Wizerunek silnej kobiety odpowiada w zasadzie jego popularnym wyobrażeniom oraz konstrukcjom kobiecych bohaterek w głównym nurcie produkcji filmowych i serialowych. Wyraziłbym go w ten sposób: silna kobieta to ktoś, kto przejawia wewnątrzsterowność, inicjatywę i siłę sprawczą, nie rezygnuje ze swoich pragnień i aspiracji na rzecz męskich potrzeb i interesów, czy szerzej patriarchalnych instytucji (np. takich, jak armia), i, co istotne, wykazuje szczególną odwagę w dochodzeniu swoich praw i przełamywaniu strukturalnych trudności na drodze do ich realizacji. Nie mam wątpliwości co do tego, że stawanie się silną kobietą jest ze wszech miar potrzebną strategią emancypacyjną umożliwiającą kobietom wyrwanie się z sideł patriarchalnej dominacji, włącznie z uwolnieniem się z gorsetu uległej i podporządkowanej podmiotowości, oraz osiągnięcie statusu i możliwości przynajmniej takich, jakie posiadają w patriarchacie mężczyźni. Problem w tym, że taka strategia, stanowiąc konieczną ścieżkę wiodącą ku wyzwoleniu kobiet, pozostawia nienaruszoną patriarchalną matrycę relacji społecznych i pozycji podmiotowych. A matryca ta, by nie wikłać się w fachowe niuanse dywagacji filozoficznych, opiera się na zasadzie stosunków sił, zgodnie z którą relacje między jednostkami kształtowane są przez posiadane przez nie zasoby i możliwości, słowem przez siłę, jaką dysponują. W tym ujęciu podmiot jest pewną samowystarczalną i samoistną monadą, samosterownym i autoreferencyjnym kwantem mocy, którego znaczenie i pozycję społeczną określa stopień, w jakim pozostaje on niezależny od innych podmiotów, i wpływ, z jakim może zakrzywiać ich działania. Sądzę, że wyobrażenie silnej kobiety w swojej strukturze bazowej dobrze mieści się w tak rozumianej społecznej mechanice i geometrii sił.
Tyle tytułem teoretycznych rozliczeń. Teraz pozwolę sobie na bardziej osobisty ton. Artykuł, o którym mowa, zaistniał w przestrzeni mediów społecznościowych, spotykając się z dość przychylnym przyjęciem. Jednak uwaga, z jaką jedna z moich koleżanek odniosła się do niego, dała mi wiele do myślenia. Wyrażając ogólną aprobatę dla jego intencji, sformułowała zastrzeżenie o mniej więcej takiej treści: znów jakiś mężczyzna chce mi mówić, kim powinnam albo nie powinnam być, aby czuć się wolna. Myślę, że ta uwaga dotyka tego, co w myśli feministycznej zostało już dawno wyrażone w haśle „prywatne jest polityczne”. Otóż znowu mężczyzna, niezależnie od jego emancypacyjnie słusznych intencji, decyduje o tym, jak kobiety powinny bądź nie powinny wyzwalać się z męskiej dominacji, sam ciesząc się uprzywilejowaniem, jakie oferuje mu patriarchat. Generalnie zgadzając się z takim zarzutem, postanowiłem obrócić kierunek refleksji ku sobie, by zapytać o to, jak ja sam mogę przyczynić się do zakwestionowania patriarchalnego porządku i przywileju, jaki w jego ramach jako mężczyzna posiadam. Stąd właśnie osobisty ton, na który pozwalam sobie w tym tekście. Myślę bowiem, że jako mężczyzna sympatyzujący z ruchem na rzecz emancypacji kobiet nie powinienem uchylać się od refleksji, jak sam mogę przyczynić się do urzeczywistnienia jego celów. Stąd pytanie, z którym zamierzam się skonfrontować, powinno teraz brzmieć następująco: jak nie być silnym mężczyzną, by zakwestionować zasadę patriarchalnej dominacji, a przy tym wygrać lepszy świat dla siebie i innych?
