Zabite dechami centrum
Ostatnio mieliśmy do czynienia ze sporem dwóch konkurencyjnych wizji lewicowości. To pierwsze stanowisko wiąże się z ideą modernizacji, która zostaje przeciwstawiona polskości rozumianej jako zacofana, zaściankowa i nacjonalistyczna, czy wręcz „faszystowska”. Zadanie lewicy rozumiane jest tutaj jako bronienie jednostek w ich różnorodności przed zakusami fundamentalistycznej i nietolerancyjnej narodowej wspólnoty, która chce odebrać im autonomię. Prawa kobiet, mniejszości etnicznych lub seksualnych ujmowane są jako osiągnięcia ukształtowanej na „cywilizowanym zachodzie” nowoczesności, którą trzeba jak najszybciej zaimplementować na polskim bogoojczyźnianym gruncie.
Stanowisko przeciwne poddaje natomiast krytyce samą ideę płynącej z centrum modernizacji wskazując na jej uprzedmiotawiający charakter oraz na symboliczną przemoc leżącą u jej podstaw. Argumentowano, że negatywne konstruowanie polskości jako fundamentalnie obcej wartościom takim jak tolerancja, różnorodność czy szacunek dla indywidualnych wyborów światopoglądowych nie tylko zniechęca znaczną część ludzi do lewicy, ale też utrudnia realizację owych, niewątpliwie ważnych, wartości. Zdaniem autorek i autorów stających po tej stronie sporu błędem jest również oddanie prawicy patriotyzmu i automatyczne łączenie go z nacjonalizmem. Identyfikacja z własnym państwem – ale też narodem rozumianym nie genetycznie, ale jako wyobrażona wspólnota oparta na podzielanej historii, języku i kulturze – jest niezwykle istotnym elementem kształtowania się współczesnych tożsamości, a wypływająca z niej wspólnotowa perspektywa jest szczególnie ważna w dobie dominujących obecnie indywidualistycznych systemów wartości.
W tak zarysowanym orientacyjnie sporze zgadzam się zasadniczo z tym drugim stanowiskiem. Uważam jednak, że sam spór opiera się na fałszywych opozycjach. Jednostka czy wspólnota? Centrum czy peryferie? Modernizacja czy tradycja? Naród czy jakaś uniwersalna kultura albo może Unia Europejska? Ich przekroczenie jest konieczne i w dotychczasowej dyskusji pojawiały się już wprawdzie takie tezy – wykazywałam na przykład, że autentyczna modernizacja musi czerpać z tradycji[1] – kwestia ta nie została jednak podjęta w całościowy sposób. Ponadto opowiedzenie się za lewicowym patriotyzmem wymaga zdefiniowania, czym miałby on być, a dotychczasowe propozycje jedynie dosyć ogólnikowo przywołują ideę dobra wspólnego. Wymaga ona dookreślenia i to w taki sposób, aby uprzedzić łatwe do przewidzenia zarzuty drugiej strony, że odwoływanie się do patriotyzmu zagraża autonomii jednostek i, co gorsza, jest wykluczające.
Teoretyczne narzędzia dla rozwiązania tych problemów znajdziemy w filozofii Hegla, a dokładnie w pewnej interpretacji jego pism. Każdy, kto choćby pobieżnie się z nimi zetknął, przyzna, że nie jest to filozofia łatwa i dlatego była ona rozumiana (i nierozumiana) na wiele sposobów. W tekście publicystycznym nie ma oczywiście miejsca na historyczno-filozoficzną argumentację za słusznością przyjętego odczytania – zainteresowanych odsyłam do mojej rozprawy doktorskiej. Dla celów niniejszego tekstu nie jest jednak istotne, czy uznamy, że proponowane idee są tym, „co Hegel miał na myśli”, czy są jedynie inspirowane jego filozofią. Postaram się pokazać, że ich adekwatność i użyteczność do opisu współczesnych problemów broni się także bez odwoływania się do autorytetu wielkiego filozofa.
