Jarosław Klebaniuk: Do jednej bramki
[2015-04-09 22:27:22]
Waldemar Major Fydrych, a raczej – jak się okazało w ostatniej scenie – ktoś się za niego podający (zabezpieczenie się dramatopisarza przed oskarżeniem o oczernianie?) został przedstawiony na Małej Scenie w sposób bardzo jednostronny – jako zarozumiały, pretensjonalny, interesowny i antypatyczny obleśny typ w sandałach założonych na białe skarpetki. Zarzucono mu, że jako twarz Pomarańczowej Alternatywy, happeningowego ruchu obecnego na ulicach Wrocławia w końcowych latach PRL-u, nie był ani jego twórcą, ani nawet pomysłodawcą krasnoludków. Namalował niezdarny wizerunek pierwszego krasnoludka podobno w drugą rocznicę Porozumień Sierpniowych, będąc pod wpływem pitego „z gwinta” alkoholu. A później „świetnie się bawił”, biegając w czapce krasnoludka po ulicach (po Świdnickiej, głównym deptaku w centrum Wrocławia), rozdając papier toaletowy i podpaski). Po transformacji, jak dowiadujemy się z przebiegu akcji, Major bez powodzenia kandydował w wyborach, po czym wyjechał na emigrację do Francji. Niespełnione ambicje i zwykła chciwość, jak sugeruje dramatopisarz, kazały mu atakować władze miejskie i procesować się z nimi o prawa autorskie do krasnoludków (ponad setka mosiężnych porozstawiana jest w różnych miejscach, stanowiąc atrakcję turystyczną Wrocławia), choć zaproponowało mu 900 tysięcy w ramach ugody. Trudno – przy tak przedstawionych faktach – być po stronie happenera. Na pytanie, czy nie chciałby być celebrytą, obraża się i wychodzi. A przecież stał się sławny po aresztowaniu za „akcję podpaskową” jeszcze za późnej komuny, gdy udzielił kreującego go na bojownika wolności wywiadu. Tak brutalne sparodiowanie postaci, która, nawet jeśli jest egotystyczna, to przecież nie pusta, wydało mi się prostackie. Fetowany bezpośrednio po zmianach ustrojowych, nie osiadł przecież Fydrych na laurach: pisze, działa społecznie, a parę lat temu się doktoryzował. Czy jest to cyniczne odcinanie kuponów, czy też konsekwentne kontynuowanie buntowniczej i nonkonformistycznej linii artystycznej? Marek Kocot, serialowy aktor, rozstrzygnął ten dylemat jednoznacznie – zrealizował napisaną przez siebie (i dla siebie) rolę w sposób mistrzowski. Wprawdzie Eli udało się w stworzonej przez niego postaci znaleźć jakieś dobre strony, ale to był ten, rzadko się zdarzający w teatralnych kontekstach, moment małżeńskiej niezgody. Jednak po krótkiej dyskusji moja żona i w teatrach towarzyszka przyznała mi – co nie zdarza jej się aż tak znowu często – rację. Dramat polega na tym, że Pomarańczyk to artystycznie bardzo dobry spektakl. Kocot stworzył odrażającą postać obleśnego, nadętego pozera tak, jakby całe życie taki właśnie był. Okazał się nieodparcie przekonujący jako fałszywy bojownik o wolność (i demokrację). Niezorientowanego widza za serce mogła chwycić krzywda, jaka spotkała włodarzy Wrocławia z rąk tej kreatury. Sama sobie odebrała ludzką godność przez założenie błazeńskiej czapki (Pomarańczyk, czyli pomarańczowy Stańczyk) i zrobienie z podpasek pagonów. Ruchoma, półprzeźroczysta gródź z niewielkim otworem pozwalała uzyskiwać przestrzenne efekty na małej scenie, a prostokątny stół na kółkach – manipulować dystansem