Trudno, zwłaszcza nie mając dostępu do akt sprawy, wyrokować o winie bądź niewinności oskarżonych w sensie prawnym. Jednak ich proces mógłby być dla polskiej opinii publicznej okazją do dyskusji o sensie polskiej obecności w Afganistanie i naszego udziału w tak zwanej wojnie z terroryzmem. Tak się jednak nie stało. Rzut oka na pierwsze i drugie strony dzienników z czwartku (od "Gazety Wyborczej", przez "Fakt" po "Nasz Dziennik") pokazuje, że tym, co przede wszystkim interesuje piszących o sprawie dziennikarzy jest "honor polskiego żołnierza" (który został ocalony wyrokiem sądu) i "syndrom Nangar Khel”"(lęk przed używaniem broni w sytuacji konfliktu), grożący rzekomo w wyniku procesu polskiej armii. Tylko Janusz Rolicki w "Fakcie" zauważa, że mimo uniewinniającego wyroku i prawnego sukcesu oskarżonych żołnierzy problem moralnej odpowiedzialności za wydarzenia w afgańskiej wiosce pozostaje.
Tę moralną odpowiedzialność za wydarzenia sprzed czterech lat ponoszą nie tylko bezpośrednio zaangażowani w sprawę żołnierze, nie tylko ich przełożeni, dowództwo polskiej armii czy nawet politycy, którzy ich tam wysłali. Odpowiedzialności ponosimy pośrednio my wszyscy, jako członkowie demokratycznej wspólnoty (jakkolwiek niedoskonała i fasadowa byłaby współczesna demokracja liberalna w jej polskim wydaniu), którzy godzą się obecność wojska naszego kraju w takich miejscach jak Afganistan. Jeden z oskarżonych, zapytany przez dziennikarza "Gazety Wyborczej", "czy nie jest mu po ludzku wstyd" za to, co się stało, odpowiedział, że gdyby było mu wstyd, to musiałby zakwestionować sens samego udziału w tej wojnie. I miał rację. To, co stało się w Nangar Khel, jest konsekwencją obecności polskich wojsk w Afganistanie. Godząc się na ich udział w konflikcie, godzimy się na to, że takie incydenty - nieuniknione w tego typu sytuacjach - będą się zdarzały także w przyszłości. Jeśli z kolei takie wydarzenia wywołują w nas wstyd, sprzeciw i oburzenie, to nie możemy jednocześnie nie zakwestionować sensu (jeśli nie prawomocności) udziału polskich wojsk w takich misjach. Nie tylko dlatego, że cierpi na tym "honor polskiego żołnierza". Choć dla każdego jest chyba oczywiste, że masakrowanie - nawet niezamierzone - cywilów w afgańskich wioskach honoru nie przynosi. Jednak od "honoru polskiego munduru" ważniejszy jest horror, jaki codziennie przeżywają od prawie trzech dekad Afgańczycy w kraju rozdzieranym przez wojnę domową, które powoduje niemal całkowitą dewastację i tak słabo rozwiniętej infrastruktury i gospodarki.
Polską obecność w Afganistanie uzasadnia się, powołując się na konieczność pomocy "budującemu demokrację" afgańskiemu społeczeństwu i zabezpieczenia terenu, który pozostawiony sam sobie stałby się znów bazą dla zagrażających całemu Zachodowi terrorystów, inspirowanych islamskich fundamentalizmem. Jednak okupacja sił NATO nie tylko nie gwarantuje Afganistanowi wewnętrznego pokoju, ale prowadzi wręcz do eskalacji wewnętrznych konfliktów i pogarsza sytuację. Nigdzie na świecie obce wojska, powszechnie postrzegane przez miejscową ludność jako wroga, okupacyjna siła, nie doprowadziły do pokoju, bezpieczeństwa, demokracji i dobrobytu. Nic nie wskazuje też na to, by miały do tego doprowadzić dziś Afganistanie. Obecność wojsk okupacyjnych nie zmniejsza także groźby terroryzmu i nie osłabia fundamentalizmu. Wręcz przeciwnie, zniechęca całe grupy społeczne do Zachodu, napędza zwolenników walczącym z okupacyjnymi siłami talibom. Demokracji i świeckiego społeczeństwa nie można zbudować siłami okupacyjnymi; zbudować muszą je sami Afgańczycy, swoimi własnymi siłami, odwołując się do własnych zasobów progresywnej tradycji politycznej.