Dla potrzeb tego tekstu przejmiemy od Hegla dwie idee. W części drugiej oprzemy się na jego rozumieniu państwa i patriotyzmu, w pierwszej zaś podstawą będzie dla nas teza, że systemy dominacji nie mogą się utrzymać, gdyż prowadzą do błędnego koła przemocy, która obraca się przeciwko tym, którzy ją stosują. Ten, kto potrzebuje niewolić innych, sam staje się niewolnikiem: „prawdą świadomości samoistnej jest świadomość niewolnicza, […] istotą panowania jest odwrotność tego, czym chce ono być.”[2] W rozprawie doktorskiej wykazywałam, że schemat ten odnajdujemy w wielu współczesnych teoriach społecznych i psychologicznych, co pokazuje zarówno geniusz jak i aktualność Heglowskiego wglądu. Tutaj natomiast idea ta posłuży nam do wykazania, że centrum jest tak naprawdę zabitą dechami dziurą, co rozbija same podstawy idei modernizacji, na której opierają się autorki i autorzy z pierwszego wyróżnionego na początku obozu.
Zacznijmy od dowcipu. Opowiadając go dobrze jest udawać, że się mówi z rosyjskim akcentem, bowiem rzecz dzieje się w pociągu dojeżdżającym do Moskwy.
- A pani to skąd jedzie?
- Ja? Z Paryża!
- Z Pariża? A gdzie to?
- Oj, ze 3 tysiące kilometrów stąd!
- Ach! Kakaja głusz!
Dowcip przypomina prostą prawdę, że pojęcie centrum bywa relatywne. I nie, nie oburzajmy się na ignorancję Moskwianki nie wiedzącej, co to takiego Pariż. Właśnie to świadczy o jej prawdziwej centralności!
Posłuchajmy jeszcze jednej historii zasłyszanej kiedyś od znajomego, który żeglował po dalekich morzach i oceanach. I gdzieś na jakimś Oceanie Indyjskim czy Spokojnym dopłynął pewnego razu do małej wyspy. Nie wiedział o niej nic i w sumie interesowało go tylko tyle, że jest tam port, w którym można uzupełnić zapasy i dokonać jeszcze paru bardzo praktycznych czynności. W owym porcie znajomego zagadali łamaną angielszczyzną prości i niezwykle peryferyjni ludzie pytając się, skąd jest. Mówi, że Poland. „A! Poland! Walesa! Pope!” I w tym momencie znajomy mój poczuł się jak głupi Amerykanin – że oni tu, na tej zagubionej na oceanie wyspie od razu kojarzą Poland, a on o nich nic, ale to kompletnie nic, nie wie. Czyż atrybutem centrum nie jest właśnie całkowita nieznajomość peryferii? Czyż nie rozbrajało nas zawsze poczucie naszego najbardziej centralnego centrum, czyli wielkiej Ameryki, że istotna wiedza geograficzna kończy się na znajomości stanów i ich stolic?
Prowincjonalność rozumiana jako zaściankowy brak zainteresowania resztą świata nie jest zatem cechą peryferii, ale właśnie centrum. A dzieje się tak dlatego, że sama idea centrum i peryferii jest ideą jednokierunkowej komunikacji. Z definicji centrum nie może nauczyć się niczego od peryferii! Peryferie właśnie dlatego są peryferiami, że nic ciekawego nie wymyśliły. A jeśli nawet wymyśliły, to ponieważ jest to z definicji niemożliwe, więc tak naprawdę wymyśliło to centrum. Na przykład demokracja, dialog i tym podobne typowo zachodnie idee. Podważaniu zachodniego „patentu na demokrację” i wspierających go historycznych mitów poświęcił książkę noblista Amartya Sen[3], a w samych Stanach Zjednoczonych miała miejsce ostra dyskusja historyków dotycząca inspiracji, jakie autorzy amerykańskiej konstytucji znaleźli w demokratycznej organizacji Federacji Irokezów.[4]
Idea centrum jest zatem oparta na przemocy odbierając mieszkańcom peryferii podmiotowość: nie tylko nie mogą oni nic sami wymyślić, ale też nie mogą dyskutować z tym, co wymyśliło centrum, bo przecież jak w swoim zacofaniu mogliby być w stanie ocenić światłe wynalazki? Centrum nie tylko nic nie wie o peryferiach, bo zakłada, że nie ma tam nic wartego poznania, ale też aktywnie zaprzecza jakimkolwiek osiągnięciom peryferii lub też je sobie przywłaszcza.