między postaciami. Efekty specjalne w postaci Małego Fiata (milicja nigdy nim nie jeździła, ale w końcu to spektakl z ograniczoną historycznością) czy rozklekotanej maszyny do pisania, takiej z wózkiem i taśmą, a także przywoływanie komisji wojskowej z czołgiem T-34 i BWP (bojowym wozem piechoty) pozwalały poczuć atmosferę tamtych czasów. Scenografia, a także sprawne operowanie światłem pozwalały wydobyć zaskakującą wielość planów i relacji między postaciami. Aleksandra Dytko w Pomarańczyku stworzyła jedną ze swoich wybitniejszych kreacji. Wcielała się sprawnie w wiele ról, często w jednej wypowiedzi lawirując między nimi. Do podstawowych należały: reportera społecznego, a niby to tygodnika o 140-tysięcznym nakładzie, podstępnie kusząca medialną sławą oraz francuskojęzyczna dziennikarka zainteresowana represjami za podpaskowy happening na Dzień Kobiet 1988 roku. Ale też przewodnicząca jednoosobowego kolegium do spraw wykroczeń, świadoma niezręczności swojej społecznej funkcji, niemal budząca litość wobec kpin i prowadzonych w innej konwencji ataków, które przypuszczał na nią Major, zagrana została znakomicie. Lubieżnie prowokujące chodzenie po stole na czworaka miała przećwiczone w innym spektaklu, ale tutaj, między innymi dzięki oryginalnemu kostiumowi, nabrało ono innego znaczenia. Ciekawym pomysłem było angażowanie widowni w przekazywanie sobie papieru toaletowego i używanie go jako rekwizytu, choć same związane z tym – deficytowym ongiś – towarem dowcipy nie zawsze były wysokiego lotu (krasnoludki nielegalnie go produkowały, zaś kobiety siłą woli powstrzymały się od miesiączkowania, by obejść brak podpasek), co mogło tyleż świadczyć o jakości pomarańczowych happeningów, co o stosunku do nich autora dramatu. Konflikt słowny między reporterką a tytułowym bohaterem w pewnym momencie przeszedł w sportową rywalizację, a wreszcie – w fizyczne zwarcie o cechach bójki zapaśniczej. Scena z ping pongiem była jedną z najciekawszych i przywodziła Gombrowiczowski pojedynek na miny. Aluzji literackich, także bardziej oczywistych, było zresztą więcej. Cytaty z Wesela i stawianie własnych Dzienników ponad napisane przez sławnych literatów – to tylko niektóre środki ukazujące pretensjonalność imputowaną Naczelnemu Krasnalowi. „Widziałem wszystko przedstawione – teatr wystawny i ubogi” powiedział, by dosyć brutalnie podsumować tendencje rekwizytorskie we współczesnym teatrze. Gdybym miał wskazać najbardziej satysfakcjonujący artystyczny moment spektaklu, to była nim scena z dwiema aktorkami na drugim planie i aktorem – na pierwszy, w którym mechanicznie i repetytywnie zaradzają one bólowi. To nawiązanie do środków artystycznych wprowadzonych przez Tadeusza Kantora, wprawdzie eksploatowane wielokrotnie na przestrzeni dziesięcioleci, wciąż jest świeże i piękne. Dobrze, że znalazło się na nie miejsce. Sympatyczną sceną spektaklu była także – choć tym razem z powodu treści, a nie formy – ta, w której dwoje protagonistów z dystansem wspominało żałosny swój wkład do tak zwanej „walki z komuną” (sam, wspominając mój żałosny wkład, pamiętam milicjanta grożącego mi palcem: „I ustroju mi tu siłą nie obalać!”). Było w tym coś prawdziwego i przekonującego, gdy bohaterowie