Nie da się jej ocenić jednoznacznie. Problem nie dotyczy jedynie decyzji kuratorskich – dotyczy samej fotografii i jej obecności we współczesnej kulturze. Chodzi bowiem o medium, które, o zgrozo, nadal bywają po macoszemu traktowane przez naszych historyków sztuki, a którego wszędobylskość i natarczywość może rodzić szczerą nienawiść anihilującą wypowiedzi wartościowe wespół z zalewającymi nas zewsząd fotami, fotkami i fociami… Poza tym w ramach Miesiąca Fotografii nadal widoczna jest dychotomia jakości programu głównego i konkursowego. Wystawy, które prezentuje Bunkier Sztuki, Muzeum Narodowe czy Muzeum Etnograficzne, choć nie zawsze odkrywcze, dają możliwość obcowania z tzw. dziełami, pracami uznanych i namaszczonych chwałą twórców. Z drugiej strony mamy rozrzucone po mieście wystawy młodych, często debiutujących artystów w cyklu ShowOff. Te zwykle reprodukują popularne estetyki i rzadko prezentują pełnokrwiste wypowiedzi artystyczne. Zestawy wybrane są z setek zgłaszanych propozycji, co czyni tę nijakość depresyjną. W młodości przecież siła, odkrywczość, eksperyment, nie słabość, poprawność i nuda! Dlaczego więc konsumowanie kolejnych wystaw (nie tylko!) konkursowych bywa niczym wchłanianie pustych kalorii, które choć są źródłem krótkotrwałych, przyjemnych doznań, magazynują się w pamięci w postaci zbędnych, niezdrowych złogów? Fotografia jest modna. Cywilizacyjne dobrodziejstwa związane z masową produkcją kamer wywołały skutek, o którym śnił m.in. Beuys. Utopijna myśl, że każdy jest artystą, przysposobiona do późnokapitalistycznej rzeczywistości, w której już nie musimy gromadzić dóbr, lecz spełniać się twórczo, stała się ciałem. I koszmarem przeżywanym na jawie. Cierpimy na nadmiar artystów i nadmiar sztuki.
Moda na fotografię i fotografia mody spotkały się w tegorocznej edycji festiwalu, a towarzyszyła im iskierka nadziei, że pokazy nie zostaną zdominowane lajfstajlowo-hipstersko-oldskulowymi estetykami rozerotyzowanego pseudonaturalizmu czy równie sensualnego okołosurrealizmu. Tegoroczny temat domagał się przyjrzenia się modzie oraz fotografii również jako zjawiskom mitotwórczym, wykluczającym, bezlitośnie uprzedmiotawiającym. Paradoksalnie więc dzięki modzie fotografia miała szansę być czymś więcej niż brylującą w świecie sztuki, mającą problem z autorefleksją celebrytką czy alibi dla zblazowanych, tęskniących do sztuki i piękna mas dwudziesto- i trzydziestolatków. Takie były obietnice…
Jak się rzekło, tak się stało. I nie mogło być inaczej, bo otrzymalibyśmy imprezę produkującą kłamliwą wizję świata, czego robić nie należy. Szczególnie fotografii, której zdolności retuszowania, upiększania bądź spotwarzania są powszechnie znane i cenione. Dlatego też obok kolekcji Franza Christiana Gundlacha („Vanity”, Muzeum Narodowe), będącej krótką historią zmienności mód oraz stałości tytułowej próżności i męskiej dominacji, można zobaczyć film o śmiertelnych, dosłownie, skutkach fetyszyzacji pożądania i pożądania fetyszu (w filmie Marcusa Wernera Hed „Czerwone buciki”).W Mocaku Tadeusz Rolke bez oporu mówi o seksualnych podnietach towarzyszących strzelaniu z aparatu do roznegliżowanych kobiet, podczas gdy na fotografiach Jurko Diaczyszyna (Koletek 12) pod ostrzał ustawia się bezdomny Sławik, tworzący śmieciową kolekcję mody żebraczej.
Ciekawą wystawę, przygotowaną z etnograficznym zacięciem, prezentuje w tym roku Bunkier Sztuki. Pogranicza mody opowiadają o semiotyce stroju i jej uwikłaniu w ekonomię oraz politykę. Ciuch jako kamuflaż, jako znak, jako komunikat, dzięki któremu rozpoznajemy, nazywamy i kreujemy rzeczywistość. Drażnić może tutaj przyciężkawy dydaktyzm i traktowanie widza jak neofity, któremu objawia się ukrytą prawdę, podczas gdy ta od dawna beztrosko hula po chodnikach miasteczek i miast. Wystawę odciążyły jednak zdrowe dawki ironii, między innymi w filmie Zbigniewa Libery Gumki, czyli poszukiwaniu tożsamości człowieka kulturalnego w śladach na ciele pozostawionych przez gumki od majek, rajtuzy, paski.
