Jarosław Pietrzak: Pomniki na bruk
[2020-06-27 11:23:59]
W śmierci Floyda – jednego z tysięcy mężczyzn mordowanych rokrocznie przez amerykańską policję za kolor skóry – manifestuje się specyfika bardzo amerykańskich form strukturalnej przemocy. W końcu nigdzie indziej na świecie, nawet w najludniejszych krajach afrykańskich, tylu czarnych mężczyzn i kobiet nie pada ofiarą systemu „sprawiedliwości”. Zabijani bezkarnie przez „stróżów prawa” za przechodzenie przez ulicę w złym miejscu, osadzani w więzieniach lub podporządkowywani innym formom ograniczenia wolności, nierzadko za „przestępstwa”, za jakie ich biali rówieśnicy nie trafiają nawet na przesłuchanie. Badacze problemu – od Loïca Wacquanta po Michelle Alexander – utrzymują, że amerykański system „sprawiedliwości”, z jego niespotykanym nigdzie indziej współczynnikiem inkarceracji (grubo ponad 700 osób na 100 tys. mieszkańców), z niesłychaną wprost nadreprezentacją „kolorowych” wśród skazanych, z jego prowadzonymi dla zysku prywatnymi więzieniami, które potrafią pozywać władze stanów, jeśli te nie dostarczają im dość skazanych, jest po prostu przedłużeniem niewolnictwa i reżimu rasowej segregacji znanego pod kryptonimem Jim Crow, oficjalnie zniesionego w 1965 roku. Amerykańska specyfika amerykańską specyfiką, jest to jednak wciąż manifestacja fenomenu globalnego, w którym ludzie w różnych częściach postkolonialnego świata dostrzegają odbicie własnej opresji, własnych doświadczeń, a przede wszystkim rasizmu jako globalnej struktury władzy i dominacji, ustanowionej przez zachodnie mocarstwa w epoce kolonialnej ekspansji. Ciemnoskóry chłopak w Rio de Janeiro nie dostanie może kulą w plecy za noszenie kaptura na głowie (klimat sprawia, że odzieży z kapturem raczej nie nosi), ale od dzieciństwa żyje ze świadomością, jak łatwo może się przypadkowo „znaleźć na linii ognia” policji przy okazji jej kolejnej ekspedycji do faweli. To ta struktura sprawia, że każdy czarny chłopak na przedmieściach Marsylii musi się bać policji bardziej niż jego biały rówieśnik; że każda muzułmańska dziewczyna na wschodzie Londynu, starając się o pracę, doskonale wie, że ma na nią odpowiednio mniejsze szanse; że żaden aborygeński chłopak w Alice Springs nie wierzy tak naprawdę, że ma szanse dożyć emerytury. To ta struktura sprawia, że to Afrykańczycy giną w wodach Morza Śródziemnego, próbując uciec z Libii do Europy, a nie na odwrót. Pomniki na bruk 7 czerwca w brytyjskim Bristolu grupa uczestników protestu Black Lives Matter obaliła pomnik Edwarda Colstona. Bristol to miasto, którego bogactwo wyrosło na transatlantyckim handlu niewolnikami. Colston ten handel finansował i zbił na nim fortunę. Protestujący zatopili obalony pomnik w rzece. Na swoim profilu na Facebooku historyk Marcus Rediker, który zajmował się zarówno handlem niewolnikami, jak i konkretnie rolą w nim Bristolu, zauważył symboliczny, rewindykacyjny wymiar tego ostatniego gestu. Colston znalazł się wreszcie na dnie zbiornika wody, podobnie jak 19 tysięcy ludzi, którzy zmarli, zostali zamordowani lub wyrzuceni żywcem za burtę w trakcie transportu z Afryki do Ameryk na pokładach okrętów Royal African Company, w okresie, gdy Colston mnożył za jej pośrednictwem swój