Tylko że, głupia sprawa, dyskusja o słowach Tokarczuk bynajmniej nie jest dyskusją o literaturze. Wbrew pozorom nie padają niemal żadne argumenty z zakresu literaturoznawstwa. A nie padają, bo, poza garstką uczestników awanturki, reszta ich po prostu nie zna. Rzecz jasna znać zupełnie nie musi, żaden to defekt. Ale gdyby znała, to dyskusja rzeczywiście byłaby o recepcji dzieła literackiego i komunikacji na linii autor czytelnik. Siłą rzeczy taka dyskusja byłaby jednak dyskusja na polu szeroko rozumianej sztuki. Tymczasem o sztuce w Polsce się nie rozmawia się w ogóle. Także o sztuce literackiej.
I będzie rozmawiało się coraz mniej, albowiem krytyka literacka zamiera. A zamiera dlatego, że tzw. czytelnicy niemal w ogóle nie czytają. Nie, nie piszę o tych, co nie czytają z definicji. Piszę o tych, co deklarują, że czytają, ale tak naprawdę nie czytają niemal w ogóle. Piszę o tych, którzy książki niemal hurtem kupują. Tymczasem, gdy przychodzi co do czego, to jednak wybierają serial, mecz albo awanturę w internecie. To oczywiście nic złego. Każdy powinien spędzać wolny czas na tym, co sprawia mu przyjemność. Ale książka w porównaniu z naprawdę dobrym serialem nieprzypadkowo przegrywa. Stosunek włożonego czasu i wysiłku w lekturę do stopnia osiąganej przyjemności jest co do zasady gorszy niż analogiczny w przypadku kina, jazdy na rowerze czy pyskówki w internecie. Czytelnicy kupują więc masę książek, potem je odkładają na półkę i włączają serial, a na koniec kłócą się z innymi jako to Polska nie czyta. I w ten sposób kurczy się nisza dla krytyki literackiej dodatkowo wypychanej przez skomercjalizowany biznes insta-recenzencki.
Skoro więc awantura w sprawie słów Tokarczuk nie jest dyskusją o literaturze, to o czym jest? Otóż jest to dyskusja o elitaryzmie. Dlatego tak ochoczo wskoczyli w nią wszyscy. Elitaryzm czy klasizm to są najbardziej gorące tematy ostatnich lat, a słowa Olgi Tokarczuk wpisują się w nią doskonale. Co ciekawe spór idzie nieco po innej linii niż pozostałe spory polityczno-ideologiczne w Polsce. Oto bowiem w przypadku antyelitaryzmu Lewica wydaje się iść ręką w rękę z prawicą. Oto jedni i drudzy ganią noblistkę za to, jak się ma elitarnie wywyższać.
To jednak podobieństwo pozorne. Lewica gani elitaryzm i elitarystów, gdyż samo pojęcie elity jest dla niej co najmniej podejrzane. Ustawia świat w kontrze między uprzywilejowany elitami i nieuprzywilejowaną resztą i staje po stronie tych drugich. Skupia się na ograniczaniu przywilejów w imię równości i sprawiedliwości. Dlatego retoryka elitarystyczna Tokarczuk tak ją drażni. Tymczasem prawica odwrotnie. Elitaryzm uważa za coś pozytywnego, hierarchia jest naturalnym porządkiem rzeczy a ograniczenie przywilejów niebezpieczną utopią. Dlaczego więc prawica tak łatwo dołącza do lewicy w tym sporze? Po pierwsze, dlatego że wedle prawicy obecne lewicowo liberalne elity, do których zalicza każdego noblistę literackiego, lewackiego Nobla, nie są prawdziwymi elitami. Są uzurpatorami, są wyniesionymi na piedestał barbarzyńcami. Po drugie prawica używa antyelitarystycznego języka, bo to się opłaca. Zeitgeist jest teraz antyelitarny, na tym się wygrywa wybory, więc nie zaszkodzi poudawać oburzenia na tekst Tokarczuk, ale już nie na profesora Andrzeja Nowaka, który wydał książkę „Historia nie dla idiotów”. W końcu jest on prawdziwą elitą, prawda?
Tekst pochodzi ze strony internetowej dziennika Trybuna.
fot. Harald Krichel, Wikimedia Commons