Patrycja Wieczorkiewicz: Istnieją formy dyskryminacji mężczyzn ze względu na płeć
[2024-02-27 08:49:13]
Płeć nie jest ani jedynym, ani najważniejszym źródłem dyskryminacji, opresji, wyzysku. Ale czy może nim być – przynajmniej w niektórych przypadkach – płeć męska? Nie twierdzę, że Lewica może „przejąć” wszystkich młodych konfederatów – ale z pewnością mogłaby ograniczyć liczbę tych, którzy w innym wypadku wpadną w jej sidła. Nie mam wątpliwości, że żyjemy w systemie patriarchalnym, w którym mężczyznom przypada znacznie większy udział we władzy niż kobietom. Posiadają też przytłaczającą większość zasobów (od tych naturalnych po finansowe) oraz środków produkcji. To mężczyźni dokonują zdecydowanej większości aktów przemocy fizycznej i seksualnej oraz wszystkich poważnych przestępstw, a także tych najbardziej powszechnych, jak kradzieże, włamania, rozboje. Jednak wbrew temu, co twierdzi w swoim ostatnim tekście Piotr Wójcik, nie oznacza, że nie istnieją formy dyskryminacji mężczyzn ze względu na płeć. Owszem, istnieją. Ba, niektóre są zapisane w prawie, również polskim. To z kolei nie oznacza, że kobiety są płcią uprzywilejowaną, a patriarchat nie istnieje, jak przekonują różnej maści antyfeminiści (choć jest on przede wszystkim władzą patriarchów, czyli „ojców” – wąskiej grupy mężczyzn nad całą resztą, również nad innymi mężczyznami). Jako feministka, której niejednokrotnie zdarzyło się ganić lewicę za ignorowanie problemów, z jakimi w późnym patriarchacie mierzą się również mężczyźni, czuję się wywołana do tablicy pytaniem, które Piotrek postawił w tytule swojego felietonu, a więc „czy Lewica powinna walczyć z »dyskryminacją mężczyzn«?”. Nie to, że zupełnie się z nim nie zgadzam, jednak odpowiedź, jakiej udzielił, uważam za daleko idące uproszczenie. Więcej intersekcjonalnego feminizmu poproszę „Mężczyźni w Polsce bywają dyskryminowani z przeróżnych powodów, ale akurat nie ze względu na płeć. Dla dyskryminowanych z uwagi na inne czynniki lewica ma ofertę” – pisze mój redakcyjny kolega. Drugie zdanie jest w pełni prawdziwe, pierwsze nie do końca (twierdzenie, że mężczyźni nawet nie „bywają” dyskryminowani ze względu na płeć, jest zwyczajnie fałszywe). Owszem, Lewica ma bogatą ofertę dla mężczyzn – jako pracowników i bezrobotnych, związkowców, mieszkańców wsi, studentów, jako dorosłych, którzy chcieliby, ale nie mogą wyprowadzić się od rodziców, jako osób z niepełnosprawnościami czy LGBT+. Programy aktywizacji zawodowej, budowa tanich mieszkań na wynajem, dofinansowanie i podniesienie standardów publicznej ochrony zdrowia oraz dostępu do wysokiej jakości edukacji, walka z wykluczeniem komunikacyjnym, śmieciowym zatrudnieniem czy dyskryminacją ze względu na orientację seksualną – to propozycje kierowane do osób wykluczonych, bez względu na płeć. Na niektórych, jak zauważa Wójcik, w większym stopniu skorzystaliby mężczyźni (przykładowo stanowią oni większość dorosłych mieszkających z rodzicami, tzw. gniazdowników, czy pracowników z niewykwalifikowanych, najsłabszych grup zawodowych). Płeć jest jednym z wielu obszarów wykluczenia i dyskryminacji – to podstawowe założenie intersekcjonalnego, lewicowego feminizmu. Pozostałe to pochodzenie, klasa oraz związany z nią kapitał społeczny i kulturowy, miejsce zamieszkania, kolor skóry, orientacja seksualna, stopień sprawności, a także wiele innych, pomniejszych. Nakładają się one na siebie, tworząc barwną mozaikę nierówności. W przeciwieństwie do feminizmu liberalnego, skupionego na nierównościach płciowych (a zarazem ignorującego inne, zwłaszcza te klasowe), w perspektywie intersekcjonalnej istnieją mężczyźni, którzy w ogólnym rozrachunku są mniej uprzywilejowani od większości kobiet oraz kobiety uprzywilejowane bardziej niż większość mężczyzn. Płeć nie jest ani jedynym, ani najważniejszym