało wyrzucenie na bruk 10 osób z “nielegalnie” zajmowanego budynku – było to możliwe między innymi właśnie dzięki istnieniu dzielnicowych zgromadzeń.
Dzielnicowe “asambleas” działają też na rzecz integracji mieszkańców różnych części miasta. W Barcelonie odbył się niedawno turniej piłkarski w którym uczestniczyły zespoły poszczególnych dzielnic. Każde zgromadzenie mogło wystawić swój punkt informacyjny, przedstawiający prowadzone lokalnie działania i zachęcający do zaangażowania się w działalność ruchu 15M. Przez trwające cały dzień zawody przewinęło się mnóstwo osób, dla których mógł to być jeden z impulsów do rozpoczęcia działania na rzecz swojej dzielnicy czy choćby udziału w manifestacjach.
Oczywiście pojawiają się pytania o wymierne skutki działania Oburzonych. To jeden z najczęściej powtarzanych zarzutów wobec ruchu – że demonstracje nic nie zmieniają, a konieczne jest zaangażowanie się w działalność polityczną (w gorszym tego słowa znaczeniu – upartyjnienie ruchu i działalność w ramach istniejących mechanizmów demokracji przestawicielskiej). Oburzeni odrzucają jednak taką możliwość. Na swoich demonstracjach często krzyczą: “dziś demokracja jest na ulicy”. Odrzucają możliwość startu w wyborach, choć niektóre partie z chęcią przygarnęłyby ich przedstawicieli na listy. Nie chcą współpracować z głównymi związkami zawodowymi, którym zarzucają ugodowość i brak zaangażowania w walkę z cięciami wydatków socjalnych i innymi dotykającymi Hiszpanów problemami. Mimo tego, niektóre z postulatów 15M zdołały przebić się do głównego nurtu debaty publicznej – jak np. kwestia anulowania pozostałości długu osób, które zostały eksmitowane z mieszkań.
Pytania o skuteczność i możliwości dalszego rozwoju ruchu Oburzonych są szczególnie ważne w kontekście kolejnej mobilizacji, planowanej na 15 października. Podczas dyskusji wewnątrz ruchu pojawiają się głosy, że nawet wyjście 200 000 osób na ulice nie musi oznaczać sukcesu – o ile nie pójdą za tym jakieś konkretne działania. A o takie przecież niełatwo w czasie masowych demonstracji.
Sukcesem ruchu 15 maja nie musi być wyłącznie rewolucyjna zmiana systemu politycznego. Jeszcze nie teraz. Na razie głównym zadaniem powinno być rozwijanie tego, co zaczęło funkcjonować i z czasem będzie przynosić coraz bardziej wymierne efekty – zgromadzeń w dzielnicach, na uczelniach i w zakładach pracy. Które będą potrafiły reagować problemy swojego otoczenia, a jednocześnie tworzyć będą – już tworzą – jedną całość, gotową do spektakularnych wystąpień raz na jakiś czas. 15 października powinien być symbolicznym pokazem siły Oburzonych – i zachętą do tego, aby angażować się w działania nie tak widowiskowe – w mniejszej skali, ale regularne, codzienne.
2011-10-04 00:25:56
Wczoraj (3.10) rano pojawiły się informacje o zatrzymaniu kilku osób – uczestników ruchu 15 maja. Ma to związek z wydarzeniami z 15 czerwca, kiedy to protestujący blokowali dostęp do budynku katalońskiego parlamentu (co niektórych deputowanych "zmusiło" aby próbować dostać się do środka za pomocą... helikoptera). Represje wobec demonstrantów rozpoczęto z inicjatywy ministra spraw wewnętrznych katalońskiej Generalitat. To nie pierwszy raz gdy Felipe Puig naraża się “oburzonym” - stał on również za brutalnym usunięciem “indignados” obozujących na Placa de Catalunya 27 maja.
W dzisiejszym oświadczeniu, podpisanym przez zgromadzenia z różnych dzielnic Barcelony, zwraca się uwagę na to, że rządzący wykorzystują przeciwko “oburzonym” instytucję odziedziczoną w prostej linii po dyktaturze Franco. Audiencia Nacional, uznawana za następczynię Trybunału Porządku Publicznego, której zadaniem jest rozpatrywanie spraw związanych z terrorem oraz przestępczości zorganizowanej wymierzonej w króla i rząd. Czy ruch 15M spełnia te warunki? Najwyraźniej tak!