Wbrew pozorom to pytanie nie jest jedynie moim osobistym wyzwaniem. Mierzą się z nim bowiem dzisiaj miliony mężczyzn na całym świecie, wszędzie tam, gdzie sama rzeczywistość społeczna podważa zasady ich dominacji. Zjawisko, które mam na myśli, określone tu zostanie mianem problematycznej męskości. Określenie to pozwoli uniknąć niepotrzebnego bagażu asocjacji, do tego o konserwatywnej proweniencji, jakie niesie ze sobą pojęcie „kryzysu męskości”. To ostatnie oznacza zazwyczaj krytykę trendów modernizacyjnych za to, że w ich wyniku mężczyźni zostają pozbawieni surowych tradycyjnych wzorców, co w efekcie czyni z nich bezradnych i beztroskich chłopców, którzy nie są w stanie podjąć się odpowiedzialnej roli głowy rodziny. Mówiąc o problematycznej męskości, mam na myśli wszystkie te okoliczności i uwarunkowania charakterystyczne dla późnej nowoczesności, które kwestionują społeczne podstawy uprzywilejowania mężczyzn, problematyzując ich zdolność do sprostania normatywnym wymogom silnej męskości. Jeśli bowiem w czasach twardego patriarchatu wymagano od mężczyzn zazwyczaj jedynie wykazania się w roli silnego mężczyzny, co zresztą nie było łatwe i wiązało się z określonymi kosztami, to współcześnie dostęp do tej roli stał się znacząco utrudniony. Źródłem tych trudności są w przeważającej mierze procesy ekonomiczne ostatnich kilku dziesięcioleci, które z grubsza przebiegają w dwóch kierunkach. Z jednej strony, dzięki masowemu włączeniu się w zasoby siły roboczej kobiety zyskują samodzielność finansową, a przez to zdolność społecznego samostanowienia. Z drugiej strony, takie procesy jak dezindustrializacja, przyczyniająca się do zmniejszenia liczby wysokiej jakości miejsc pracy w zmaskulinizowanym niegdyś przemyśle, prowadzą do osłabienia pozycji ekonomicznej mężczyzn. Choć nie oznaczają one rewolucyjnej transformacji układu sił między płciami, skutkują tym, że kobiety coraz skuteczniej osiągają pozycję i możliwości porównywalne z dostępnymi mężczyznom, a nawet ich przewyższają i to w domenach do tej pory całkowicie zmaskulinizowanych. Tak więc problematyczna męskość wiąże się nie tylko z tym, że ekonomiczne osłabienie mężczyzn utrudnia im osiągnięcie statusu silnego mężczyzny, ale również z tym, że w wyniku materialnego wzmocnienia dzisiejsze kobiety mogą z nimi o ów status równoprawnie konkurować. Kobietom więc coraz łatwiej wchodzić w rolę silnych mężczyzn, a tym samym skutecznie ich z tych ról wypierać.
Zaznaczę jednak, że społeczna problematyzacja męskości nie otwiera z konieczności drogi rozwijającej się zgodnie z logiką pytania, jak nie być silnym mężczyzną, i prowadzącej do odpowiedzi na nie. Jest ona jednak okazją, pretekstem i możliwością, aby spotkać się z nim i podjąć wyzwanie, jakie się z niego wyłania. Dlatego stanie się ona dla mnie punktem wyjścia. Przypatrzmy się zatem mężczyznom, którzy podobnie jak i piszący te słowa zmagają się z doświadczeniem problematycznej męskości. Tym razem również odwołam się do przykładów filmowych. Wychodzę bowiem z założenia, że współczesne kino stanowi bardzo wdzięczny przedmiot analizy. Można je z powodzeniem traktować jako tekst kulturowy, w którym obiektywizują się istotne zjawiska i trendy zmian społecznych. Aspekt artystyczny, intencje twórców czy nowatorstwo środków wyrazu mają tu znaczenie drugorzędne. Podstawowe wydaje się to, że obraz filmowy niczym w soczewce skupia specyfikę czasów, w których przyszło nam żyć.