źródłem dyskryminacji, opresji, wyzysku. Ale czy może nim być – przynajmniej w niektórych przypadkach – płeć męska? Dyskryminacja w prawie i w praktyce „Jakie prawa mają mężczyźni, których nie mają kobiety?” – to pytanie, kierowane do aktywistek czy polityczek o feministycznej afiliacji, sprawia mnóstwo frajdy negacjonistom patriarchatu. Wcale mnie to nie dziwi, bo reakcją zazwyczaj jest konsternacja i improwizowane, nieskładne dukanie – ofiarami tego gotowego przepisu na „oranie lewaków” padły m.in. Joanna Scheuring-Wielgus i Anna Maria Żukowska. Jedynym oczywistym przykładem jest legalność męskiej i nielegalność żeńskiej (dobrowolnej) sterylizacji. Restrykcyjne przepisy antyaborcyjne? Cispłciowi mężczyźni również nie mogą legalnie przerwać ciąży. Pal licho, że w nią nie zachodzą – ważne, że pytanie zagięło nieprzygotowaną na nie feministkę. Gender gap? W polskim prawie nie ma przepisu stanowiącego, że kobiety powinny zarabiać mniej. Tymczasem dyskryminacja – nie tylko ze względu na płeć – przebiega na dwóch poziomach: de iure (dotyczy stanowionego prawa) i de facto (obserwujemy ją w rzeczywistości, ale nie legislacji). Przykładem dyskryminacji de iure są restrykcyjne przepisy antyaborcyjne czy nielegalność małżeństw osób tej samej płci, a dyskryminacji de facto – niedoreprezentowanie kobiet w polityce, ograniczone szanse na społeczny awans wśród osób z rodzin o niskim kapitale kulturowym i ekonomicznym, niechęć do wynajmowania mieszkań gejom czy imigrantom. Przykładów dyskryminacji de iure jest dziś mniej i łatwiej je wykazać, dyskryminacja de facto bywa nieoczywista, zakamuflowana. Jest tak powszechna i wielowymiarowa, że czasem trudno ją dostrzec, zwłaszcza gdy to nie my padamy jej ofiarami. Dyskryminacja kobiet jest tak głęboko zakorzeniona w patriarchalnej kulturze, że nie potrzebuje prawnego usankcjonowania, by trwać w najlepsze. Chcąc jej przeciwdziałać, wprowadza się czasem tzw. pozytywną dyskryminację de iure – jak parytety czy kwoty, które zapewniają określony procentowo udział poszczególnych płci w publicznych organach kolektywnych, na listach wyborczych itd. Wbrew twierdzeniom „obrońców praw mężczyzn” tego typu rozwiązania, obowiązujące w wielu krajach, nie dyskryminują przedstawicieli płci męskiej, a jedynie przeciwdziałają istniejącej i niezaprzeczalnej dyskryminacji kobiet. Pytanie o to, jakie prawa mają mężczyźni, których nie mają kobiety, jest więc produktem nieuświadomionej ignorancji bądź świadomej manipulacji. Emerytury i urlopy rodzicielskie Jako sztandarowy przykład mieszania porządków przez zwolenników tezy o systemowym uprzywilejowaniu kobiet Wójcik podaje spór wokół nierównego wieku emerytalnego. Tylko że próbując dowieść swoich racji, sam te porządki miesza. Przeciętny Polak zaczyna pracę zawodową o kilka lat wcześniej niż przeciętna Polka, kończy o pięć lat później, a że umiera o osiem lat wcześniej, to emeryturą cieszy się średnio o ok. 10 lat krócej niż jego rówieśniczka. Dla „obrońców praw mężczyzn” to dowód na ich systemową dyskryminację. Przekonanie to wzmacnia fakt, że mężczyźni w znacznie większej mierze łożą do budżetu, z którego korzystamy wszyscy: w ramach systemu emerytalnego, edukacji publicznej, ochrony zdrowia i tak dalej. „Obrońcy praw mężczyzn” nie zauważają bądź świadomie ignorują kilka niewygodnych dla swojej tezy faktów. Kobiety spędzają średnio dwa razy więcej czasu niż ich partnerzy, wykonując nieodpłatną pracę domową i opiekuńczą (zarówno nad dziećmi, jak i starszymi, niedołężnymi rodzicami). Zawierającym małżeństwo mężczyznom ubywa obowiązków związanych z dbaniem o dom czy przygotowywaniem posiłków, kobietom ich przybywa, nawet jeśli pracują zawodowo w takim samym wymiarze jak ich mężowie. Patriarchalni panowie nie uznają jednak tego rodzaju wysiłków za pracę, a obowiązek wynikający