majątek. Burmistrz Bristolu powiedział wręcz o „poezji historii”. W ciągu kilku dni kolejne statuy budowniczych, architektów i beneficjentów sprzężonych procesów kolonizacji i niewolnictwa pospadały z piedestałów w różnych częściach świata. W amerykańskim stanie Virginia na dno jeziora trafił Krzysztof Kolumb. W Bostonie jego figurze ktoś utrącił głowę. Kolejny Kolumb poleciał z cokołu w St. Paul w Minnesocie. Czerwoną farbą i ogniem pokryły się w Belgii figury Leopolda II, ludobójcy Konga, który cały ten ogromny afrykański kraj zamienił w jedną wielką niewolniczą plantację, swoją osobistą własność; władze miejskie Antwerpii postanowiły wreszcie zdjąć jego (właśnie zdewastowany) pomnik z cokołu. W londyńskim Tower Hamlets usunięto pomnik innego handlarza niewolników, Roberta Milligana. Burmistrz brytyjskiej stolicy Sadiq Khan zapowiedział audyt wszystkich pomników w publicznej przestrzeni Londynu pod kątem ich związków z niewolnictwem. Miasto Hamilton w Nowej Zelandii rozmontowało pomnik kolonizatora Johna Hamiltona, od którego nazwiska wzięło swoją nazwę. Protestujący domagają się demontażu kolejnych pomników – od Kolumba po amerykańskich obrońców Konfederacji. Opanowani obrońcy rozsądku i dobrego smaku Takie wyrównywanie rachunków z historią wywołuje dwie szczególnie powszechne i przewidywalne obiekcje ze strony opanowanych obrońców rozsądku i dobrego smaku. Obydwie te obiekcje są tak powtarzalne, że przyzwoity człowiek marzy o dniu, w którym nie będzie trzeba już na nie odpowiadać, ale póki co wymagają one odparcia także w języku polskim. Wymagają go dlatego, że tak szybko w Polsce trafiają na podatny grunt. Polskie „klasy opiniotwórcze”, podobnie jak plankton sieciowego komentariatu, mają tendencję do kompulsywnej obrony „zachodniej cywilizacji” przed krytyką, relatywizowania wszystkich zarzutów stawianych jej przez jej ofiary, wynajdowania tysiąca uzasadnień i drugich stron medalu, we wciąż niespełnionej nadziei, że w nagrodę za takie prymusostwo zostaniemy w końcu awansowani na pełnoprawnych członków Zachodu i białej rasy panów. Te obiekcje często chodzą zresztą w parze, w tym samych wywodach. Idą mniej więcej tak: 1). Takie gesty to próby przepisywania i wymazywania historii, a przecież musimy pamiętać również o tych jej kartach, z których nie jesteśmy dzisiaj dumni, do których mamy zastrzeżenia. 2). Podobne gesty są przejawem anachronicznej projekcji naszych współczesnych wartości na czasy, w których ludzie nie myśleli jeszcze w ten sposób, nie zdawali sobie sprawy z tego, co my dzisiaj wiemy i rozumiemy (z tego, jakim złem było niewolnictwo). Pierwsza z tych obiekcji podaje się przewrotnie za troskę o naszą zdolność rozliczania się z historią, także tą kłopotliwą. Jednak górujące nad przestrzenią publiczną, wspólną pomniki nie są neutralnymi, nienacechowanymi wartościami, pasywnymi świadectwami przeszłości. Pomniki mają znacznie większe znaczenie, inaczej nie byłoby ich aż tyle. Pomniki stoją po to, żeby wynosić pewne elementy z tej przeszłości do statusu punktów odniesienia. Nierzadko fizycznie górują nad nami, żeby przypominać wartości, do których dążymy, które mają nam przyświecać, ideały, do których aspirujemy w różnych polach naszego społecznego