Zacznę od filmu Narodziny gwiazdy z Lady Gagą i Bradleyem Cooperem w rolach głównych, wyreżyserowanym przez tego ostatniego i granym w grudniu 2018 roku w polskich kinach. Ta pozornie banalna love story okazuje się z perspektywy genderowej ciekawą opowieścią o tym, jak problematyczna męskość odciska się na kondycji dzisiejszych związków w świecie heteroseksualnej większości. Film opowiada o romansie podupadającego rockmana Jacksona Maina oraz młodej utalentowanej wokalnie Ally, dorabiającej w hotelu i próbującej swoich sił w lokalnym klubie gejowskim. Jacksona poznajemy jako człowieka zmęczonego życiem i karierą sceniczną, ale przede wszystkim nieradzącego sobie z cieniem minionej świetności. Z kolei Ali zdaje się jego przeciwieństwem: jest skromna i niepewna, za to emanuje świeżością i energią, których zblazowanemu artyście już brakuje. Oczarowany wschodzącym talentem, przeczuwając muzyczny potencjał nowopoznanej dziewczyny, Jackson angażuje się w rozkręcenie jej kariery. Z czasem Ally działa niezależnie: nagrywa debiutancki album, gra koncerty, zdobywając przy tym niebywałą popularność i rzesze fanów. Równolegle rozwija się ich związek. Te dwie krzywe – życia zawodowego i intymnego – wchodzą prędko na kurs kolizyjny. Jackson początkowo odzyskuje radość życia, z czasem jednak konsekwentnie blaknie w świetle sukcesów partnerki i odsuwa się w jej cień. Dodatkowo nie może pogodzić się z faktem, że ta tworzy swoją artystyczną tożsamość niezgodnie z jego preferencjami i gustem muzycznym. Ally, zamiast stać się jego muzą i natchnieniem, zamiast upatrywać w nim swojego mentora, jak to niegdyś bywało, konsekwentnie podąża własną drogą, wypływając na szerokie wody show biznesu. Przy tym nie przystaje do modernistycznego wyobrażenia femme fatale. Darzy Jacksona gorącym uczuciem i angażuje się w związek z nim, ale nie wypełnia on bez reszty jej życia. Wspierając swojego upadającego partnera, nie rezygnuje z obranej drogi i celów zawodowych. Zresztą on tego nie oczekuje, zdaje sobie bowiem sprawę, że tworzą relację partnerską, nie zaś miłosny duet mistrza i jego muzy. Tyle, że nie wymagając ofiary i poświęcenia ze strony Ally, nie robi też nic, by dać sobie pomóc. Nie komunikuje problemu, nie sygnalizuje trudności, nie zwraca się o pomoc do kobiety. Nazbyt przyswoił sobie rolę silnego mężczyzny, by przekraczając jej ramy wejść na jakąś inną drogę prowadzącą do siebie samego i innego wzoru relacji ze swoją partnerką. Nie pozostaje mu zatem nic innego, jak stoczyć się w ślepą uliczkę samodestrukcji.