wprost z przynależności do płci żeńskiej. Wójcik dokłada do tego kwestię urlopów rodzicielskich, argumentując, że ojcowie niechętnie korzystają z tego, co już mają, w związku z czym mówienie o ich dyskryminacji przez znacznie krótszy od macierzyńskiego urlop ojcowski jest strzelaniem kulą w płot (ergo: nie ma sensu, by Lewica zajmowała się tą kwestią). A jednak sam ten płot dziurawi – równie dobrze można argumentować, że skoro kobiety nie pchają się do polityki w takim samym stopniu jak mężczyźni, choć prawo nie nakłada na nie ograniczeń w tym zakresie, to nie potrzebujemy nowych rozwiązań przeciwdziałających ich niedoreprezentowaniu. Wiemy jednak, że ograniczenia stawia seksistowska kultura – w której władza i sprawczość utożsamiane są z męskością – zaś kulturę zmieniać można (i trzeba) poprzez prawo. Na przykład wydłużając urlop ojcowski i uniemożliwiając przenoszenie go na drugiego rodzica. Konieczne jest przy tym dążenie do całkowitego wyeliminowania gender gap, tak by różnice w zarobkach nie zmuszały matek do zostawania w domu, a ich partnerów do harówki poza nim, kosztem relacji z własnymi dziećmi. Myślę, że poprzez dostrzeżenie ojców – a nie tylko dawców nasienia zwanych alimenciarzami, o których tyle słyszymy – Lewica jak najbardziej mogłaby zyskać w oczach wielu młodych mężczyzn (czemu Wójcik nie dowierza), choć konieczne byłoby również popracowanie nad narracją, bo mało atrakcyjne opakowanie obniży popyt na każdy produkt. Na razie Lewica nie potrafi sprzedawać facetom nawet tych rozwiązań, które ma już w swojej agendzie, a które jednoznacznie im służą. Wójcik pisze, że ojcowie nie chcą brać urlopów rodzicielskich, bo „zgodnie z płciowym podziałem ról to na kobietach spoczywa niemal cały ciężar rodzicielstwa, przynajmniej w pierwszych latach po porodzie”. Brzmi to jak połajanka wywodząca się z przekonania, że to wyłącznie mężczyźni – wszyscy razem i każdy z osobna – utrzymują patriarchalny, binarny podział na role płciowe. A przecież wszyscy jesteśmy socjalizowani według wzorców, zgodnie z którymi to matka jest tym lepszym rodzicem i lepiej wie, co dla dziecka dobre, zaś ojciec lepiej nadaje się do dostarczania zasobów (co również jest krzywdzące dla wszystkich stron). Wierzą w to także kobiety. Jeśli chcemy rozmontować patriarchat, musimy uznać ich udział w tworzeniu go – głównie poprzez pielęgnowanie seksistowskich stereotypów dotyczących męskości – zamiast ograniczać się do obwiniania za całe zło tego świata „wszechwładnych” facetów. To jest, a przynajmniej powinno być, zadanie dla Lewicy. Nie trzeba od razu tworzyć specjalnych programów, można zacząć np. od kampanii społecznych, utrzymanych nie w tonie oskarżycielskim, a pełnym troski o osoby wszystkich płci, również cispłciowych chłopców i mężczyzn. Kogo dyskryminuje nierówny wiek emerytalny? Według popularnej po stronie progresywnej interpretacji mężczyźni mogą inwestować w swój rozwój zawodowy, więcej zarabiać i płacić wyższe składki (a przez to otrzymywać wyższe emerytury), bo niewdzięczną, niedocenianą robotę wykonują za nich kobiety, których kariery hamuje macierzyństwo i nierówne obciążenie związanymi z nim obowiązkami, skazując je na „wdowie ubóstwo”, co stanowi przykład męskiego przywileju. Zgodnie z drugą wizją, przyjętą przez działaczy „na rzecz praw mężczyzn”, kobiety mogą wykonywać przyjemną, niestresującą pracę związaną z dbaniem o dom i dzieci, bo mężczyźni biorą na swe barki ciężar utrzymania rodziny i sponsorowania wdowich emerytur, co ma świadczyć o uprzywilejowaniu kobiet. W efekcie dyskusja na temat wieku emerytalnego sprowadza się do rywalizacji o to, kto ma gorzej. Osobiście uważam, że w patriarchalnej, kapitalistycznej rzeczywistości wszyscy mamy przejebane i nie sposób wykazać, kto bardziej (jak macie jakieś solidne matematyczne wyliczenia, to