Małgorzata Büthner-Zawadzka: Boże, chroń ofiary przemocy
[2016-03-22 20:53:17]
Właśnie wtedy, w Inverness, przypomniałam sobie czytaną tuż przed wakacjami książkę Ewy Winnickiej Angole. Książkę, która przy pierwszej lekturze wywarła na mnie dość przygnębiające wrażenie, oczywiście nie ze względu na wartość publikacji, a z uwagi na jej treść, przedstawienie losu, który ludzie ludziom gotują na różnych polach, wszechobecnych podziałów na „lepszych” i „gorszych”, kolejnych pokoleń pozbywających się złudzeń. Teraz myślę, że obok dramatycznych, smutnych historii w Angolach płynie podskórnie optymistyczny nurt, a jest nim następujące przesłanie: niektóre rzeczy wcale nie muszą być takie, jak w Polsce. Jedną z tych kwestii jest właśnie podejście do przemocy domowej. Ewa Winnicka zdecydowanie ma ucho do słuchania ludzi i rękę do zapisywania ich opowieści. Udowodniła to już w Londyńczykach (2011). Ten zbiór reportaży o polskiej emigracji z lat II wojny światowej i późniejszych ciekawie odzyskuje, wyjaśnia i odbrązawia spory fragment naszej historii. Opowiastkę o dzielnym generale Władysławie Andersie, który bał się własnej żony, bo tak się złożyło, że znalazł już jej zastępczynię, zdarzało mi się cytować przy niejednej okazji. Nieco gorzej było z publikacją o Wielkim Jabłku z czasów prohibicji – Nowy Jork zbuntowany (2013), będącą po prostu zbiorem nie do końca starannie zestawionych faktów i anegdot. Wydaje się, że sama praca z materiałami źródłowymi zupełnie nie satysfakcjonowała autorki, jak gdyby to, co najważniejsze, zawsze wydarzało się w rozmowie. Na szczęście Angole są tylko i wyłącznie zapisem spotkań z ludźmi. Z przedstawicielami tych, których jest co najmniej milion, a pewnie i dwa, od kilku lat zasiedlających, podbijających i oswajających Wyspy Brytyjskie. Jest to więc niejako kontynuacja Londyńczyków, traktująca o tym, co wydarzyło się kilkadziesiąt lat później, ale i zupełnie odmienna opowieść, tak jak odmienne są polskie fale emigracyjne: wojenna i dzisiejsza. Każdy bohater czy bohaterka istnieje w książce na własnych prawach. Ewie Winnickiej ludzie chętnie się zwierzają i nie nazwałabym tego jedynie szczególnym darem, lecz również starannie wypracowaną umiejętnością. Bo reporterka szanuje ludzi bez względu na to, jakie ma o nich zdanie prywatnie, nie ingeruje zbytnio w tok i styl wypowiedzi swoich rozmówców i rozmówczyń, nie retuszuje i nie ustawia w korzystnym świetle, ale też nie drwi, nie bierze w cudzysłów. Niektórzy zatem wydają się naiwni, inni znów cwaniaccy, chełpliwi, beztroscy, niezaradni, zrozpaczeni – ale wszyscy są w swoim sposobie mówienia autentyczni. Przemyślawszy tym razem głęboko układ tekstu, autorka pod sam koniec dopiero umieściła rozmowę ze znajomym antropologiem, który na własną i cudzą sytuację potrafi spojrzeć z dystansu, pewne rzeczy uwypukla, podsumowuje. Ale prawdziwa koda to spowiedź alkoholika, sugerującego, że obywatel Unii Europejskiej ma prawo się wykańczać tam, gdzie chce – i może ta właśnie myśl jest powodem przygnębiającego wrażenia, które ogarnia nas, gdy zamykamy książkę. Reportaż jako gatunek literacki wywodzi się z różnych źródeł: z doniesień dziennikarskich, literatury podróżniczej oraz zorientowanej