I ten właśnie gest powtarza Jan Sowa twierdząc, że Polska, i w ogóle cała Europa Środkowo-Wschodnia jest po prostu brakiem.[5] Domaga się, by podać „styl architektoniczny pochodzący z Polski, prąd w malarstwie podyktowany przez Węgrów, gatunek literacki wymyślony przez Bułgarów, przełom naukowy dokonany na Litwie, rewolucyjną ideologię polityczną rodem z Rumunii czy nawet czeskie danie, które podbiło restauracje świata.” Zwróćmy uwagę, że samo postawienie takiego żądania jest gestem przemocy, gdyż uzależnia od spełnienia pewnych wymogów kulturowych prawo nie tylko do równoprawnego udziału we wspólnocie narodów, ale wręcz do istnienia, do bycia czymś więcej niż „brakiem”. Czy jednak ktokolwiek stawia takie wymagania, powiedzmy, Belgom lub Norwegom? Nie, ponieważ oni są z tych lepszych i w oczywisty sposób istnieją. Wyobraźmy sobie, że Sowa postanowiłby poddać analogicznemu testowi Afrykę i stwierdziłby, że cały ten kontynent jest brakiem. Czy nie zabrzmiałoby to nam, za przeproszeniem, faszystowsko?
Aby mieć prawo do równego szacunku na arenie międzynarodowej, dany naród naprawdę nie musi posiadać kilku noblistów. Ocenianie dorobku innych przez pryzmat centralnej kultury z definicji stawia ich na gorszej pozycji, bo nic dziwnego, że to centrum będzie lepiej spełniać kryteria stworzone przez siebie i przykrojone pod swoje osiągnięcia niż jakieś „wybrakowane” peryferie. Problem polega jednak na tym, że osiągnięcia peryferii nie tyle są oceniane za pomocą stronniczych kryteriów, ale że samo przyjęcie perspektywy centrum po prostu uniemożliwia dostrzeżenie czegokolwiek, co powstało poza nim. Spójrzmy na listę żądań Sowy: przełom naukowy? Kopernik to chyba taka grubsza sprawa? Wystarczy? Nie? Skłodowska-Curie się dla „tropiciela braków” oczywiście nie liczy, bo pracowała we Francji. O Banachu pewnie nie słyszał.
Nie słyszał też zapewne nigdy o unikalnych na skalę światową litewskich pieśniach sutartines, za to polkę jakąś powinien był jednak słyszeć, bo taniec ten (pochodzący z Czech, nie z Polski) tańczony jest chyba na całym świecie. Z Polski natomiast pochodzi polska – siostra mazurka. Wbrew pozorom bowiem nie zaczął się on od pół-Francuza Chopina, ale już w XVII wieku rozpoczął swoją imperialistyczną ekspansję na świat. Wędrując na północ, przekształcił się w polskę tańczoną w Szwecji i Danii, albo w pols w Norwegii. Także Francuzi zawdzięczają nam jeden ze swoich najpiękniejszych tańców – mazurkę. Ale nie zatrzymała ona tam oczywiście swego biegu, lecz przedostała się dalej, do Hiszpanii i Portugalii, i dalej jeszcze – do ich zamorskich kolonii. Trzeba przyznać, że można się było poczuć imperialistycznie podbechtaną, gdy na festiwalu Wszystkie Mazurki Świata przybysze z Wysp Zielonego Przylądka przed przystąpieniem do nauczania ich mazurki, sporo już różnej od oryginału, podziękowali nam za ten jakże ważny dla nich wynalazek.
Ale co tam Zielony Przylądek! Posłuchajmy, co pisał jeden z najwybitniejszych twórców późnego baroku, niemiecki kompozytor Georg Telemann, któremu zdarzało się podróżować po Polsce ze swoim księciem mecenasem w latach 1704-1708: „Trudno wprost uwierzyć, jak cudowne pomysły mają tacy dudziarze czy skrzypkowie, kiedy podczas przerwy w tańcach zaczną fantazjować. Człowiek uważny zaopatrzyłby się tam w 8 dni w zapas pomysłów na całe życie. Mówiąc krótko, w muzyce tej tkwi nader dużo dobrego, jeżeli tylko potrafi się ją należycie wykorzystać. W tym stylu pisałem później różne wielkie koncerty i tria, które przybrałem we włoską szatę ze zmiennymi adagiami i allegrami”.