Syndromem kryzysu, w którym miota się męski bohater filmu, jest pijaństwo. Jackson igra z piciem, zanim jeszcze poznaje Ally, ale wraz z rozwojem ich romansu jego problem nasila się. Picie to jednak co innego niż alkoholizm. Ten ostatni to jednostka chorobowa, uzależnienie podlegające leczeniu. Z kolei męskie picie, nadużywanie alkoholu i pijaństwo to dość powszechna praktyka kulturowa, za pośrednictwem której mężczyźni reagują na sytuacje kryzysowe. Zaryzykowałbym tezę, że picie to nieformalnie usankcjonowany, a może nawet wymagany od mężczyzn w ramach patriarchatu sposób radzenia sobie, a de facto nieradzenia z rolą silnego mężczyzny w warunkach, które efektywnie paraliżują zdolność do wywiązywania się z jej normatywnych standardów. W tym sensie pijaństwo jest spektaklem problematycznej męskości, spektaklem, który niekoniecznie wymaga publiczności. Jest jednak pewną formą inscenizacji wytwarzaną przez pijącego, przede wszystkim wobec siebie samego, inscenizacji męskości, która ma na celu podtrzymanie pozoru bycia silnym mężczyzną. Męskie picie w pokrętny sposób wydaje się być tym, czym we wczesnych dwudziestowiecznych teoriach psychiatrycznych była figura kobiecej histerii. Zestawienie tych dwóch form kulturowych to przykład tego, jak dominujący reżim genderowy jest w stanie nierówno wyceniać wartość porównywalnych zachowań i postaw, tyle że przejawianych przez jednostki o nierównym statusie. Jeśli to, co nazywano „histerią”, a co w gruncie rzeczy było pewną formą ekspresji, traktowano jako dewiację, męskie picie dopiero jakiś czas temu zostało potraktowane jako zaburzenie i to w tym zakresie, w jakim kwalifikowane jest jako alkoholizm. Ale jeśli rozumieć je w kategoriach praktyki kulturowej, stanowi nic innego jak histeryczny spektakl męskości, któremu w ramach wciąż żywych, nieoficjalnych standardów ocennych przypisana jest społeczna aprobata i uznanie. Ta histeryczna w swej formie i funkcji praktyka upijania się i popijania pozwala mężczyznom żyć w złudnym przekonaniu, że to, co robią, stanowi ekwiwalent oczekiwań społecznych przypisanych roli silnego mężczyzny. Jeśli jednak kobieca „histeria” stanowiła dopuszczalną w ramach patriarchatu formę ekspresji frustracji i niespełnienia, to picie, pełniąc analogiczną funkcję, działa w zgoła inny sposób. Zamiast ułatwiać mężczyznom uzewnętrznianie niezadowolenia, nawet w tak dysfunkcjonalnej formie, stanowi sposób, w jaki ci unikają konfrontowania się z problemem. Picie oznacza bowiem odcięcie się od emocji, frustracji i zawodu, które towarzyszą mężczyznom doświadczającym trudności w sprostaniu wymogom silnej męskości. Stanowi sposób zaprzeczenia słabości, a nawet przyznania się do nich. Innymi słowy jest skutecznym wybiegiem pozwalającym uniknąć spotkania z wyzwaniem, które niesie ze sobą pytanie: jak nie być silnym mężczyzną? Dla naszego bohatera pytanie to przyjmuje postać konkretnego problemu: jak zejść ze sceny? Jak opuścić miejsce oświetlone światłami reflektorów? Jak pogodzić się z faktem, że nie jest się wyjątkowym, i to nie tylko na scenie, ale i w życiu osobistym? Trudność, której doświadcza Jackson, i która prowadzi go do tragicznego końca, jest, jak wolno przypuszczać, problemem rosnącej liczby mężczyzn w czasach, w których kobiety coraz częściej odnoszą sukcesy i zaczynają im dorównywać, a nawet ich przewyższać. Jak rozstać się z patriarchalnym samoobrazowaniem, zgodnie z którym mężczyźni są wyjątkowi, a ich potrzeby i interesy pierwszoplanowe i niepowtarzalne? Jak w życiu zawodowym i osobistym tworzyć relacje bez podziału na centrum i otoczenie czy scenę (to, co publiczne dla mężczyzn) i kulisy (to, co prywatne dla kobiet)?