Wbrew dominującej w zachodnich mediach postkolonialnej fantazji o Afganistanie jako nieprzerwanie tkwiącej w mrokach fanatyzmu "ojczyźnie talibów", społeczeństwo afgańskie posiada własne modernizacyjne, emancypacyjne, świeckie tradycje polityczne, sięgające walki z brytyjską dominacją kolonialną.
W XIX wieku Afganistan był jednym z najważniejszych teatrów "wielkiej gry - imperialnej rywalizacji Imperium Brytyjskiego i carskiej Rosji o wpływy w Azji Środkowej. Oba imperia dążyły do utworzenia z Afganistanu państwa buforowego i narzucenia mu wygodnych dla siebie granic. Na początku XX wieku silne wpływy w Afganistanie uzyskali Brytyjczycy. Przeciw ich dominacji powstał ruch Młodych Afgańczyków (jego intelektualnym przywódcą był pisarz Mahmud Tarzi), nawołujący do wyrwania kraju spod brytyjskiej zależności i jego radykalnej modernizacji. Ruch skupiony luźno wokół Tarziego był typowym modernizacyjnym ruchem narodowowyzwoleńczym. Jego opór wobec zachodniej dominacji politycznej wiązał się jednocześnie ze świadomością konieczności całkowitego przekształcenia stosunków społecznych panujących w Afganistanie. Idee Tarziego miały znaczący wpływ na jednego z członków rodziny królewskiej, księcia Amanullaha.
Gdy Amanullah po kilku przewrotach pałacowych objął władzę w 1919 roku, uczynił Tarziego ministrem spraw zagranicznych i poślubił jego córkę Sorayę. W latach dwudziestych rząd Amanullaha przeprowadził szereg reform: zniósł niewolnictwo i inne przymusowe formy pracy, wprowadził konstytucję i nowoczesny kodeks cywilny, wprowadził obowiązkową, świecką i koedukacyjną edukację dla wszystkich, promował europejski styl ubierania się, zniósł też obowiązek noszenia przez kobiety tradycyjnego, zasłaniającego twarz stroju. Soraya Tarzi aktywnie brała udział w polityce męża, walczyła o edukację afgańskich kobiet i ich aktywność polityczną. Reformy Amanullaha okazały się zbyt radykalne - wywołały opór przywódców religijnych i plemiennych. Powstanie tadżyckiego watażki Habibollaha Kalakaniego strąciło Amanullaha z tronu w 1929 roku. Następny monarcha, Nadir Shah, cofnął większość reform Amanullaha, zwłaszcza tych związanych z prawami kobiet. Jednak reakcyjna polityka Nadira Shaha spotkała się z oporem postępowej inteligencji - monarchę zamordował w 1933 roku radykalny student. Wszystkie te wydarzenia, choć nie doprowadziły do trwałych zmian, wskazują na istnienie silnej świeckiej, progresywnej tradycji politycznej w Afganistanie.
Także w okresie powojennym Afganistan nie był ogniskiem antynowoczesnego fundamentalizmu. Wręcz przeciwnie - kolejne rządy realizowały w tamtych czasach typową dla obszarów peryferyjnych politykę stawiającą na rozwój sektora publicznego, silną rolę państwa jako głównego aktora procesów modernizacyjnych, a także umiarkowanej liberalizacji politycznej i kulturowej. Starając się zachować maksimum dostępnej takim krajom politycznej autonomii, kluczyły między Stanami Zjednoczonymi a Związkiem Radzieckim, korzystając z pomocy obu mocarstw. Fundamentalistyczne siły, które dziś ciągle zagrażają stabilności Afganistanu i nie chcą uznać swojej klęski nawet w obliczu okupacji NATO, nigdy nie zyskałyby obecnej potęgi, gdyby nie polityka Stanów Zjednoczonych (konkretnie administracji Cartera i Reagana). Waszyngton, w ramach zimnowojennej logiki, od końca lat siedemdziesiątych hojnie wspierał finansowo i sprzętowo (głównie za pośrednictwem pakistańskich służb specjalnych) islamskich bojowników - mudżahedinów.