chętnie je zobaczę). Lepiej umrzeć o osiem lat wcześniej czy żyć dłużej, ale w biedzie? Awansować w pracy czy mieć więcej czasu na budowanie bliskości ze swoim dzieckiem? Zaharowywać się i ryzykować zdrowie w kopalni albo na rusztowaniu czy być ekonomicznie uzależnioną od stosującego przemoc partnera? Wszystkie te pytania budzą mój sprzeciw i zostawiają z poczuciem niesmaku. To nie jest – a przynajmniej nie powinna być – licytacja na krzywdy. Postulat zrównania wieku emerytalnego dzieli nawet feministki. Zwolenniczki tego rozwiązania przekonują, że obecny stan rzeczy wcale nie jest dla kobiet korzystny: krótszy staż pracy to niższe świadczenie, poza tym pracodawcy mniej chętnie zatrudniają osoby, które zaraz odejdą na emeryturę (Wójcik zauważa, że kobiety 55+ mają o 10 proc. mniejsze szanse na znalezienie nowej pracy niż ich rówieśnicy, ale nie wiedzieć czemu uznaje to za argument na rzecz utrzymania status quo). „Ten przepis jest przecież odpowiedzią na znacznie gorszą pozycję kobiet na rynku pracy” – pisze Piotrek, wtórując tym feministkom, które nierówny wiek emerytalny uważają za równościowe rozwiązanie. Mam z tym twierdzeniem co najmniej podwójny problem. Po pierwsze, motywacją stojącą za wprowadzeniem analogicznych przepisów na całym świecie nie była troska o równouprawnienie, a oczekiwanie, że babcie, zgodnie ze swoim wynikającym z płci przeznaczeniem, poświęcą się opiece nad wnukami, podczas gdy dziadkowie będą wypełniać swój męski obowiązek, dostarczając zasoby. Po drugie, zwyczajnie brak nam dowodów pozwalających uznać, że nierówny wiek emerytalny rzeczywiście zbliża nas do równouprawnienia. Gdyby obowiązki domowe były dzielone po równo, pracodawcy nie dyskryminowali matek i kobiet w wieku reprodukcyjnym, które „w każdej chwili mogą zaciążyć”, gdyby wprowadzić skuteczne rozwiązania wspierające kobiety w powrocie do pracy zawodowej i nadrobieniu zaległości, dzięki czemu miałyby takie same szanse na awans jak mężczyźni (również ci będący ojcami), a zarazem odprowadzałyby równie wysokie składki – nie byłoby miejsca na wątpliwości co do tego, że nierówny wiek emerytalny stanowi jaskrawy przykład dyskryminacji mężczyzn. Obecnie jest to dyskusyjne, choć sama przychylam się do takiej interpretacji – głównie z uwagi na fakt, że wysokość wieku emerytalnego nie jest uzależniona od liczby urodzonych dzieci, wobec czego kobiety, które nie decydują się na macierzyństwo, a nawet małżeństwo, jak ja – a jest nas coraz więcej – na tej akurat płaszczyźnie cieszą się niczym nieuzasadnionym przywilejem. Warto dodać, że jedyną formacją polityczną w Polsce, która ma w swoim programie zrównanie wieku emerytalnego, jest partia Razem. Niestety nijak tego nie akcentuje – co nie dziwi, biorąc pod uwagę, że lewicowa koalicja, której jest częścią, nie chce o tym nawet dyskutować, co wprost wyraziła m.in. Joanna Scheuring-Wielgus. Sami sobie winni? Wójcik ignoruje w swoim tekście krzywdy, jakie patriarchat wyrządza mężczyznom. Nie dostrzega – i dostrzec nie chce – ich też polska Lewica parlamentarna. Ponad 85 proc. ofiar poważnych wypadków przy pracy i ok. 95 proc. tych śmiertelnych to mężczyźni, co wiąże się z faktem, że stanowią większość osób wykonujących najbardziej niebezpieczne zawody? Ziew. Siedmiokrotnie częściej niż kobiety popełniają samobójstwa? Ziew podwójny, a potrójny na wiadomość, że co roku o 20 proc. mniej mężczyzn niż kobiet zdaje maturę, a studia kończy o ok. 70 proc. więcej kobiet (obecnie 52,6 proc. tych w wieku 25–34 lat ma wykształcenie wyższe wobec 32,7 proc. mężczyzn). Mężczyźni rzadziej wyjeżdżają ze wsi i miasteczek do większych ośrodków, co wiąże się z rozmaitymi formami wykluczenia, w tym większą skalą samotności i izolacji (a te „przy okazji” rujnują zdrowie, psychiczne i fizyczne, oraz zwiększają ryzyko przedwczesnej