Podpisani pod apelem uznają, że działania wymierzone przeciwko poszczególnym uczestnikom wydarzeń z 15 czerwca są wymierzone przeciwko całemu ruchowi – bo decyzja o sposobie działania podejmowana była wspólnie i wiele osób brało udział w blokowaniu budynku parlamentu. W wyrazie solidarności z zatrzymanymi zwołano demonstrację.
Zorganizowana w sposób błyskawiczny demonstracja zgromadziła dużą liczbę uczestników (na moje oko około 2 tysięcy, może nawet nieco więcej – chociaż nigdy nie byłem dobry w takim szacowaniu :)). Po odczytaniu oświadczenia i kilku wypowiedziach, podjęto decyzję o przejściu na Placa Sant Jaume, gdzie mieści się Generalitat, aby tam pokazać swój sprzeciw wobec inicjowanych stamtąd represji. Przejście wiązało się z zablokowaniem ruchu ulicznego – przy takiej liczbie protestujących trudno jest temu w jakikolwiek sposób zapobiec. Wnosząc hasła wzywające do dymisji Felipe Puiga, a także wymierzone przeciwko całej klasie politycznej, demonstranci przeszli pod siedzibę Generalitat, by tam kontynuować protest.
Zdolność ruchu 15M do szybkiej mobilizacji jest imponująca. Możliwość zebrania w każdej chwili tysięcy osób powinna skutecznie wywierać presję na rządzących. Czy zatrzymani aktywiści ruchu zostaną wypuszczeni – okaże się wkrótce. Na pewno represje nie spowodują zaprzestania działalności “oburzonych” ani nie pozostaną bez głośnej odpowiedzi.
W dzisiejszym oświadczeniu, podpisanym przez zgromadzenia z różnych dzielnic Barcelony, zwraca się uwagę na to, że rządzący wykorzystują przeciwko “oburzonym” instytucję odziedziczoną w prostej linii po dyktaturze Franco. Audiencia Nacional, uznawana za następczynię Trybunału Porządku Publicznego, której zadaniem jest rozpatrywanie spraw związanych z terrorem oraz przestępczości zorganizowanej wymierzonej w króla i rząd. Czy ruch 15M spełnia te warunki? Najwyraźniej tak!
Podpisani pod apelem uznają, że działania wymierzone przeciwko poszczególnym uczestnikom wydarzeń z 15 czerwca są wymierzone przeciwko całemu ruchowi – bo decyzja o sposobie działania podejmowana była wspólnie i wiele osób brało udział w blokowaniu budynku parlamentu. W wyrazie solidarności z zatrzymanymi zwołano demonstrację.
Zorganizowana w sposób błyskawiczny demonstracja zgromadziła dużą liczbę uczestników (na moje oko około 2 tysięcy, może nawet nieco więcej – chociaż nigdy nie byłem dobry w takim szacowaniu :)). Po odczytaniu oświadczenia i kilku wypowiedziach, podjęto decyzję o przejściu na Placa Sant Jaume, gdzie mieści się Generalitat, aby tam pokazać swój sprzeciw wobec inicjowanych stamtąd represji. Przejście wiązało się z zablokowaniem ruchu ulicznego – przy takiej liczbie protestujących trudno jest temu w jakikolwiek sposób zapobiec. Wnosząc hasła wzywające do dymisji Felipe Puiga, a także wymierzone przeciwko całej klasie politycznej, demonstranci przeszli pod siedzibę Generalitat, by tam kontynuować protest.
Zdolność ruchu 15M do szybkiej mobilizacji jest imponująca. Możliwość zebrania w każdej chwili tysięcy osób powinna skutecznie wywierać presję na rządzących. Czy zatrzymani aktywiści ruchu zostaną wypuszczeni – okaże się wkrótce. Na pewno represje nie spowodują zaprzestania działalności “oburzonych” ani nie pozostaną bez głośnej odpowiedzi.