na lewo literatury zaangażowanej, która ogniskuje się wokół społecznych i ekonomicznych, problemów. W Angolach pobrzmiewają echa tych dwóch ostatnich tradycji. Każda rozmowa jest podróżą w głąb Wielkiej Brytanii, a w charakterze „obcych”, których poddaje się antropologicznym studiom, występują tu tytułowi "Angole", czyli nie tylko Anglicy, lecz także Szkoci, Walijczycy czy mieszkańcy Irlandii Północnej. Do tego imigranci z innych krajów, mniej lub bardziej na Wyspach zasiedziali, a nawet Polacy, obserwowani przez innych Polaków. Jeśli z kolei pamiętamy, że – według lewicowych teoretyków gatunku – u podstaw reportażu zawsze leży konflikt, to różnej maści antagonizmów, napędzających kolejne spirale osobistych i zbiorowych nieszczęść, znajdziemy w Angolach niemało. Marksistowskie oko czułe będzie na konflikty klasowe, zachowanie tych, co mają, wobec tych, którzy nie mają. To wszak kluczowa sprawa dla powodzenia bądź fiaska imigracji zarobkowej. Oczywiście najpierw można by zacząć zadawać pytania, dlaczego Polacy muszą, a czasem chcą emigrować za pracą do Wielkiej Brytanii. Ale nie o tym jest ta książka. Dowiemy się z niej natomiast, w jakie pułapki nasi rodacy, którzy nie mają nic lub mają niewiele, wpadają po przyjeździe. Wstrząsające są historie o pracy niewolniczej – brytyjska policja o niej wie, ale nim zorganizuje nalot, praca trwa w najlepsze. Do równie poruszających należą opowieści o ogłupiającej, sprowadzającej człowieka do roli trybiku w maszynie robocie przy taśmie. Układanie bekonu na tacce czy sortowanie śmierdzących śmieci przywodzi na myśl niekończącą się karę. Sprzątanie hotelowych pokojów w zawrotnym tempie, z czepialską inspekcją nad głową, też może być wyobrażeniem piekła. Prawa pracownicze, takie jak prawo do urlopu albo korzystania ze zwolnienia lekarskiego bez negatywnych konsekwencji, w wielu miejscach pracy są jedynie marzeniem. Związki wydają się prowadzić własne rozgrywki. Sprzątaczka, która próbowała walczyć o siebie i koleżanki, nie zyskała wiele, poza chwilową popularnością w mediach. Konflikty i podziały pomiędzy ludźmi, wyłaniające się z rozmów, nie zawsze dotyczą kwestii stricte ekonomicznych, lecz również społecznych i towarzyskich. Brytyjskie społeczeństwo pod płaszczykiem multikulturowego demokratyzmu cechuje ogromne przywiązanie do klasowych hierarchii. Jak w soczewce skupia się ten stosunek do kwestii klasy w renomowanych szkołach prywatnych („Pozbywasz się dziecka z domu i to jest prawdziwym dowodem na to, że masz pieniądze. Nie dom, nie samochód, tylko szkoła z internatem”). W Angolach chyba jeszcze dramatyczniej, niż historie wykorzystywanych i pracujących nad siły imigrantów, brzmią wspomnienia Polaków, którzy trafili do takich szkół i znosili wykluczenie oraz opresję – od traktowania ich jak powietrze po wyrafinowane formy znęcania się. Młody Polak może w gronie przyszłych brytyjskich ministrów i dyrektorów zyskać święty spokój, a nawet pewne uznanie jedynie dzięki sile fizycznej. Kolejnym rodzajem konfliktów, które określają ramy współżycia społecznego, są waśnie na tle religijnym i politycznym w Irlandii Północnej. Podziały międzyludzkie przekładają się tam na podziały przestrzenne, wyznaczane czasem