Zatem nawet jeśli abstrahujemy od zawartej w nim przemocy i poddamy się „anty-brakowemu” testowi Jana Sowy, to Polska zdaje go całkiem dobrze. Obawiam się jednak, że Sowy mazurek by nie przekonał, a Kopernik okazałby się w gruncie rzeczy Niemcem albo przynajmniej piszącym po łacinie kosmopolitą. Na pewno znalazłby się też jakiś argument podważający osiągnięcia Banacha – bo jakie to w sumie ma głębsze znaczenie kulturowe, że na stworzonej przez niego analizie funkcjonalnej opiera się współczesna mechanika kwantowa? Nie sądzę, że cokolwiek byłoby w stanie wytrącić Jana Sowę z upartego uświadamiania sobie środkowoeuropejskiego braku, co sprawia, że usilnie aspirując do centrum okazuje się on być 100 lat za Mongołami[6], którzy wprawdzie nie mieli Kopernika, Skłodowskiej-Curie i Banacha, ale potrafią bez żadnych kompleksów asymilować hip-hop jako współczesną wersję własnej muzyki tradycyjnej.
Zgodziłabym się zatem z Janem Sową, że naszym problemem jest peryferyjność, ale jej źródeł szukałabym w postawie, którą on sam reprezentuje. Sam fakt, że poważnie dyskutowana jest teza, iż nasz kraj, a nawet cały region, jest jednym wielkim brakiem, jest elementem tej zakompleksionej prowincjonalności, która negując wszystko, co własne, i nieustannie aspirując do centrum, dziwi się za każdym razem, gdy ktoś do nas przyjechał (dlaczego akurat tutaj?), nakręcił o nas film, albo choćby gdzieś w wielkim świecie o nas wspomniał. To Polak coś tam wymyślił, dostał nagrodę czy medal – krzyczą nagłówki wiadomości. A źródłem tej zadziwionej emfazy jest czające się za nią poczucie, że to tak naprawdę niemożliwe. U nas nie może być nic wartego wzmianki. Nikt nigdy nic nie wymyślił, bo to po prostu Polska – czyli brak.
Jan Sowa staje się wyrazicielem polskich kompleksów, ponieważ przyjmuje za obiektywny wyznacznik wartości układ sił, na którym opiera się podział na centrum i peryferie. Argumentując za naszą peryferyjnością stwierdza, że to Polska importuje seriale z USA, a bynajmniej nie dzieje się na odwrót. Fakt ten pozostawia jednak bez głębszego komentarza jako oczywisty „dowód” naszej gorszości, nie zauważając jego powiązania z tym, że, jak się przekonaliśmy niedawno, dla wielu Amerykanów Czechy i Czeczenia to ten sam kraj. Przyczyną braku płynących od nas przepływów kulturowych jest to, że w przeciwieństwie do mieszkańców portu na malutkiej wyspie, Amerykanom Poland kojarzy się często jedynie z Holland, a czasem nie wybiegają nawet myślami do jakiegoś europejskiego zadupia i pewni są, że musi chodzić o miasto Portland w stanie Oregon. Chyba zgodzimy się, że nie kupuje się seriali pochodzących znikąd?
Jest jednak jeszcze druga przyczyna: polska mentalna peryferyjność, której propagatorami paradoksalnie są modernizatorzy w stylu Jana Sowy, sprawia, że „dobre” oznacza „oparte na zachodnich wzorcach” i w ten sposób przeświadczenia o naszym fundamentalnym braku stają się samospełniającą się przepowiednią. Umówmy się, że oryginał jest lepszy od kopii i jak już oglądać amerykańskie seriale, to lepiej, żeby nie były one kręcone w Polsce.