skarżyli się, że czuli się gorzej od innych, bo nie internowano ich lub ich ojca. Wielu współczesnych „antykomunistów”, z Kaczyńskim i Balcerowiczem („reżimowymi” naukowcami) na czele, mogłoby, gdyby byli odrobinę mniej zakłamani, mieć tego typu żal do okoliczności. Majora nie poznałem nigdy osobiście. Owszem, najzgrabniejsza dziewczyna z mojego roku go wtedy, w drugiej połowie lat 1980., poznała. Zapadło mi to głęboko, bo – jak rozpowiadały zawistne koleżanki – nie wkładała majtek pod obcisłe dżinsy. Nie jestem już pewien, dlaczego tak postępowała: czy za sprawą deficytu w zakresie którejś z tych części garderoby (niedostępności majtek lub odpowiedniego rozmiaru spodni), czy też z niewymuszonej kokieterii. Pamiętam jedynie, że Majora darzyła wówczas nieskrywaną sympatią, choć zapewne z powodów zgoła innych, niż myśmy go – bardziej zdalnie – lubili. Teatr może jeść władzy z ręki, jednak jeśli robi to mało dyskretnie, to traci na tym jego etos. Przykro mi o tym pisać, bo przecież Aleksandra Dytko i Marek Kocot zasłużyli na najwyższe noty za aktorską klasę, a Współczesny nigdy nie stronił od trudnych tematów i związanego z nimi ryzyka. Czasem jednak przydaje się większy krytycyzm w doborze dramatów do gry, chciałoby się rzec – w doborze bohaterów do wystawienia. Tak świetnie podać taki tekst, to nie tylko rzucić perły przed, lecz wręcz przetoczyć na nich całego wieprza. Pomarańczyk. Reżyseria i muzyka: Tomasz Hynek, scenografia: Maryna Wyszomirska. Według utworu Marka Kocota. Wrocławski Teatr Współczesny im. Edmunda Wiercińskiego. Mała Scena. Premiera: 13 maja 2013 Recenzowane przedstawienie: 27 marca 2015 (Międzynarodowy Dzień Teatru) Recenzja ukazała się także na blogu Autora w serwisie NaTemat.pl. |
- Blog Radosława S. Czarneckiego: Syndrom Pigmaliona i efekt Golema
- Blog Radosława S. Czarneckiego: Mury, militaryzacja, wsobność.
- Blog Radosława S. Czarneckiego: Manichejczycy i hipsterzy
- Pod prąd!: Spowiedź Millera
- Blog Radosława S. Czarneckiego: Wolność wilków oznacza śmierć owiec
- Warszawska Socjalistyczna Grupa Dyskusyjno-Czytelnicza
- Warszawa, Jazdów 5A/4, część na górze
- od 25.10.2024, co tydzień o 17 w piątek
- DEMONSTRACJA: ZATRZYMAĆ IZRAELSKĄ MACHINĘ ŚMIERCI
- Warszawa, Plac Zamkowy
- 5 października (sobota), godz.13.00
- Fotograf szuka pracy (Krk małopolska)
- Kraków
- Socialists/communists in Krakow?
- Krakow
- Poszukuję
- Partia lewicowa na symulatorze politycznym
- Discord
- Teraz
- Historia Czerwona
- Discord Sejm RP
- Polska
- Teraz
- Szukam książki
- Poszukuję książek
1 listopada:
1928 - Początek XXI Kongresu PPS w Dąbrowie Górniczej i Sosnowcu; większość delegatów przeciwko współpracy z PPS dawną Frakcją Rewolucyjną i resztą lewego skrzydła obozu władzy.
1935 - W Jerozolimie urodził się Edward Said, amerykański krytyk i teoretyk literatury. Autor m.in. "Orientalizmu".
1942 - Powstał Patriotyczny Front Lewicy Polskiej.
1945 - Ukazał się pierwszy numer miesięcznika ideologiczno-teoretycznego "Przegląd Socjalistyczny".
1961 - Początek wojny między siłami rządowymi Wietnamu Płd. a Viet Congiem.
1998 - Utworzono Europejski Trybunał Praw Człowieka.
2006 - W Wiedniu założono Międzynarodową Konfederację Związków Zawodowych (ITUC).
?