Innym niż picie sposobem (nie)radzenia sobie z problematyczną męskością jest przemoc. Jeśli spektakularne nadużywanie alkoholu kieruje ruch destrukcji do wnętrza podmiotu, to agresja fizyczna oznacza uzewnętrznienie go i osadzenie w relacjach społecznych. Dobrą egzemplifikacją takiej przemocowej strategii zachowania pozorów samoobrazownia patriarchalnej podmiotowości w sytuacji jej niesprzyjającej jest węgierski film w reżyserii Krysztiny Gody z 2015 roku pod znamiennym tytułem Honor i siła. Podejmując się wyjaśnienia fenomenu popularności prawicowego ekstremizmu w swoim kraju, Goda opowiada historię młodych mężczyzn z klasy robotniczej, żyjących w prowincjonalnym miasteczku boleśnie dotkniętym procesami ekonomicznej transformacji. Nie mając pracy ani stałego źródła dochodów, a zatem będąc pozbawionymi podstawowego środka wywiązywania się z roli silnego mężczyzny, podejmują się oni powszechnej w ich środowisku działalności przestępczej. Włamują się do małych sklepów w okolicy, handlują narkotykami, a nawet demontują stare pomniki z brązu, by sprzedać je na złom. W trakcie jednej ze takich złodziejskich eskapad zostają pojmani przez patrol policji i osadzeni w areszcie. Zupełnie nieoczekiwanie z opałów wybawia ich tajemniczy oficer Jonas, który okazuje się niedawno przybyłym do miasteczka i nowo mianowanym komendantem policji. Ten prężny i charyzmatyczny mężczyzna proponuje im zamiast kary wstąpienie do nieformalnej i zdyscyplinowanej grupy działającej pod jego przywództwem. Jej celem ma być zaprowadzenie porządku i prawa w ogarniętej chaosem mieścinie. Z czasem powiększa się ona o nowych członków (rekrutowanych wyłącznie z rdzennie węgierskich męskich mieszkańców) i odnosi kolejne sukcesy w walce z bezprawiem, konsekwentnie przeobrażając się przy tym w paramilitarne ugrupowanie, przypominające w swojej estetyce, symbolice i metodach działania neonazistowskie bojówki. Skojarzenia z Jobbikiem albo polskim ruchem radykalno-narodowym czy innymi tego typu formacjami rosnącymi w siłę w całej Europie na fali antyimigranckiej retoryki są jak najbardziej uprawnione. W filmie politycznym frontem aktywności młodocianych bojówkarzy staje się nękanie zamieszkującej północną dzielnicę mniejszości romskiej, która, choć jeszcze do niedawna uznawana za integralną część małomiasteczkowej społeczności, teraz okazuje się wrogiem publicznym numer jeden. Bojówkarze, pod hasłem zwalczania przestępczości, posuwają się do coraz bardziej brutalnych aktów przemocy wobec swoich niegdysiejszych kolegów ze szkolnej ławki.
Przyglądając się tej przemianie wykolejonych i niepewnych swojej męskości wyrostków w dumnych i samozwańczych stróżów prawa, trzeba zwrócić uwagę na kontekst genderowy. Będąc wcześniej przedmiotem drwin ze strony koleżanek, teraz stają się w ich oczach godnymi pożądania i atencji. Jeden z głównych bohaterów, członek grupy Janosa, niejako w akcie odwetu, a de facto w celu restytucji i wykazania swojej męskości, dopuszcza się brutalnego gwałtu na barmance, która wyrzuciła go z klubu za nieopłacone drinki, a wcześniej odrzucała jego zaloty. To nie jedyny przejaw fallicznej przemocy, jaki dostrzegamy w filmie. Innym, nie mniej symbolicznie czytelnym, jest ostentacyjne sikanie, które pojawia się w kilku scenach. Mocz oddaje się tak na miejsca, jak i osoby, które w ten sposób piętnuje się i poniża, dając tym samym wyraz swojej wyższości i dominacji. Jednak ważniejszym elementem genderowego tła fabuły jest porządek władzy. Burmistrzem miasteczka jest kobieta, co stanowi dość wyraźny przejaw współczesnego trendu równouprawnienia. Symbolizuje ona feminizację instancji kontroli społecznej, która na mocy patriarchalnej tradycji miała być wyłączną domeną mężczyzn. To właśnie odbicie jej z kobiecych rąk i remaskulinizacja okazują się ukrytą intencją działań Janosa. Powołana przez niego formacja staje się strukturą, dzięki której zdobywa on poparcie, organizuje swoją kampanię i ostatecznie pokonuje w wyborach municypalnych dotychczasową burmistrz. Nie waha się przy tym sięgać po kłamstwo i brutalne manipulacje. Osiągając swoje cele, symbolicznie przywraca naturalny porządek i zawraca falę równouprawnienia, kwestionującą status męskiej dominacji, jak i sam trzon męskiej tożsamości.