przez niepisane zasady, a czasem przez namacalne ogrodzenia. Zdawać by się mogło, że polska społeczność, nieprzeżarta konfliktami religijnymi, za to z przeoraną nieco świadomością w kwestii klasowej, będzie skłonna próbować tworzyć jedność. Nic bardziej mylnego. Główna linia podziału przebiega pomiędzy starą emigracją – tą wojenną, polityczną, zastygłą w rytuałach i czczych patriotycznych gestach (oraz lgnącą do niej emigracją solidarnościową) a emigracją z ostatnich dziesięciu lat. „Starzy” traktują „nowych” z góry, jako przyziemnych materialistów, podczas gdy siebie widzą jako wzniosłych wyznawców idei, rodem z romantycznych schematów. Zasiedziałym „nowym” udaje się za to zdystansować wobec „nowszych”: szybko wpadają na pomysł, jak można na nich zarobić. Podnajmują przyjezdnym lokale, a nieznającym angielskiego oferują pomoc przy załatwianiu dokumentów i wszelkich spraw, oczywiście za odpowiednią opłatą. Trzeba tu uczciwie dodać, że podnajmowaniem trudnią się imigranci z różnych krajów. Z kolei wśród polskiej emigracji są tacy, którzy próbują pomóc przyjezdnym na zasadzie non profit, choć zwykle pod naporem problemów ich dobra wola i energia w końcu się wyczerpują. Występuje też swoista solidarność, zwłaszcza na budowach: „Któryś z naszych krzyknął: »Polaka biją«. Więc od razu z rusztowań zbiegło się dwudziestu wąsatych chłopa”. Mentalność „Angola” jest przez rozmówców i rozmówczynie Ewy Winnickiej nieustannie analizowana. Z jednej strony imponuje im pozytywne podejście do życia („szklanka zawsze w połowie pełna”), powstrzymywanie się przed narzekaniem, z drugiej męczy chłód i rezerwa. Słaba umiejętność zaprzyjaźniania się, mówienia prosto z mostu, wyrażania emocji (poza sportowymi imprezami). Cóż, co kraj, to obyczaj. Ludzie mają prawo zachowywać dystans. Jednak, jak wynika z reportaży, kulturowy wymóg nieobarczania innych swoimi problemami może sprzyjać wykształcaniu się postawy obojętności, braku empatii, egoizmu. Jeden z fragmentów książki, który boleśnie utkwił mi w głowie, brzmi: „jeśli powiem przy teściach, że synek jest chory, zapada głucha, nieprzyjemna cisza. Moja mama krzyknęłaby: »Mój Boże, co się stało?«. Teściowa ma jakby pretensje, że naraziłam ją na dyskomfort swoją szczerością”. Gdzie kończy się dystans, a zaczyna brak wrażliwości? Wydaje się też, że Polacy i Polki, czujący się wśród „Angoli” obco, próbują nieco podreperować swoją pozycję znajdowaniem własnych „obcych”, kogoś, kto będzie na drabinie społecznej szczebel niżej i kogo można obgadać, obśmiać. „Obcy” mają dziwne zwyczaje, często uprzykrzają życie naszym rodakom i rodaczkom albo po prostu inaczej wyglądają. Czarni są czarni, a przybysze z Indii, Bangladeszu i Pakistanu gotują curry o intensywnym zapachu. Stosunek do „obcych” pokazuje pozornie niegroźna pogarda, zawarta w zdrobnieniach: „Najgorszy był jeden Murzynek, taki wredny, bo ciągle czegoś chciał z kuchni” lub przezwiskach: „Ciapaty pokój wynajmie Polakowi bardzo chętnie, chociaż potem niechętnie odda depozyt”. Nada się na „obcego” i gej: „Mogę powiedzieć, że odkryłam, iż był gejem. Więc się chyba mścił na kobietach, które łapały ten bekon przy taśmie. Jak miał zły nastrój, to jeszcze podkręcał [tempo]”. I nie