Podkreślmy to raz jeszcze: podstawą podziału na centrum i peryferie nie jest bynajmniej jakoś obiektywnie ustalona wartość kulturowych dokonań, ale fizyczna, gospodarcza i symboliczna przemoc, w którą zostaje także uwikłany Jan Sowa. W przekonujący sposób opisawszy egoistyczną dominację szlachty nie zauważa, jak sam staje się samokolonizującym swój naród kompradorem uznając, że nie ma on i nie może mieć żadnych niezależnych od centrum osiągnięć. Chociaż identyfikuje się z ideami lewicowymi, jednym z głównych wątków jego książki jest zapóźniony rozwój kapitalizmu w Polsce przedstawiany jako fakt zdecydowanie negatywny. Sowa stwierdza, że jest „jak najdalszy od gloryfikowania kapitalizmu”, a jego ubolewania nad naszym zacofaniem pod tym względem wypływają jedynie stąd, że feudalizm był jeszcze gorszy. Nie wiem, czy przekonałby do tego na przykład pracownice bengalskich fabryk odzieżowych lub nawet polskich specjalnych stref ekonomicznych, a poza tym: od kiedy to dżumę leczy się cholerą? W jego narracji pobrzmiewa też żal nad niewykorzystaniem naszego dostępu do morza – czyżby jednak przydały się nam kolonie, a nieludzkie krzywdy wypływające z tego rodzaju „rozwoju” byłyby tylko ubocznymi stratami na chwalebnej ścieżce wydobywania się z peryferyjności i gonienia za centrum?
Książka Sowy – pozornie lewicowa i demaskująca wielkościowe nacjonalistyczne rojenia – okazuje się w ten sposób ich lustrzanym odbiciem, a dzieje się tak dlatego, że pozostaje on uwięziony w binarnej opozycji centrum i peryferii, pomimo deklarowanych chęci jej przekroczenia. Jak bowiem „brak” miałby samodzielnie wyzwolić się od zależności od centrum, czyli tego, co jedynie istnieje? Nie da się niczego wymyślić, jeśli nie wierzymy, że jest to możliwe, bo wszystko, co kiedykolwiek wymyśliliśmy, okazuje się nic nie warte. Twierdząc, że konieczna jest delegitymizacja polskości, gdyż jest ona „źródłowo i konstytutywnie nazwą zacofania oraz podrzędności" Sowa nie tylko upokarza Polki i Polaków gorzej niż najgłupsi Amerykanie, ale też uniemożliwia przekroczenie naszych narodowych kompleksów będących źródłem naszej mentalnej peryferyjności, czyli przekonania, że przede wszystkim musimy nadganiać i przejmować, a nie myśleć, oceniać czy sami konstruować rozwiązania dręczących nas problemów.
Czym innym bowiem jest stwierdzenie faktu istnienia pewnych globalnych sił konstytuujących centrum oraz peryferie, a czym innym wywiedzenie z tego za pomocą mętnych, psychoanalitycznych środków tezy, że peryferie są „brakiem”. Nie ma w tym naprawdę nic dziwnego, że osiągnięcia peryferii nie są znane w centrum: wynika to z logiki centralno-peryferyjnych relacji. Ale ponieważ są one oparte na przemocy, nie wynika też stąd absolutnie nic w kwestii wartości owych, z centralnego punktu widzenia nieistniejących, osiągnięć.
Aby możliwe było przekroczenie opozycji centrum-peryferie konieczny jest zatem punkt podparcia, który daje patriotyzm – oczywiście odpowiednio skonstruowany. Dla Jana Sowy jednak polski patriotyzm „źródłowo i konstytutywnie” musi być reakcyjny. Pozostaje pytanie, kto dał mu wgląd w owo źródło i konstytutywną istotę, skoro istnieje wiele kontrprzykładów dla jego tez. Wydaje się, że to po prostu selektywna ślepota wynikająca z przyjęcia optyki centrum sprawia, że zachwycając się francuskim postępowym patriotyzmem Sowa uważa jego polski odpowiednik za z definicji niemożliwy.
A jego tezy znów mają moc samospełniających się przepowiedni, bo właśnie w ten sposób przyczynia się do dominacji owego reakcyjnego patriotyzmu, którego źródłem jest właśnie idea centrum jako obiektywnego systemu wartości. Jeśli bowiem z centrum nie można dyskutować, to możemy albo wpaść w bezkrytyczne uwielbienie, albo, jeśli tego nie chcemy zrobić, pozostaje tylko się bronić! Do ostatniej kropli krwi! I w ten sposób lądujemy w odwiecznym sporze między (zazwyczaj lewicowymi) postępowcami i (zazwyczaj prawicowymi) tradycjonalistami. Albo bierzemy od innych – obiektywnie mądrych, bo centralnych – wszystko, albo nic. Albo się modernizujemy i globalizujemy z niechęcią podchodząc do tradycji, bo przecież nie jest centralna; albo gloryfikujemy tradycję i nie pozwalamy nawet na najmniejsze jej modyfikacje, bo to już oddanie duszy diabłu, zdrada i utrata tożsamości.