Film Krysztiny Gody, choć zbudowany za pomocą popularnych i niewyszukanych środków wyrazu, ukazuje bardzo czytelnie dwa ważne aspekty omawianego zagadnienia. Po pierwsze, przemoc, szczególnie dla przedstawicieli klas ludowych, jest kołem ratunkowym oferowanym przez patriarchat mężczyznom nieradzącym sobie z doświadczeniem problematycznej męskości; przywraca im poczucie sprawczości i podtrzymuje w świadomości pozór silnej męskości. Po drugie, przemoc staje się bardziej skuteczna, gdy przybiera postać politycznie zorganizowanej podmiotowości. Innymi słowy, fenomen popularności ruchów radykalnej prawicy stanowi nie tylko zjawisko polityczne i ekonomiczne, ale również w nie mniejszym stopniu genderowe. Ekspansja ruchów radykalno-narodowych tak dziś, jak i w latach 30. XX wieku w Europie karmi się politycznie podsycaną frustracją pozyskiwaną z problematycznej męskości.
Przywołane powyżej ilustracje filmowe mogą rozczarować czytelnika, który mógł się spodziewać, iż przybliżą go one do odpowiedzi na pytanie: jak nie być silnym mężczyzną? Jednak ich wiarygodność nie powinna budzić wątpliwości, jeśli zgodzimy się co do tego, że najczęstszym sposobem, w jaki mężczyźni reagują na doświadczenie problematycznej męskości, jest wręcz kompulsywne unikanie konfrontacji z tym pytaniem. Omówione filmy pokazują, że unikanie to przyjmuje postać strategii wybieranych niekoniecznie świadomie i intencjonalnie, do tego nieoficjalnie usankcjonowanych, za to całkiem skutecznie wytwarzających i podtrzymujących pozór wywiązywania się z roli silnego mężczyzny. Chcąc bliżej się im przyjrzeć, wskazałem na picie i przemoc, choć na pewno takich przykładów dałoby się znaleźć i omówić więcej. Charakteryzuje je pewnego rodzaju teatralizacja, przesada, nadwyżka formy wyrazu. Przyjmują postać spektaklu, są bowiem sposobami inscenizacji męskości, które mają ją wykazać, potwierdzić czy udowodnić. Dzięki nim mężczyźni mogą z uporem godnym lepszej sprawy skutecznie trzymać się fikcji, że nie można nie być silnym mężczyzną. To zaś oznacza kompulsywne zaprzeczanie i negowanie możliwości przyznania się do słabości, przede wszystkim przed samym sobą.
Credo silnej męskości to uparte mantrowanie: „dam radę”. Taką właśnie frazę raz za razem powtarza Frank Semyon, jeden z głównych bohaterów drugiego sezonu serialu True Detective, kiedy w jednej z finałowych scen śmiertelnie postrzelony i broczący krwią snuje się samotnie po pustyni, starając się rozpaczliwie dotrzeć do upragnionego celu. Majacząc i halucynując, upadając raz po raz, bagatelizując doznane rany oraz przeszywający ból, kuśtyka uparcie do przodu i mantruje: „dam radę…dam radę…dam radę”, nie chcąc w żadnym razie przyznać się do porażki. Trudno wskazać w tradycji filmowej bardziej wymowny obraz tego tyleż heroicznego, co zupełnie bezsensownego spektaklu męskości, która tak tragikomicznie zaprzeczałaby wszystkiemu, co czyni ją niemożliwą. Ta beznadziejna podróż Franka Semyona do ostatecznego kresu własnych możliwości, przypominająca równie bezsensowną i katastrofalną w skutkach wyprawę Lope de Aquirre w poszukiwaniu legendarnego El Dorado w filmie Herzoga Aquirre, gniew boży, jest w gruncie rzeczy teatralnym gestem, którego ukryte znacznie polega na kompulsywnym zaprzeczeniu potrzebie zwrócenia się o pomoc do kobiety. Jest to chyba jeden z najbardziej przemożnych lęków nękających silnego mężczyznę w czasach problematycznej męskości: przyznać się przed kobietą do słabości i zwrócić się do niej o pomoc, akceptując fakt, że zostanie ona udzielona nie tyle przez ofiarną sanitariuszkę czy troskliwą pielęgniarkę, co na przykład przez wymagającą terapeutkę. Ten lęk skutecznie blokuje współczesnych mężczyzn i uniemożliwia im zadania pytania, jak nie być silnymi.