jest pocieszeniem fakt, że w najlepszych brytyjskich szkołach dla dzieci arystokratów rasizm i homofobia też kwitną. Prócz wielu dramatów są jednak i tryumfy. Posmak wygranej mają najczęściej opowieści osób z żyłką biznesową, które świetnie wykorzystały dogodny moment i własne umiejętności. Pną się w górę w korporacjach, rozkręcają prosperujące interesy. Zawsze będą tacy, którym się naprawdę uda, osiągną spełnienie, zadowolenie, pozycję, majątek. Można potraktować ich jako przykłady („chcieć to móc”) dla rzeszy przegranych lub co najmniej nieusatysfakcjonowanych, ale czy ktoś wierzy w to, że w systemie gospodarczym Wielkiej Brytanii nagle znalazłoby się miejsce dla dwóch milionów ludzi sukcesu, a jeśli się komuś nie udało, to jedynie z własnej winy? Zadawanie retorycznych pytań często przygnębia, czas więc zatoczyć koło i powrócić do pozytywów – brytyjskich rozwiązań, które chętnie widziałabym w Polsce. Po pierwsze: system opieki nad niepełnosprawnymi, ruchowo i mentalnie. Niedoskonały tu i ówdzie, o czym przekonują się na przykład Polki pracujące w domach opieki z pensjonariuszami, którzy mogą być niebezpieczni dla personelu. Ale w Wielkiej Brytanii niepełnosprawnych widać, bo przynajmniej część świata stoi przed nimi otworem. Po drugie: system przeciwdziałania przemocy domowej („Jakoś trudno nam zrozumieć, że w tym kraju nie można bić dziecka ani żony”). Niebagatelizowanie problemu przez służby publiczne, natychmiastowa reakcja przy najmniejszych podejrzeniach, izolowanie sprawcy od ofiar. Gdy w sprawę zamieszane są dzieci, trafiają one do opieki zastępczej. Już słyszę głosy, że to zamach na świętą instytucję rodziny. Ale sprawcy przemocy mogą przejść terapię i powrócić do swoich bliskich, podobnie rodzice, którzy zrozumieli swój błąd, mogą się starać o powrót dzieci – więc chyba to jednak działania mające na celu ulepszenie instytucji rodziny, tak, by nikt nie doznawał w niej krzywdy przy milczącej aprobacie reszty społeczeństwa? Po trzecie: pewne regulacje w relacjach między płciami. Tutaj „nie” znaczy „nie”, co części polskich mężczyzn trudno jest pojąć. Z twardych regulacji wynikło wiele nieprzyjemnych nieporozumień, a nawet fałszywe oskarżenia o gwałt. Nie chcę kwitować sprawy uwagą, że zdarzają się bezpodstawne oskarżenia o kradzież, co nie powinno prowadzić do zaprzestania karania złodziejstwa. Nie, zwyczajnie szkoda mi fałszywie oskarżanych chłopaków. Ale systemu bym nie zmieniła, a jedynie pogoniła obrońców do roboty. Po czwarte: prawo, które nie dyskryminuje osób homoseksualnych. W brytyjskim związku (ślubnym!) dwóch lesbijek jedna urodziła córkę. W akcie urodzenia dziewczynki Angielka figuruje jako matka, Polka jako rodzic. Gdy rodzic ma obywatelstwo polskie, dziecku też ono przysługuje. Córka wspomnianych kobiet go jednak nie otrzymała, bo rodzimy urząd stanu cywilnego nie uznał brytyjskiego aktu urodzenia. W czerwcu tego roku media obiegła wieść, że kobiety zaskarżyły Polskę przed Trybunałem Praw Człowieka. Trzymam za nie kciuki. Wiele kobiet żyjących w Polsce w związkach pełnych przemocy, a co najmniej mających znacznie niższą pozycję niż mąż, po wyjeździe na Wyspy zrozumiało, że tak być nie musi. Bo stanęły na nogi finansowo, bo