istnienia. Pomniki stawiane są po to, by konfigurować teraźniejszość i projektować przyszłość. Każdego, kto ma problem z przyswojeniem tej różnicy, warto zapytać, co by powiedział, gdyby w europejskich miastach wciąż stały pomniki Hitlera. „No ale to przecież, mimo wszystko, nie to samo!” Czyżby? Dla mieszkańców Konga Leopold II to mniej więcej to samo. Jego reżim w Kongu nawet wymordował i zaharował na śmierć bardzo podobną liczbę ludzi (prawdopodobnie 10 milionów), co hitlerowski przemysł zagłady (11 milionów); za ten milion różnicy na swoją korzyść kilka milionów innych ludzkich ciał trwale okaleczył, najczęściej odcinając im dłonie lub/i stopy. Kolonializm i niewolnictwo A może to jednak rzeczywiście nie to samo? Koszmar III Rzeszy trwał tylko dwanaście lat, podczas gdy koszmar nowożytnego atlantyckiego niewolnictwa – lat grubo ponad 400, od drugiej połowy XV wieku, kiedy po niewolnictwo jako wehikuł ekonomicznej ekspansji sięgnęło jako pierwsze Królestwo Portugalii, do zniesienia ostatniego wielkiego systemu niewolniczego na Zachodniej Półkuli (w Brazylii) w 1888 roku i końca Wolnego Państwa Kongo w 1908 (choć różne formy pracy niewolnej imperia kolonialne praktykowały daleko w wiek XX). Większość ludzi, którzy znaleźli się w pewnym momencie w mrocznym cieniu III Rzeszy, spędziła w nim tylko część swojego życia. Albo wyszła z niego później, albo doświadczyła czegoś innego wcześniej. Większość ofiar niewolnictwa nie doświadczyła w życiu niczego innego. Prawie dwadzieścia pokoleń. Większość z tych ludzi urodziła się i umarła w tym piekle. Dwadzieścia pokoleń żyć porwanych, przedwcześnie przerwanych, wyciśniętych z siły i krwi, odzieranych z więzi z bliskimi im ludźmi – sprzedawanymi gdzie indziej, pozbawianymi życia lub wysysanymi z niego w polu i w kopalniach. Dwadzieścia pokoleń żyć złożonych nierzadko niemal wyłącznie z cierpienia. Z koszmaru III Rzeszy większość mogła się kiedyś obudzić. Z koszmaru atlantyckiego niewolnictwa większość jego ofiar uwalniała się dopiero oddając ostatnie tchnienie. Druga z owych przewidywalnych obiekcji sięga po wytrych kulturowego relatywizmu zastosowanego wobec historii. Ale robi to w złej wierze i zakłamując fakty. Argument, że dopiero z czasem ludzie zrozumieli, jak złe było niewolnictwo, zakłada, że nowożytne atlantyckie niewolnictwo było kontynuacją liczących tysiące lat praktyk zniewolenia, które były dla ówczesnych ludzi przezroczyste i ich skandal wymagał dopiero odkrycia. Te założenia to – oczywiście – kompletne bzdury. O czym można poczytać np. w dwóch wielkich dziełach historyka Robina Blackburna poświęconych budowie i obaleniu nowożytnych systemów niewolniczych. Niewolnictwa dawne i nowożytne Nowożytna kolonialna instytucja niewolnictwa używała chwytów i zaklęć prawnych zaczerpniętych z prawa rzymskiego, żeby przypisać sobie odwieczność i forsować dla siebie społeczną legitymizację (bo wczesna nowożytność darzyła wielkim szacunkiem wszystko, czemu przypisywała rzymską lub grecką genealogię), ale była to praktyka czysto ideologiczna. Rzymskie niewolnictwo odnotowało szczytowy okres rozpowszechnienia między II w. p. n. e. i II w. n. e., potem wygasało i nie ma żadnej naturalnej ciągłości między nim a systemem rasowej