śmierci ze wszelkich możliwych przyczyn). A co z faktem, że mężczyźni stanowią ponad 80 proc. osób w kryzysie bezdomności? Zdaję sobie sprawę, że spośród istniejących formacji politycznych najlepsze odpowiedzi na wszystkie te problemy ma Lewica, jednak odrzucając płeć jako czynnik ryzyka, nie jest w stanie podejść do nich w sposób holistyczny (tudzież intersekcjonalny) i rzeczywiście równościowy. Dlaczego gdy dany problem dotyka w przytłaczającej większości facetów, mielibyśmy – chcąc zachować lewicową spójność i konsekwencję – nie adresować propozycji rozwiązań bezpośrednio do nich? „Dyskryminowanych mężczyzn znajdziemy niemal wyłącznie wśród tych z niższych szczebli społecznej hierarchii” – pisze Wójcik. Jako przykład podaje fakt, że Polacy żyją średnio o osiem lat krócej niż Polki, ale największa różnica występuje między tymi z najniższym poziomem wykształcenia. „Według Eurostatu w 2017 roku żyli oni średnio 67,5 roku, zaś Polki ponad 79 lat. W przypadku osób z wyższym wykształceniem luka ta jest już zdecydowanie mniejsza – wynosi trzy lata (80 lat mężczyźni, 83 lata kobiety)” – czytam dalej. To jak w końcu, płeć ma znaczenie, nie ma czy ma tylko wtedy, gdy działa na niekorzyść kobiet? „Żyjący ekstremalnie krótko najgorzej wykształceni Polacy nie są dyskryminowani z powodu swojej płci, tylko niskiego statusu materialnego czy edukacyjnego” – hę? Gdyby płeć nie była jednym z czynników decydujących o średniej długości życia, różnice między kobietami i mężczyznami z tej samej klasy i o takim samym poziomie wykształcenia byłyby niewielkie (minimalne mogą wynikać z uwarunkowań biologicznych), również na dole społecznej drabiny. Dalej: „Nieuprzywilejowany status zmiksowany ze zwykle bardziej niezdrowym i ryzykownym stylem życia mężczyzn daje takie makabryczne rezultaty” – przekonuje Wójcik. Tu ma rację. Tylko że ten niezdrowy i ryzykowny styl życia wynika wprost z opresyjnych, patriarchalnych wzorców płciowych, które – znów – podtrzymywane są zarówno przez mężczyzn, jak i kobiety (jak matki, nauczycielki, partnerki). Mężczyźni gorzej znoszą porażki i częściej wpadają w uzależnienia w dużej mierze dlatego, że ciąży na nich większa presja sukcesu, z którym męskość wciąż jest utożsamiana. Tak jak z gotowością do podejmowania ryzyka, czego skutkiem olbrzymia skala śmierci na drogach. Rzadziej proszą o pomoc, bo uchodzi to za oznakę słabości, na którą nie mogą sobie pozwolić – jeśli to zrobią, stracą w oczach innych mężczyzn, ale również kobiet. Mają uboższe sieci wsparcia, bo od najmłodszych lat są socjalizowani (znów – również przez dorosłych płci żeńskiej) do rywalizacji i indywidualizmu, a nie współpracy i budowania relacji. Przykłady można mnożyć, a wszystkie one świadczą o istnieniu pewnych form kulturowej dyskryminacji chłopców i mężczyzn (de facto). Nie wyklucza to istnienia zarówno kulturowej, jak i systemowej dyskryminacji kobiet – jest jej rewersem. Dla dobra nas wszystkich Lewica musi spojrzeć na związane z płcią niesprawiedliwości obojgiem oczu, a nie – jak dotąd – tylko jednym. Z tekstu Wójcika przebija też (mało lewicowa) indywidualizacja odpowiedzialności, ale tylko gdy mowa o krzywdach w większym stopniu będących udziałem mężczyzn (sami odpowiadają za własne wybory, podczas gdy te podejmowane przez kobiety ze szkodą dla nich samych wynikają z nierówności systemowych i kulturowych, którym oczywiście winni są wyłącznie faceci). Jeśli więc młody ojciec nie korzysta z urlopu ojcowskiego, to dlatego, że nie chce, widać tak mu wygodnie. Jeśli mężczyzna żyje krócej i wpada w uzależnienia, to robi to w ramach swego wolnego wyboru. Niech przestanie i tyle, problem z głowy, Lewica nie ma obowiązku się tym zajmować. Ale jeśli kobieta przeznacza więcej czasu na pracę domową i opiekuńczą niż jej partner albo zarabia mniej, bo wybrała