spotkały partnerów rozumiejących słowo „partnerstwo”. Część imigrantów reprodukuje jednak zachowania tradycyjnych polskich rodzin: on swobodnie przemieszcza się między sferą publiczną i prywatną, ona ograniczona jest do sfery prywatnej. Wówczas samotność żon, które pojechały za granicę z mężami, całkowicie zależnych od nich finansowo, zajmujących się domem oraz dziećmi i nieznających angielskiego, jest niezwykle smutna, nawet na tle ogólnej samotności polskich imigrantów. A ta, zwłaszcza wobec rezerwy „Angola”, i tak jest ponura. Mężczyźni uciekają zwykle w alkohol („Kiedy wracaliśmy z pracy, to od razu losowaliśmy, kto idzie trzy i pół kilometra po wódkę i piwo”) i w ten sposób celebrują samotność w grupie. W najgorszym razie wybierają samobójstwo, bo wstyd wracać do kraju z niczym. Kobiety częściej gnębi depresja lub inne problemy zdrowotne, bo Wielka Brytania nie jest rajem na ziemi. To miejsce, gdzie wiele osób z Polski może zarobić na spłatę kredytu, a czasem przekonać się, że nic z tego, ale za to jako tako bytować „na socjalu”. Miejscem, gdzie można żyć gorzej, lepiej, na pewno inaczej. Angoli czyta się szybko, z zaciekawieniem, niedowierzaniem, przerażeniem, rzadziej z satysfakcją. Z lektury można wyciągnąć różne wnioski, moje z pewnością ewoluowały w czasie. Ale Ewa Winnicka nie narzuca nam jedynej słusznej interpretacji odbytych rozmów. I chwała jej za to. Ewa Winnicka, Angole, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2014, s. 304. Recenzja ukazała się w kwartalniku „Bez Dogmatu”, nr 105/2015. |
- Blog Radosława S. Czarneckiego: Syndrom Pigmaliona i efekt Golema
- Blog Radosława S. Czarneckiego: Mury, militaryzacja, wsobność.
- Blog Radosława S. Czarneckiego: Manichejczycy i hipsterzy
- Pod prąd!: Spowiedź Millera
- Blog Radosława S. Czarneckiego: Wolność wilków oznacza śmierć owiec
- Warszawska Socjalistyczna Grupa Dyskusyjno-Czytelnicza
- Warszawa, Jazdów 5A/4, część na górze
- od 25.10.2024, co tydzień o 17 w piątek
- Fotograf szuka pracy (Krk małopolska)
- Kraków
- Socialists/communists in Krakow?
- Krakow
- Poszukuję
- Partia lewicowa na symulatorze politycznym
- Discord
- Teraz
- Historia Czerwona
- Discord Sejm RP
- Polska
- Teraz
- Szukam książki
- Poszukuję książek
- "PPS dlaczego się nie udało" - kupię!!!
- Lca
21 listopada:
1892 - Na zjeździe w Paryżu postanowiono utworzyć Polską Partię Socjalistyczną.
1918 - Odwołanie delegatów PPS z warszawskiej Rady Delegatów Robotniczych i utworzenie własnej Rady.
1918 - W czasie demonstracji robotniczej w Czeladzi żołnierze otworzyli ogień do manifestantów - 5 osób zabitych.
1918 - Rząd Jędrzeja Moraczewskiego wydał manifest zapowiadający reformę rolną i nacjonalizację niektórych gałęzi przemysłu.
1927 - USA: masakra w Columbine w stanie Kolorado - policja ostrzelała strajkujących górników ogniem karabinów maszynowych.
1936 - Polscy górnicy zadeklarowali jeden dzień pracy dla bezrobotnych, wydobywając na ten cel 9500 ton węgla.
1940 - W Krakowie grupa bojowa GL PPS (WRN) pod dowództwem M. Bomby dokonała aktu dywersji na terenie zakładów "Solvay", paląc 500 wagonów prasowanego siana.
2009 - Duńska Partia Komunistyczna założyła własną organizację młodzieżową Ungkommunisterne.
?