opresji i śmiertelnego wyzysku zbudowanym przez Europejczyków w okresie kolonialnej ekspansji. W średniowieczu – tak w Europie, jak i w innych częściach świata – istniały różne formy zniewolenia, obejmowane dziś tym samym terminem niewolnictwa, ale żaden z nich nie był prostą kontynuacją niewolnictwa rzymskiego, a tym samym pomostem między nim a nowożytnym niewolnictwem atlantyckim. Żaden z nich nie był też systemem tak masowym i tak zorganizowanym. Niemal wszystkie przednowoczesne rodzaje niewolnictwa miały w siebie wbudowane mechanizmy poprawiania położenia kolejnych pokoleń ludzi niewolnych. Żaden nie zakładał, że losem niewolnika jest jedynie i wyłącznie najbardziej wyniszczająca ciało praca fizyczna. Nawet w Rzymie, najbardziej formalnie przypominającym niewolnictwo nowożytne, niewolnicy bywali nauczycielami czy zarządcami majątków, na nieporównywalną skalę. Nawet w Rzymie niewolnictwo było w pierwszym rzędzie instrumentem władzy politycznej, wtórnie kierowanym do celów ekonomicznych, żeby zrobić z niego jakiś użytek. Władcy i generałowie brali ludzi w niewolę, gdy wygrywali wojny z ich armiami. Kierowali ich potem tam, gdzie widzieli w tym dla siebie interes polityczny. Ekonomiczne użycie ich siły roboczej było dopiero konsekwencją politycznych darowizn z jeńców. To nie jest różnica wyłącznie kosmetyczna. Rzymskie niewolnictwo było, owszem, złe, ale ludzie nie umierali milionami w samym transporcie z miejsca porwania do miejsca ich planowanego wyzysku, ich śmierci nie były były z góry wkalkulowane w koszty i ryzyko (i ubezpieczone w Lloyds of London). Nowożytne niewolnictwo kierowało się natomiast wyłącznie rachunkiem zysków i strat, bilansowaniem popytu na wyzutą z praw siłę roboczą na plantacjach i w kopalniach Nowego Świata z jej podażą w postaci ludzi, których można najtaniej porwać lub kupić na drugim brzegu oceanu, z uwzględnieniem kosztów ich przewozu przez Ocean. Nowożytne niewolnictwo było czymś tak złym, że było bez porównania gorsze nawet niż niewolnictwo w starożytnym Rzymie. Było fenomenem stricte nowożytnym, nowoczesnym, kapitalistycznym. To na jego fundamencie kapitalizm postawił swój globalny gmach. Pomniki i walka idei Od początków ery nowożytnej (przełom XV i XVI wieku) niewolnictwo nie było nigdy fenomenem dla Europejczyków zupełnie przezroczystym, odwiecznym, quasi-naturalnym, którego zło trzeba było dopiero odkrywać żmudną intelektualną i etyczną pracą pokoleń gdzieś tak do XIX wieku. Było systemem aktywnie i cynicznie budowanym, który – podobnie jak cały projekt kolonialny – miał aktywnych, nawet jeśli przez wieki bezsilnych czy przegrywających, oponentów i krytyków, formułujących swoje krytyki z całego wachlarza pozycji, od religijnych (Bartolome de Las Casas) po takie, które można by nazwać „proto-anarchistycznymi” (niektórzy piraci). Przeciwnicy niewolnictwa mieli mniejszy dostęp do władzy i głosu, ale spór istniał i w XVI, i w XVII, i w XVIII wieku. Sprzężone kwestie niewolnictwa i ekspansji kolonialnej były areną nieustającej walki politycznej i etycznej przez cały ten czas. Wypełniały przestrzeń idei, co więcej, jak w znakomitej nowej książce Insurgent Empire dowodzi Priyamvada Gopal z uniwersytetu w Cambridge, do europejskiej