kiepsko płatną pracę opiekuńczą, to przyczyną jest patriarchalny system i opresyjne wzorce. Urodzeni, by rządzić. Albo zginąć „Wychodzi na to, że jedyna faktyczna forma dyskryminacji mężczyzn to nierówne kryteria kaloryczne w posiłkach regeneracyjnych przysługujących niektórym grupom zawodowym” – podsumowuje Wójcik. Nawet jeśli zapomnimy o wszelkich krzywdzących mężczyzn nierównościach de facto, tezę te należy uznać za nieprawdziwą. Przykład? Nawet w najważniejszym akcie prawnym znajdziemy zapis dyskryminujący mężczyzn – polska konstytucja przewiduje ochronę macierzyństwa i rodzicielstwa, a ojcostwa już nie wyróżnia. Idiotyzmem jest stawianie macierzyństwa ponad ojcostwem i oczekiwanie, że w praktyce równość sama się zaprowadzi. Chcąc skutecznie przeciwdziałać krzywdzącym nas wszystkich stereotypom, lewica powinna się tym zainteresować. Zajrzyjmy do więzienia. „Częściej z kąpieli mogą korzystać kobiety (przynajmniej dwa razy w tygodniu) oraz mężczyźni pracujący fizycznie. W praktyce jednak rzadko zdarza się, aby więźniowie mogli skorzystać z dodatkowego prysznica. Nawet jeśli są zaangażowani w wysiłek sportowy albo prace brudzące” – czytam na portalu Prawo.pl. Sprzeciw wobec takiego stanu rzeczy wyraża m.in. Europejski Komitet do Spraw Zapobiegania Torturom oraz Nieludzkiemu lub Poniżającemu Traktowaniu albo Karaniu. Zatrzymajmy się na chwilę przy systemie penitencjarnym. Wójcik pisze: „Innym przejawem dyskryminacji mężczyzn ma być wysoki odsetek skazańców płci męskiej. Mężczyźni stanowią aż 95 proc. wszystkich więźniów. Nie ma w tym jednak nic dziwnego, skoro 90 proc. przestępstw jest popełnianych przez mężczyzn, a te 5 pkt proc. różnicy to zapewne skutek tego, że kobiety rzadziej popełniają takie, za które grozi bezwzględne więzienie”. Wszystko to prawda i uproszczenie zarazem. Bezsprzecznie to mężczyźni są sprawcami przytłaczającej większości przestępstw, ale statystyki mogą być niedokładnie z uwagi na funkcjonujące stereotypy, które sprawiają, że kobiety z góry wydają się mniej podejrzane, zwłaszcza jeśli chodzi o przestępstwa z użyciem przemocy. Niektóre jej formy są społecznie bardziej akceptowane (jak choćby przyłożenie facetowi z liścia czy obudzenie śpiącego poprzez seks oralny bez wcześniejszej zgody – osobiście rozmawiałam z ofiarami tej formy gwałtów). W przypadku przemocy domowej i seksualnej męskim ofiarom może być trudniej dokonywać zgłoszeń, a nawet rozpoznać, że doświadczyli nadużyć. W dodatku znowu mamy tu do czynienia z ignorowaniem kulturowych czynników, które sprawiają, że to mężczyźni częściej łamią prawo. A zaczyna się już w dzieciństwie: od kastracji emocjonalnej, będącej zarazem dyskryminacją, przez przysposobienie do dominacji i podejmowania (również niepotrzebnego) ryzyka, po akceptowanie, promowanie, a nawet nagradzanie agresywnych zachowań. Jednak najbardziej rażące pominięcie, jakiego dopuścił się Piotrek w swoim tekście, dotyczy służby wojskowej. Pisanie, że jedyną faktyczną formą dyskryminacji mężczyzn są nierówne kryteria kaloryczne w posiłkach regeneracyjnych, wydaje mi się wręcz oburzające wobec faktu, że w 2024 roku w Polsce obowiązkowa kwalifikacja wojskowa obejmuje wszystkich mężczyzn i tylko niektóre grupy kobiet (jak te studiujące kierunki związane z obronnością, więc mówimy tu raczej o dobrowolności). Gdyby to osiemnastoletnie dziewczyny zmuszano do stawienia się i rozebrania do naga przed komisją oceniającą ich fizyczną użyteczność dla państwa, nikt na Lewicy nie miałby wątpliwości, że jest to nie tylko forma dyskryminacji, ale również usankcjonowanej przemocy seksualnej. Ale facet musi być twardy i gotów walczyć za ojczyznę, prawda? Jeśli będzie narzekał, żalił się, jeśli wyzna, że doświadczenie było dla niego traumatyzujące, w oczach większości społeczeństwa przestanie być godzien miana