Na szczęście istnieje wyjście z tych dylematów, a pierwszym krokiem do niego jest właśnie uznanie, że centrum i peryferie są relatywne. Burzy to nieco porządek wartości – nie możemy go już oprzeć ani na „dowiedzionej” mądrości centrum, ani na tradycji świętej, bo naszej. Robią się one względne, oparte na dyskusji, na osądzie – zarówno naszym, jak i innych. Ale czyż nie na tym polega Kantowskie oświecenie? Nie pozwólmy, żeby we wtórną niedojrzałość umysłową wtrącała nas idea centrum czy spełniająca podobną funkcję retoryczną idea modernizacji; albo też z drugiej strony okopów – idea tradycji i tożsamości, która zostanie utracona, jeśli ją choć trochę zmodyfikujemy. Jest dokładnie odwrotnie: tradycja i tożsamość pozostają żywe, a nie skostniałe tylko, jeśli są stale przekształcane i wybierane wciąż na nowo. Dlatego bo są wartościowe, a nie dlatego, że nasze.
Bądźmy więc krytycznymi peryferiami, które są ciekawe innych i chcą poznawać i asymilować to, co gdzie indziej wymyślono dobrego. Ale żeby być takimi relatywnymi peryferiami, trzeba przynajmniej od czasu do czasu bywać też relatywnym centrum: źródłem, z którego pewne wynalazki płyną w inne strony. Taka centralność nie może być kwestią ustalonej z góry definicji – czyli po prostu władzy. Musi wypływać z dobrowolnego wyboru tych, którzy pewne idee będą chcieli przejmować i asymilować – być może jakoś je przy tym przekształcając. Dokładnie tak jak stało się z polskim mazurkiem.
Podobnie jak Heglowski pan chcąc dominować staje się niewolnikiem, tak też centrum pielęgnując swą wyniosłą centralność staje się zabitą dechami prowincją. I właśnie ta konstatacja jest podstawą dla walki z istniejącymi układami sił, które konstytuują globalne centra i peryferie. Warunkiem bardziej bezpośrednich sposobów walki z wyzyskiem jest obnażenie symbolicznych podstaw dominacji: zarówno na płaszczyźnie kulturowej, jak i gospodarczej. Siła i potęga zachodu nie jest wynikiem jego wyższości kulturowej, większej pracowitości czy innowacyjności, ale bezwzględnej kolonialnej eksploatacji oraz współczesnego wyzysku, którego śmiertelne ofiary idą w setki i tysiące. Trzeba o tym przypominać, a nie zastanawiać się, jak to się stało, że nie udało nam się w odpowiednim momencie dołączyć do tego jakże wspaniałego, elitarnego klubu.
To właśnie mentalna peryferyjność klękająca w pokorze przed „obiektywnie najlepszymi” centralnymi wartościami i wytworami kultury uniemożliwia stworzenie krytycznego i zarazem otwartego patriotyzmu, który dostarczyłby koniecznego punktu podparcia do przekroczenia naszych peryferyjnych kompleksów. Problem przekształcenia naszej peryferyjności w relatywną i otwartą peryferyjno-centralność związany jest zatem ściśle z tym, jak rozumiemy patriotyzm – i tą kwestią zajmiemy się w drugiej części tekstu.
Przypisy:
[1] LINK
[2] G. W. F. Hegel, Fenomenologia ducha, przeł. A. Landman, PWN, Warszawa 1963, t. I, s. 224.
[3] A. Sen, Identity and Violence: The Illusion of Destiny, W. W. Norton & Company, New York & London 2006.
[4] I. M. Young, Hybrid Democracy: Iroquois Federalism and the Postcolonial Project, w: Global Challenges: War, Self-Determination, and Responsibility for Justice, Polity Press, Cambridge 2007, s. 15-38.
[5] J. Sowa, Fantomowe ciało króla. Peryferyjne zmagania z nowoczesną formą, Universitas, Kraków 2011.
Por. też wywiady z Janem Sową: LINK oraz LINK
[6] LINK
Małgorzata Anna Maciejewska
Na drugą część tekstu zapraszamy w poniedziałek.