świadomości docierały również krytyki formułowane przez same ofiary tych procesów w europejskich koloniach, do tego stopnia, że krytyki te odgrywały aktywną rolę w formułowaniu się także naszego, euroatlantyckiego, zachodniego rozumienia wolności. Każdy, kto opowiadał się za niewolnictwem, dokonywał czynnego wyboru między aktywnie rywalizującymi ideami – i najczęściej kierował nim jego najbardziej wulgarny, bezpośredni interes, a nie niewiedza czy jakieś etyczne lub polityczne „dziewictwo”. Częścią tej aktywnej walki idei było stawianie pomników – sobie samym i innym kolonizatorom czy handlarzom i właścicielom niewolników. Wydawanie ułamka fortuny zbitej na handlu ludzkim cierpieniem i życiem na cele charytatywne, żeby potem inni takie pomniki postawili także nam. Stawianie pomników nie było więc sposobem neutralnego zapisywania historii – było sposobem na wymazywanie z historii oporu przeciwko kolonializmowi i niewolnictwu, zakłamywanie jej obrazu tak, by wytworzyć w przyszłych pokoleniach wrażenie otaczającego te tematy konsensusu (bo przeciwnikom kolonializmu i niewolnictwa do XIX wieku pomników w ogóle nie stawiano). Było sposobem na wymazywanie ze zbiorowej pamięci świadomości, że ludzie z elementarnym moralnym kompasem zawsze wiedzieli, co jest białe, a co czarne. Dlatego zrzucenie w końcu tych pomników z cokołów jest dzisiaj tak ważne. Obalanie tych pomników to nie wymazywanie historii. To jej „odmazywanie”. Tekst pochodzi ze strony Strajk.eu |
- Blog Radosława S. Czarneckiego: Syndrom Pigmaliona i efekt Golema
- Blog Radosława S. Czarneckiego: Mury, militaryzacja, wsobność.
- Blog Radosława S. Czarneckiego: Manichejczycy i hipsterzy
- Pod prąd!: Spowiedź Millera
- Blog Radosława S. Czarneckiego: Wolność wilków oznacza śmierć owiec
- Warszawska Socjalistyczna Grupa Dyskusyjno-Czytelnicza
- Warszawa, Jazdów 5A/4, część na górze
- od 25.10.2024, co tydzień o 17 w piątek
- Fotograf szuka pracy (Krk małopolska)
- Kraków
- Socialists/communists in Krakow?
- Krakow
- Poszukuję
- Partia lewicowa na symulatorze politycznym
- Discord
- Teraz
- Historia Czerwona
- Discord Sejm RP
- Polska
- Teraz
- Szukam książki
- Poszukuję książek
- "PPS dlaczego się nie udało" - kupię!!!
- Lca
10 listopada:
1913 - Urodził się Álvaro Cunhal, działacz komunistyczny. W latach 1961-92 sekretarz generalny Portugalskiej Partii Komunistycznej (PCP).
1918 - W Strasburgu proklamowano Alzacką Republikę Rad.
1926 - Decyzja CKW PPS o oficjalnym przejściu do opozycji wobec rządów piłsudczyków.
1939 - W Warszawie rozpoczęła działalność konspiracyjna grupa socjalistyczna skupiona wokół Adama Próchnika, rekrutująca się spośród mieszkańców Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej na Żoliborzu.
1969 - W Warszawie zmarł związany z lewicą, awangardowy poeta Tadeusz Peiper.
1975 - Przyjęto rezolucję ONZ nr 3379, stwierdzającą że syjonizm jest formą rasizmu, została przyjęta stosunkiem głosów 72 do 35 (w 1991 rezolucja ta została uchylona).
1980 - Zarejestrowano NSZZ Solidarność.
1983 - Działacze FLN założyli w meksykańskim stanie Chiapas pierwszy obóz partyzancki.
2002 - W Polsce odbyła się II tura wyborów samorządowych.
2019 - Prezydent Boliwii Evo Morales ustąpił ze stanowiska.
?