mężczyzny. Wizja wojny na terenie Polski przestała być surrealistyczna. Nawet co bardziej optymistyczni eksperci przyznają, że taki scenariusz może się zrealizować w ciągu najbliższych 10 lat. Co wtedy? To, co w Ukrainie. Kobiety będą mogły wyjechać, mężczyzn rzuci się na pożarcie. Trudno o bardziej rażący przykład dyskryminacji. Niektóre feministki argumentują, że zmuszeni do walki powinni być wyłącznie mężczyźni, bo to oni wywołują wojny. Tyle że przeciętny Polak czy Ukrainiec ponosi za to taką samą odpowiedzialność jak przeciętna Polka czy Ukrainka. Inny niemądry argument brzmi: mężczyźni są płcią systemowo uprzywilejowaną, więc przynajmniej na polu wojennym kobietom powinny przysługiwać pewne ulgi. Niemądry, bo – jak pisałam na początku – płeć jest tylko jednym z wielu przestrzeni dyskryminacji. W razie wybuchu wojny wyjechać do bezpiecznego kraju będzie mogła ciesząca się wszelkimi luksusami Dominika Kulczyk, ale nie Mietek z Podkarpacia, który od osiemnastego roku życia zapierdala w Januszexie, kasy nie starcza mu na wyprowadzkę od starych, a państwu, którego ma przymusowo bronić, nie zawdzięcza niczego poza swoim gównianym losem. A jest to kolejna kwestia, do której parlamentarna Lewica odnosi się wprost: nie będziemy o tym gadać. Nie, bo nie. Będzie trzeba, to zginiecie, chłopaki. Problemem jest zarówno agenda, jak i narracja Lewica, jeśli chce być wiarygodna w przeciwdziałaniu społecznym niesprawiedliwościom, może i powinna wziąć na poważnie krzywdy korelujące z przynależnością do płci męskiej – również dla dobra kobiet. Ignorowanie ich pozwoliło prawicy na zagarnięcie opowieści o patriarchacie – jako systemie, który przeminął, czego dowodem miałyby być problemy w większym stopniu dotykające mężczyzn, nawet jeśli w rzeczywistości świadczą właśnie o jego trwaniu, bo wynikają z archaicznych, seksistowskich modeli. Nie twierdzę, że Lewica może „przejąć” wszystkich młodych konfederatów – ale z pewnością mogłaby ograniczyć liczbę tych, którzy w innym wypadku wpadną w jej sidła. I to nie z cynicznych pobudek, kalkulacji, a ze szczerej woli przeciwdziałania wszelkim nierównościom i zwyczajnej lewicowej empatii. Narodowy program przeciwdziałania samobójstwom, przemocy rówieśniczej (w większym stopniu dotykającej chłopców), samotności, jak też wypadkom przy pracy, do tego finansowane z państwowych funduszy kampanie i programy, które zachęciłyby facetów do większego dbania o swoje zdrowie (psychiczne i fizyczne), propozycje rozwiązań problemu znacznie rzadszego (względem kobiet) podejmowania studiów przez młodych mężczyzn, rozpoczęcie dyskusji o (nie)równości w obronności – wszystko to kwestie, które powinny znajdować się w lewicowej agendzie i być analizowane – a następnie rozwiązywane – z uwzględnieniem perspektywy płci. Mimo wszystko uważam, że główny problem Lewicy, jeśli chodzi o adresowanie problemów mężczyzn, dotyczy nie programu (choć też), ale narracji. Co, jeśli ci, którym gospodarczy liberalizm wcale nie jest na rękę, słuchają skrajnej prawicy dlatego, że ta zwyczajnie i bezpośrednio się do nich zwraca, a z lewej strony słyszą tylko o tym, jacy to są – jako mężczyźni – uprzywilejowani i jak realizując swoją „toksyczną męskość”, opresjonują kobiety? Wcale mnie nie dziwi, że przeciętny Mietek z Januszexu wkurza się, gdy mówi mu to wielkomiejska aktywistka feministyczna czy polityczka, której standardu życia może jedynie pozazdrościć. Kiedyś politycy mówili wyłącznie do mężczyzn, nie zaznaczając tego wprost, bo męskość była – wciąż jest, ale w znacznie mniejszym stopniu – płcią domyślną. Zwracając się do kobiet, co rzadko czynili z troski o ich podmiotowość, płeć należało zaznaczyć, bo kobiecość to „inność”, odstępstwo od normy. To również do pewnego stopnia się utrzymuje, jednak dziś partie progresywne zwracają się do