Czy jednak pokonanie tej przeszkody oznacza po prostu zaakceptowanie bezsilności rozumianej jako prosta negacja siły w jej rdzennie patriarchalnym znaczeniu? Czy pytanie, jak nie być silnym mężczyzną, prowadzi do afirmacji bezradności, inercji, dezercji, bierności, rezygnacji czy kapitulacji? W żadnym wypadku! Wyjściem z tej patowej sytuacji jest droga przekraczająca patriarchalne przeciwieństwo między siłą a bezsilnością, wiodąca w stronę etyki empatii i dzielenia się, kultury powszechnej zależności i współodpowiedzialności, poczucia społecznego uznania czerpanego nie z wysokiej pozycji w hierarchii statusu i podporządkowania słabszych, ale uczestnictwa w poziomych sieciach wzajemności, partnerstwa, wymiany i solidarności. Problematyczna męskość jest miejscem rozwidlenia dróg. Jeśli będzie traktowana przez mężczyzn w kategoriach ubytku i deficytu męskości, rozwinie się zgodnie z trajektorią opisaną na przykładzie przywołanych filmów. Dziś taki kierunek reprezentuje chociażby Ameryka Donalda Trumpa. Jeśli jednak nauczą się oni dostrzegać w problematycznej męskości perspektywę nowych korzyści i możliwości czerpanych z partnerstwa oraz równości, stanie się ona dla nich okazją do poszerzenia granic męskości i zredefiniowania jej znaczenia. Wbrew pozorom alternatywa, o której tu mowa, nie jest kwestią odległej przyszłości. W gruncie rzeczy bowiem współczesne społeczeństwa dzielą się wewnętrznie według tych dwóch wyżej wskazanych trajektorii.
Co jednak można uznać za korzyść płynącą z przemyślenia tego, dlaczego mielibyśmy – wszyscy, nie tylko mężczyźni – nie być silni? Może nią być powszechne prawo do słabości. Bo słabość to coś innego niż bezsilność. Obejmuje ona możliwość niewykorzystania szans, zawieszenia udziału w grze, poluzowania dyscypliny, zwolnienia tempa, odmowy i niepowodzenia. To prawo do błądzenia, do drugiej szansy, do niedyspozycji, do nie bycia nieustanie pospiesznym, do niesprostania wyzwaniom, do odpoczynku, do przerwy albo po prostu do bezpieczeństwa. Wiele wskazuje na to, że instytucjonalną formą konkretyzacji prawa do słabości jest idea Bezwarunkowego Dochodu Podstawowego. W każdym razie angażując się w polityczną walkę o kształt społeczeństwa przyszłości, zawsze warto zapytać, czy naprawdę chcemy żyć w świecie stworzonym na miarę silnych, na miarę ich potrzeb i ambicji. Czy też może pragniemy, aby dopuszczał on i obejmował szersze spektrum naszych możliwości, włączając w nie to, co w nas teraz czy później, trwale bądź okresowo słabe, sypkie, ułomne i kruche.
Tekst pochodzi z najnowszego 118. numeru kwartalnika "Bez Dogmatu".
Źródło obrazka: Wikimedia Commons