W 1978 roku władzę w Afganistanie w wyniku rewolucji przejmują komuniści. Choć ich rządy są autorytarne i brutalne, to stoi za nimi znaczący ruch społeczny. Komunistyczne władze przeprowadzają reformę rolną, prowadzą politykę zmierzającą do emancypacji kobiet, wprowadzają obowiązkową, darmową i świecką edukację. Administracja Cartera od samego początku nie chce zaakceptować ich władzy, zaczyna więc destabilizować kraj, zbrojąc i finansując buntujących się przeciw komunistycznej władzy kleptokratycznych plemiennych watażków, którzy odwołują się do najbardziej obskuranckich ideologii i posługują terrorystycznymi metodami. Jednym z głównych aktorów pomagających mudżahedinom w przyjmowaniu amerykańskiej pomocy finansowej i broni był zresztą saudyjski przedsiębiorca Osama ben Laden. Pierwsze bojowe szlify zdobywał w finansowanej przez Amerykę wojnie z komunistycznymi władzami w Kabulu. W 1988 roku założył własną organizację - Al-Kaidę.
Ameryce nie chodziło nawet o uderzenie we władzę w Kabulu, ale o uderzenie w Moskwę. Jak przyznał Zbigniew Brzeziński (doradca Cartera ds. polityki międzynarodowej) w wywiadzie z 1998 roku, finansowanie mudżahedinów, prowadzące faktycznie do wojny domowej w Afganistanie, miało na celu sprowokowanie sowieckiej interwencji - Moskwa nie mogła się zgodzić na pogrążenie w anarchii swojego południowego sąsiada. Chodziło o osłabienie Związku Radzieckiego poprzez uwikłanie go w wojnę, której nie mógł wygrać.
Rachunek za kolejną rundę imperialnej "wielkiej gry" zapłacili Afgańczycy. Taktyka mudżahedinów polegała m.in. na niszczeniu infrastruktury i przymusowym wciąganiu cywili do walki. Gdy skończyła się zimna wojna i zainteresowanie Stanów dla tego, co dzieje się w Kabulu, Afganistan został pozostawiony sam sobie bez żadnej pomocy. Siły mudżahedinów w 1992 roku zajęły Kabul i proklamowały Islamskie Państwo Afganistanu. W kraju panował zupełny chaos i terror; w samym Kabulu w latach 1992-1994 zginęło według różnych szacunków około 10 tysięcy osób. Afganistan stał się uzależniony od pomocy humanitarnej, którą przechwytywali sprawujący rzeczywistą władzę na prowincji wojskowi watażkowie. Żywność i leki odsprzedawali później na czarnym rynku. Rolników zmuszano do uprawy opium, kobiety i dzieci masowo padały ofiarami gwałtów. Ze sprzeciwu wobec tej sytuacji narodził się ruch talibów, który odwołując się do haseł odnowy moralnej w duchu islamu, zdołał przejąć (przy dużym poparciu zmęczonego anarchią społeczeństwa) władzę nad Kabulem w 1996 roku, proklamując Islamski Emirat Afganistanu.
Pamiętamy ich rządy: całkowite podporządkowanie kobiet pozbawionych prawa do edukacji powyżej ósmego roku życia, wysadzenie unikalnych posągów Buddy itd. Tym niemniej przywrócili pewne minimum porządku. Pozbawili ich władzy Amerykanie, którzy 11 września najechali Afganistan. Talibowie zeszli do podziemia, wikłając siły okupujące Afganistan w ciągłą walkę, która jest nie do wygrania.
Wojska amerykańskie gaszą dziś w Afganistanie pożar, które sama Ameryka kiedyś roznieciła. Gaszą go benzyną, pogarszając sytuację Afgańczyków i na dłuższą metę fundując sobie najprawdopodobniej kolejny Wietnam. Polska nie powinna brać udziału w tej akcji, wszelkie przemawiające za tym racje - konieczność walki z terrorem, wpieranie "demokracji" przeciw "fundamentalizmowi" - nie wytrzymują konfrontacji z rzeczywistością. I nie chodzi tu tylko o moralne i ludzkie straty, na jakie naraża to polską armię ("honor polskiego munduru"). Podstawowym problemem jest to, że z każdym dniem obecności naszych żołnierzy w Afganistanie jesteśmy coraz bardziej obciążeni horrorem Afgańczyków. Wycofanie wojsk okupacyjnych go nie zakończy (być może przez jakiś czas musiałyby zastąpić je np. siły ONZ), ale da Afgańczykom minimum przestrzeni potrzebnej do tego, by rządzić się na swoich własnych prawach i przerwać w końcu błędne koło przemocy.
Jakub Majmurek
Tekst ukazał się na stronie internetowej "Krytyki Politycznej" (www.krytykapolityczna.pl).