kobiet, akcentując to wyraźnie, co wpływa na postrzeganie swojej przynależności do płci także przez mężczyzn. Jeśli Lewica i liberałowie mówią do kobiet i mniejszości, to kto zauważa mnie jako mężczyznę? – nie wymyślam sobie tych refleksji, po prostu rozmawiam z facetami, również tymi znacznie mniej ode mnie uprzywilejowanymi. Czytam też, co tysiące z nich piszą w sieci i jakie treści do nich przemawiają. Zdaniem Wójcika młodzi mężczyźni wolą Konfederację od Lewicy nie dlatego, że kierują się jakimiś „promęskimi postulatami” tej pierwszej (których zresztą ze świecą szukać, znacznie łatwiej wskazać te antykobiece), a „daleko posuniętym liberalizmem gospodarczym oraz sprzeciwem wobec głównonurtowego konsensusu”. A przecież ten „głównonurtowy konsensus” obejmuje również podstawowe kwestie związane z równością ze względu na płeć. Mało co w takim stopniu zajmuje zdominowane przez młodych mężczyzn przestrzenie w sieci – olbrzymia popularność manosfery i występujących w niej antyfeministycznych narracji nie wzięła się znikąd. Jedni powiedzą, że to reakcja na utratę przywilejów, które patriarchat obiecał mężczyznom, prowadząc do zawiedzionych oczekiwań, poczucia niesprawiedliwości i frustracji. „Tym, którzy przywykli do życia w przywileju, równość jawi się jako opresja” – nie pamiętam, czyje to słowa, ale sporo w nich racji. Inni uznają taką interpretację za niepełną, wskazując, że „patriarchat krzywdzi wszystkich, jednak mężczyzn hojniej wynagradza” (to bell hooks) – i jeśli będziemy ignorować krzywdy, jakie wyrządza mężczyznom (tak, również ze względu na płeć!), nie zachęcimy ich do poparcia feministycznych postulatów, co znacząco utrudni, a nawet uniemożliwi skuteczne rozmontowanie patriarchalnych struktur i opresyjnych wzorców płciowych. Patrycja Wieczorkiewicz - dziennikarka, feministka, redaktorka prowadząca w KrytykaPolityczna.pl. Absolwentka dziennikarstwa na Collegium Civitas i Polskiej Szkoły Reportażu. Współautorka książek „Gwałt polski” (z Mają Staśko) oraz „Przegryw. Mężczyźni w pułapce gniewu i samotności” (z Aleksandrą Herzyk). Tekst polemiki pochodzi ze strony internetowej Krytyki Politycznej. |
- Blog Radosława S. Czarneckiego: Syndrom Pigmaliona i efekt Golema
- Blog Radosława S. Czarneckiego: Mury, militaryzacja, wsobność.
- Blog Radosława S. Czarneckiego: Manichejczycy i hipsterzy
- Pod prąd!: Spowiedź Millera
- Blog Radosława S. Czarneckiego: Wolność wilków oznacza śmierć owiec
- Warszawska Socjalistyczna Grupa Dyskusyjno-Czytelnicza
- Warszawa, Jazdów 5A/4, część na górze
- od 25.10.2024, co tydzień o 17 w piątek
- Fotograf szuka pracy (Krk małopolska)
- Kraków
- Socialists/communists in Krakow?
- Krakow
- Poszukuję
- Partia lewicowa na symulatorze politycznym
- Discord
- Teraz
- Historia Czerwona
- Discord Sejm RP
- Polska
- Teraz
- Szukam książki
- Poszukuję książek
- "PPS dlaczego się nie udało" - kupię!!!
- Lca
21 listopada:
1892 - Na zjeździe w Paryżu postanowiono utworzyć Polską Partię Socjalistyczną.
1918 - Odwołanie delegatów PPS z warszawskiej Rady Delegatów Robotniczych i utworzenie własnej Rady.
1918 - W czasie demonstracji robotniczej w Czeladzi żołnierze otworzyli ogień do manifestantów - 5 osób zabitych.
1918 - Rząd Jędrzeja Moraczewskiego wydał manifest zapowiadający reformę rolną i nacjonalizację niektórych gałęzi przemysłu.
1927 - USA: masakra w Columbine w stanie Kolorado - policja ostrzelała strajkujących górników ogniem karabinów maszynowych.
1936 - Polscy górnicy zadeklarowali jeden dzień pracy dla bezrobotnych, wydobywając na ten cel 9500 ton węgla.
1940 - W Krakowie grupa bojowa GL PPS (WRN) pod dowództwem M. Bomby dokonała aktu dywersji na terenie zakładów "Solvay", paląc 500 wagonów prasowanego siana.
2009 - Duńska Partia Komunistyczna założyła własną organizację młodzieżową Ungkommunisterne.
?