Jak to bywa na festiwalach, nie obyło się bez propozycji słabych i wprost proporcjonalnie nudnych względem współczynnika bycia kul. Puste kalorie, wystawy, które można by zastąpić innymi, równie nijakimi, to np. otwierający festiwal pokaz Waltera Pfeiffera (Galeria Starmach) czy prace duetu Synchrodogs (prezentowane w New Roman). Pfeiffer to nic innego jak opatrzona do bólu estetyka (trochę Nan Goldin, coś z Mapplethorpe’a), której patronują Apollo i Eros. Synchrodogs zaś świetnie wpisali się w nurt „golasy w krzakach”, który według Jakuba Bąka, kuratora dwóch wystaw ShowOff, dominował wśród zgłoszeń do sekcji konkursowej. Wystawa Corrine Day w Galerii Pauza jest przykładem wyczerpania się estetyki niechlujnego reportażu z życia miejskich freaków, który na dobre zadomowił się w magazynach o kulturze typu „Aktivist”. Na kolana nie powala też wystawa „Jestem tobą” Milou Abel w Zpafie, chociaż w porównaniu z wyżej wspomnianymi urzeka emocjonalną szczerością.
Równie konfundujący jest tegoroczny ShowOff, w którego ramach możemy zobaczyć między innymi sentymentalne historie nienazwanych lęków i wypartych traum. Zarówno autobiograficznych, jak i konfabulowanych. W Galerii As zdjęcia Kaji Dobrowolskiej powstałe z przefotografowania domowych archiwów VHS krążą wokół motywu pierwszej komunii świętej. W Małopolskim Ogrodzie Sztuki Anny Kieblesz opowieść… no właśnie, o czym? O przygodach odkrywającej seksualność młodej kobiety? Wystawa Kieblesz jest urokliwie chaotyczna, Dobrowolskiej malarska. I tyle. Dlatego autorkom można zarekomendować np. prozę Justyny Bargielskiej z poleceniem: czytajcie i uczcie się. Bo jak to jest, że w języku literackim cały czas pojawiają się nowatorskie, mocne głosy, a podczas najważniejszego w kraju święta fotografii doznajemy permanentnego déjà vu? Tak jakby główną cechą młodych artystów była łatwość reprodukowania i kopiowania podejrzanych lub wyuczonych rozwiązań, z których kuratorzy starają się wykreować artystyczną wypowiedź. Drepcząc między ulicami św. Marka a Rajską można się również zastanowić, dlaczego im lepiej zaprojektowany pokaz, tym mniej ciekawe są same fotografie, oraz dlaczego to nie one do nas przemawiają, tylko kuratorskie zacięcie uczynienia zbioru zdjęć wypowiedzią o bardziej lub mniej doprecyzowanym czymś. Dlaczego wśród propozycji konkursowych zabrakło sztuki prawdziwie nurzającej się w bebechach i zauważamy także deficyt odważnych działań konceptualnych? Dlaczego tak mało jest wystaw świeżych i nieobciążonych nadmierną ilością skojarzeń z pracami innych twórców? No ale cieszmy się, bo są i takie! Jak Eine Klenie Werke – zestaw trzech filmowych etiud (!) Rafała Risztla, w których autor buduje zarys epickiej opowieści o upadku mężczyzny, który rozhulał tę piękną maszynę o nazwie kultura Zachodu, wpisał w nią przemysł, modę oraz rywalizację, próżność i penalizację nieostrożnych. Jak znakomita wystawa Aleksandry Loski Nicość w środku (Galeria Łącznik), która poza tym, że jest ulgą dla oka zmęczonego oglądaniem ludzkiego ciała, kolorowych szmat, min i akrobacyjnych zdolności modelek, jest też refleksją nad fotografią jako sztuką pozoru. I jeszcze niewielka wystawa Ondreja Prybila Wycinek katalogu dzieł Antoniego Prybila (fotografie przedmiotów dziadka artysty), w której powraca Beuys, pytanie, gdzie przebiega granica między rzemiosłem a sztuką oraz kuratorską rzetelnością a hochsztaplerstwem.
Miesiąc Fotografii serwuje przesyt i nienasycenie w jednym. Z roku na rok jest coraz lepiej zorganizowaną imprezą, z lepszymi przestrzeniami wystawienniczymi etc. Dzięki temu też coraz lepiej się sprzedaje, prezentuje coraz lepiej wyprodukowane wystawy. Otwiera granice świata sztuki dla mas, które fotografię, w porównaniu do innymi dziedzin sztuki, chłoną w dawkach nieproporcjonalnie wysokich. Bardzo możliwe, że wielu w tym tłumie cierpi na cywilizacyjną chorobę zwaną bulimią…Kto jednak liczy na doświadczenia ekstremalne, nie ma czego na tym festiwalu szukać. Wypowiedzi krytyczne są zdecydowanie zbyt ciche, a wystawy afirmujące modę jako sztukę kokietują nudą. Oglądając kolejne wystawy festiwalu, odsłonić nam się może gorzka prawda: rzeczywistości jest zbyt mało, by każdy fotograf mógł na jej podstawie tworzyć oryginalną sztukę, repetycje zdają się nieuniknione.
A mimo to imprezę należy polecić. Głównie za dobre chęci i szczere intencje problematyzowania aspektów kultury współczesnej, które są wciąż nikle reprezentowane w kulturoznawczych dyskusjach i traktowane jako błahe. A przecież wiadomo, że wszyscy jarają się modą.
Przemysław Chodań
Tekst ukazał się pierwotnie w „Obiegu”